-->

C.K. Dezerterzy

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу C.K. Dezerterzy, Sejda Kazimierz-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
C.K. Dezerterzy
Название: C.K. Dezerterzy
Автор: Sejda Kazimierz
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 141
Читать онлайн

C.K. Dezerterzy читать книгу онлайн

C.K. Dezerterzy - читать бесплатно онлайн , автор Sejda Kazimierz

Pe?na dramatyzmu opowie?? o losach ?o?nierzy wcielonych przymusowo do armii austriackiej w latach pierwszej wojny ?wiatowej oparta jest na osobistych prze?yciach autora. Po raz pierwszy opublikowana w 1937 roku, prze?ywa obecnie prawdziwy renesans popularno?ci, wywo?any zapewne filmem, kt?ry cieszy? si? niema?? frekwencj?.

Pi?ciu dezerter?w z c.k. armii, kt?rym przewodzi Polak, przez d?u?szy czas wymyka si? ob?awom, stosuj?c przer??ne fortele, aby zachowa? ?ycie. Pod warstw? anegdotyczn? kryj? si? g??bsze problemy moralne, tak wi?c powie?? Sejdy odznacza si? walorami nie tylko historyczno-poznawczymi.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

Kania poczęstował ich papierosami i odszedł z Haberem.

– Idę pierwszy do kancelarii i powiem wam, jak i co.

Kancelaria znajdowała się na końcu korytarza. Zastał tam feldfebla rachunkowego i dwóch pisarzy-szeregowców, z których jeden, najwidoczniej Żyd, potrząsał papierami trzymanymi w ręku.

– Kann man nicht toll werden, Herr Zugsführer? Unsere Kompanie hat aber einen verrückten Zuwachs! (Czy nie można się wściec, panie cugsfirerze? Ależ nasza kompania ma zwariowany przyrost!). A kiedy zauważył Kanię, dodał ponuro:

– Da haben Sie einen frischen! Was wünschen Sie? (Oto ma pan nowego! Co pan sobie życzy?).

Kania nie odpowiadając pisarzowi podszedł do stołu, przy którym siedział dzisiaj osowiały podoficer.

– Nie dostałem dzisiaj kolacji, panie cugsfirer. Proszę mi dać kartkę do kuchni.

Pisarz parsknął z irytacją i splunął. Cugsfirer podniósł głowę znad papierów i popatrzył na Kanię.

– Gdzie pan był przy obiedzie?

– Obiad dostałem, a teraz przychodzę do kuchni i powiadają, że mnie nie ma na liście. Dlaczego?

– Diabeł pana raczy wiedzieć dlaczego í ja bym też chciał wiedzieć. Jak nazwisko?

– Brzęczyszczewski…

Cugsfirer pogrzebał palcem w uchu.

– Jak?

– Szczepan Brzęczyszczewski. Podoficer podniósł oczy do góry.

– No ja… (No tak…) Przenszyszeski… język sobie można wykręcić na takim nazwisku.

Spojrzał na listę i szybko przebiegł ją oczyma.

– Rzeczywiście, nie ma pana, panie… żeby ich wszyscy diabli wzięli tych plutonowych! Powpisywali tych, których nie ma, a wypuścili tych, którzy są. Ma pan przydział do jakiego plutonu?

– Jestem niby w czwartym.

– To ten idiota Kurz. Tak jest – cugsfirer z irytacją oderwał kartkę z bloczku i przyłożył do niej pieczątkę – idź pan z tym do kuchni. A tego Kurza zarżnę! Do rozpaczy mnie doprowadza ta głupia bestia! Żeby nie móc ustalić, ilu się ma ludzi w plutonie, na to trzeba być skończonym osłem… Zapiszcie go do listy!

Pisarz ze złością zwrócił się do Kani.

– Nazwisko?

– Jak się do kaprala mówi? Zapomniałeś, żeś żołnierzem, jak widzę. Was tylko na front potrzeba, nauczylibyście się dyscypliny. Podoficer musi się pętać o obiad jak żebrak i traktują go jak psa. Każdy zafajdany łazik ima sobie prawo gębę wycierać frontowym podoficerem, sacra… jakby to nie wojsko było, a nie wiadomo co! I pan też, podoficer, siedzi sobie tutaj jak basza i nie zwraca na nich uwagi.

Podoficer i obaj pisarze popatrzyli na Kanię uważnie.

– Przepraszam – burknął pisarz i nachylił się nad papierami. – Jak pańskie nazwisko?

– Szczepan Brzęczyszczewski. Dawaj pan tę kartkę. – Odebrał karteluszek od patrzącego na niego złym okiem cugsfirera i ruszył do drzwi.

– Może pan zechce powtórzyć swoje nazwisko, panie kapral – zawołał pisarz.

Kania, trzymając klamkę, przystanął.

– Jeżeli ktoś jest takim bałwanem, że nie może napisać nazwiska, powinien być ordynansem, a nie pisarzem. Pocałuj mnie!

Po jego wyjściu pisarz, trzymając pióro w ręce, zwrócił zdumione oczy na cugsfirera, który z opuszczoną głową mruczał coś do siebie i patrzył na papiery bezradnie.

– Słyszał pan, jak on się nazywa? Nie wiem, jak zapisać.

– Chyba się powieszę – westchnął, nie odpowiadając, cugsfirer. – W głowie mi się mąci z tego wszystkiego! A taki kapral przychodzi jeszcze ze swoimi uwagami o dyscyplinie! – Cugsfirer splunął. – Dys-cy-pli-na… dys-cy-pli-na… nie, ja się powieszę, panowie…

Kania poszedł do sali i pouczył resztę, jak trzeba postępować. Kiedy pojedynczo meldowali się w kancelarii z pretensjami, że nie dostali kolacji, cugsfirer tak dalece ugruntował w sobie i uzasadnił konieczność popełnienia samobójstwa, że już bez przerwy patrzył na hak od lampy. Przed capstrzykiem przyszedł sprawdzić stan plutonu jego dowódca, feldfebel Kurz.

– Mnożycie się bez końca, moi chłopcy – mówił dobrotliwie, plączącym się językiem – jeżeli tak dalej pójdzie, za miesiąc nasza Sammelstelle będzie taką fermą hodowlaną dla potrzeb frontowych i będziemy sobie grzecznie wysyłali codziennie jedną marszkompanię. Mnożycie się błyskawicznie, wbrew naturze, moi panowie, i to jest zdumiewające dla mnie. Szósty raz dzisiaj sprawdzam stan plutonu i za każdym razem wychodzi inna liczba. Nowi wystąpić!

Wraz z naszymi przyjaciółmi wystąpiło jeszcze kilku i feldfebel przetarł oczy ze zdumienia.

– Ja nie jestem nowy, panie feldfebel – od razu wyjaśnił Kania – zapomniał mnie pan wciągnąć na listę i dlatego cały dzień chodzę głodny.

– Przed pożarem był pan też w moim plutonie? Bo teraz się wszystko poplątało i nie pamiętam dobrze.

– Właśnie tego samego dnia zostałem przesunięty z drugiej kompanii tutaj.

Feldfebel pokiwał głową.

– Pięknie. Ma pan, naturalnie, pretensję do mnie, co?

– Nie mam pretensji do pana, tylko do kancelarii. Nie podali mnie do menaży.

– Niech pan sobie to wynagrodzi, panie kapral. – Feldfebel kręcił guzik u jego kurtki. – Idź pan do kancelarii i wybij temu bałwańskiemu rachunkowemu parę zębów. On mi tu przydziela ludzi bez zastanowienia i z tego wynika bałagan. Straszliwy bałagan, panie kapral! Jak się pan nazywa?

– Szczepan Brzęczyszczewski, panie feldfebel. Feldfebel zmrużył oko i nachylił głowę.

– Założę się, że pan nie powtórzy… jak?

– Szczepan Brzęczyszczewski…

– Wygrał pan zakład, ale – feldfebel obracał ołówek w ręce – niech pan to sam napisze, dobrze? Bo ja tego do rana nie wysylabizuję, panie kapral.

Kania napisał mu nazwisko i kilku innych, gdyż, jak się okazało, feldfebel był chory na malarię i ręce mu drżały. Malaria musiała być, jak to można było poznać po bijącym mu z ust zapachu, leczona tylko alkoholem.

– Ma pan ładne pismo, kapralu – orzekł feldfebel – niech więc pan będzie dalej tak uprzejmy i pomoże mi w zestawieniu listy. Oczy mam też słabe. To wszystko ta malaria. Chorował pan kiedy na to? Nie? Brzydka choroba.

Kania zestawił mu listę całego plutonu i feldfebel wyraził mu swoje podziękowanie w oryginalny sposób. Wyjął z kieszeni kilka pomiętych kartek i wsunął mu je w rękę.

– Za to, że pan dzisiaj był głodny, ma pan! Pobierz pan sobie te porcje w magazynie na złość rachunkowemu.

Posiedział trochę w sali, porozmawiał przyjaźnie z żołnierzami i wyszedł trochę niepewnie.

– Dowódcę plutonu mamy, jak się zdaje, sympatycznego człowieka – zauważył Haber. – On się z tej malarii do końca życia nie wyleczy.

– Niezłe tu widać stosunki panują między podoficerami.

– Im większy bałagan, tym lepiej dla nas – rzekł Kania. – Lepszej kryjówki dla dezertera jak koszary nie można sobie wymarzyć.

Po capstrzyku pogaszono lampy i sala rozświetlana była tylko ognikami papierosów, które palili żołnierze leżący na pryczach. Dokoła brzmiały przyciszone rozmowy, które trwały bardzo długo w noc. Nasi bohaterowie, zmęczeni wrażeniami i wędrówką, szybko usnęli.

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название