-->

Dom dzienny, dom nocny

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Dom dzienny, dom nocny, Tokarczuk Olga-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Dom dzienny, dom nocny
Название: Dom dzienny, dom nocny
Автор: Tokarczuk Olga
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 219
Читать онлайн

Dom dzienny, dom nocny читать книгу онлайн

Dom dzienny, dom nocny - читать бесплатно онлайн , автор Tokarczuk Olga

»Dom dzienny, dom nocny« jest najambitniejszym projektem prozatorskim Olgi Tokarczuk. Ta pe?na melancholijnego smutku (a miejscami i okrucie?stwa) ksi??ka oferuje nam w finale wspania?y, optymistyczny koncept. Otwiera nas na poznawanie ?ycia, do?wiadczanie naszego istnienia w jego wielowymiarowej postaci. Nie udzielaj?c nam porad ani nie serwuj?c nam odpowiedzi na tzw. najistotniejsze pytania, zach?ca do otwarcia si? na t? nie?atw? pr?b?, jak? jest nasza w?asna, niepowtarzalna egzystencja".

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 47 48 49 50 51 52 53 54 55 ... 127 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Ciasto z trawy

Ten sam wopista, który przerzucał ciało Niemca na drugą stronę granicy, zimą patrolował Czarny Las. Jego zadaniem było sprawdzać, czy stara droga w lesie do Czech pozostaje nieprzejezdna dla wszelkich ewentualnych przemytników alkoholu i samochodów. Wczesną wiosną trzeba tam pojechać z elektryczną piłą i ściąć kilka drzew tak, żeby upadły na trakt. To są naturalne sposoby ochrony granicy państwowej. Na ścięcie świerków trzeba mieć oczywiście zgodę nadleśnictwa.

Wopista znał wszystkich ludzi w okolicy. Od pierwszego spojrzenia potrafił rozpoznać obcego, a wtedy legitymował go i dzwonił do bazy. Kimkolwiek byłby ów człowiek, grzybiarzem czy zabłąkanym poza szlakami turystą wopista obserwował go przez lornetkę z góry, aż ten oddalił się od granicy i poszedł w swoją stronę.

Widział w ten sposób mnóstwo ludzi – pojedynczych, tych na chwiejnych nogach i idących zdecydowanie; pary, które szybko przepadały gdzieś w krzakach, ludzi sunących gęsiego z głowami opuszczonymi pod ciężarem plecaków, ludzi ze zwierzętami, psami, końmi, krowami, koszykiem ślepych kotów do utopienia, ludzi z przedmiotami i maszynami, rowerami, w samochodach, na traktorach (właściwie tylko jeden w okolicy miał traktor), z siatkami, z piłą spalinową z grzybami w reklamówkach, z pół litrem kupionym na mecie… Wopista miał poniekąd przed sobą teatr, w którym grano, niestety, nudne przedstawienie. Wiele musiał sobie dopowiadać. Musiał też pewne rzeczy wiedzieć, dokąd szedł Taki-a-Taki, ciągnąc rower przez wertepy, co znaczy biały opel przed domem w dole, a co granatowy bus, otwarte albo zamknięte czerwone okiennice w innym domu, owce na przełęczy, a nie pod lasem, żelazne łóżko wystawione do sadu. Musiał to wiedzieć. Inaczej nic by z tego, co widzi, nie zrozumiał. Patrzyłby tylko, a nie widział.

Zdarzało mu się, to jasne, że często się zagapiał i widział świat przed sobą jak obrazek. Dołem, asfaltową drogą idą ludzie, gnają krowy, biegną psy, jakiś mężczyzna wybucha nagle śmiechem, dzwonią dzwonki na szyjach owiec, swędzi skóra, wyżej idzie człowiek z ukłusowanym zającem, macha komuś ręką dym z kominów sunie w niebo, ptaki lecą na zachód. Ten obrazek trwa i trwa; wydaje się wieczny. Scena, której przydarzają się ludzie, a nie ona ludziom.

W sylwestra po południu ten młody wopista o twarzy rumianej i czerstwej jak słodka bułeczka jechał powoli przez śnieg swoim wielkim motorem. Koła zapadały się głęboko i musiał uważać, żeby nie ześliznąć się w głęboki parów przy drodze. Potem zobaczył wiele śladów kręcących się wokół, zawracających i znowu biegnących naprzód. Większe zaspy śniegu poznaczone były kształtami ludzkich sylwetek – ktoś musiał się kłaść w zaspę, toczyć po niej, przewracać. Ktoś musiał położyć się na śniegu, machać rękami i nogami – w ten sposób zostawił po sobie pieczątkę w kształcie wielkiego ptaka.

Spotkał ich na przełęczy. Mieli kolorowe, śmieszne czapki. W ogóle wyglądali podejrzanie. Na dodatek chichotali, kiedy chciał ich legitymować. Rzucali sobie porozumiewawcze spojrzenia i wybuchali śmiechem.

Pomyślał, że muszą być pijani, i poczuł się jak idiota. Przecież był sylwester. Im bardziej byli jednak weseli, tym bardziej on poważniał. Im bardziej oni parowali humorem, prawie płynęli z radości ponad śniegiem, tym mocniej on czuł się przykuty do ziemi, tym głębiej zapadały się jego nogi. Drażnił go ich humor.

Byli młodzi. Dziewczyna, która była z nimi, wydała mu się piękna i niedostępna. Przygryzała koniec jasnego kosmyka włosów, patrzyła tajemniczo, jakby się właśnie obudziła z przyjemnego, może nawet erotycznego snu.

Byli niepoważni – w strefie przygranicznej nie nosili ze sobą dokumentów, więc nawet nie miał jak ich spisać.

„Plecaki są w chałupie”, powiedzieli.

Chcąc nie chcąc, musiał z nimi zawrócić. Na zmianę pchali motor przez śnieg. Chłopcy znali się na motorach, ale wcale mu to nie zaimponowało. Miał cały czas poczucie, że jest przy nich śmieszny i nieważny, więc jakby mimochodem rozpiął kurtkę i pokazał im lśniącą skórzaną kaburę pistoletu.

W chałupie pachniało niezamieszkaniem, czyli wilgocią i resztkami jesieni, suchych liści i siana. Oraz smrodem myszy. Było zimno. Usiadł przy stole i spisywał dane z ich dowodów osobistych. Wszyscy byli z Wrocławia. Mieszkali na ulicach, których nazwy brzmiały wielkomiejsko i światowo: Wiedeńska, Wybrzeże

Wyspiańskiego, Grunwaldzka, Kosmonautów. No tak, wiedział, że przyjechali tu na sylwestra, żeby się napić i powygłupiać. Jasne, że nie byli przemytnikami, że w żaden sposób nie mogli zaszkodzić granicy.

A jednak teraz nie wypadało się wycofać, powiedzieć: w porządku, jadę dalej, ja też mam imprezę wieczorem, ciemny garnitur już wisi na drzwiach szafy, wyprasowany i gotowy, wódka mrozi się w lodówce i szampan tryumfuje w barku meblościanki.

Wśród tych nieznośnych chichotów, które plątały mu pismo, dziewczyna postawiła przed nim kubek herbaty.

Wypił ją z wdzięcznością. Rozgrzała go od środka i rozluźniła. Zapalił papierosa. Zjadł kawałek ciemnego, dziwacznego ciasta, które smakowało ziołowo i egzotycznie, trochę jak piernik. Ich śmiech był wymierzony w jego powagę; powinien dać im spokój albo wymierzyć karę, potem pojechać w stronę lasu, potem zawrócić do placówki, zdać służbę i iść do domu. Ale siedział i jadł to ciasto podsuwane mu z jakąś podejrzaną gorliwością wśród krzyżujących się porozumiewawczych spojrzeń. Wszyscy patrzyli, jak wkłada je do ust, gryzie i połyka. Miał wrażenie, że ich myśli łączą się i rozmawiają ze sobą dla niego niesłyszalnie, i tylko on jest wśród nich obcy. Oni są swoi, on jest obcy, a przecież to jego teren.

W końcu, nie wiadomo dlaczego – wbrew sobie, wyszedł przed dom i zadzwonił do bazy. Powiedział, że wraca. Zrobiło się już ciemno. Pomachali mu czapkami i wybuchnęli śmiechem.

Jechał dobrze znaną sobie drogą ale wydawała mu się jakaś długa. Już powinien być przy mostku, a ledwie minął ostatni dom. Pomyślał o tych młodych ludziach, właściwie nie mógł o nich przestać myśleć, i wydali mu się jacyś wilkowaci. Mój Boże, ta myśl przeraziła go. Wilkowaci. Zatrzymał motor, zgasły światła i nagle znalazł się w ciemnościach, które go zmroziły. Z daleka widział wieś, okna świeciły jak kwadratowe dziury w przestrzeni. Może powinien zawrócić, wejść jeszcze raz do tych ludzi, powiedzieć im. Ale co? Szarpnął motor i odwrócił go. Zapalił silnik, ruszył, ale za chwilę zarył się w zaspie. Całe przednie koło zniknęło w śniegu. Ręce zaczęły go nieprzyjemnie mrowić; musiał poruszać palcami w rękawicach.

Coś stało się z czasem. W głowie pojawiały mu się tysiące myśli, naderwanych, ponadgryzanych, niepełnych. Wysypywały się z nich słowa jak z pękniętej torebki maku. Zaczynał je zbierać, ale trwało to tak długo. Chyba minęła godzina, a on dalej bez przekonania szarpał zagrzebany w śniegu motocykl. Spojrzał na zegarek, ale tarcza była ciemna, więc zaczął szukać zapalniczki. Musiał ją zostawić w tamtym domu, gdzie wciąż piekło się ciasto z siana. Jego zapach powrócił i wopiście zrobiło się niedobrze. Garścią śniegu przetarł twarz, ale to nie pomogło. Popatrzył na swój motocykl i wydało mu się, że on usnął; trzeba go tak zostawić do rana. Zdjął kurtkę i przykrył zmęczone ciało maszyny. Mruknęła z wdzięcznością.

Wopista ruszył z powrotem w stronę przełęczy i ciemnych domów w przysiółku. W ustach miał smak ciasta i znowu zrobiło mu się niedobrze. Nie dobrze. Niedo brze. Brakowało mu brze, czegoś, co miało związek z ciepłem i jedzeniem. Na moment falowanie czasu ustało i wopista pomyślał zupełnie jasno, że zrobił błąd, idąc do nich bez kurtki i na piechotę; powinien się pospieszyć, bo to niebezpieczne tak chodzić nocą po polach. Wciąż istnieją wilki.

I w tej chwili usłyszał je gdzieś w lesie na górze, przenikliwy, pełen rozpaczy głos, nawoływanie beznadziejne, pełne bólu i opuszczenia.

Widział wilka w zoo we Wrocławiu. Wyglądał jak wypchany, choć się poruszał. Sierść miał zmierzwioną i niezdrową. Był podobny do jednego kundla, który codziennie rytualnie gonił jego motocykl i próbował go złapać za nogawkę. Ale nie do końca. Bo kundel miał swój czas, a wilk był bezczasowy. Wilki nie rodzą się i nie umierają. Istnieją nawet tam, gdzie ich nie ma. To odkrycie zdumiało wopistę tak bardzo, że przystanął i zaczął nadsłuchiwać. Zawodzenie umilkło, ale teraz słyszał jakby szmer drobnych kroków, które tłumi śnieg.

Zapragnął zgubionej zapalniczki jak kobiety. Mógłby nią sobie przyświecić i wiedziałby, która jest godzina.

To wyjaśniłoby wiele. Mógłby się na jej płomieniu podciągnąć w górę, byłby tam, gdzie chciał iść. A tak nie wiedział nawet, czy w prawo, czy w lewo, w górę czy w dół. Tak czy owak – ruszył przed siebie, ślizgał się po śniegu płynnie, jakby jechał na łyżwach. Podobało mu się to. Szedł dobrze. Szedł do brze, do ciepła i światła. Do dziewczyny o sennej urodzie z kosmykiem jasnych włosów w ustach. Za nim w śniegu bezgłośnie powstawały pięciokrotne ślady łap.

Zobaczył go. Ani przed, ani za sobą tylko gdzieś w ciemności. Był potężny. Siwizna jego sierści odbijała światło śniegu.

„Wilku, oszczędź mnie w imię granicy państwowej”, powiedział w tę ciemność.

Wilk za nim przystanął. Zastanawiał się.

1 ... 47 48 49 50 51 52 53 54 55 ... 127 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название