Gringo W?r?d Dzikich Plemion
Gringo W?r?d Dzikich Plemion читать книгу онлайн
,,Gringo… to ksi??ka podr??nicza pe?na przyg?d i zaskakuj?cych zwrot?w akcji. Autor – Wojciech Cejrowski, znany z niezwyk?ego poczucia humoru -po raz kolejny wprowadza nas w odleg?y, tajemniczy i ca?kowicie obcy wsp??czesnemu europejczykowi ?wiat india?skich wierze? i obyczaj?w. Na szczeg?ln? uwag? zas?uguj? zamieszczone w ksi??ce zdj?cia ukazuj?ce najbardziej egzotyczne zak?tki ?wiata i barwne wizerunki ich dzikich mieszka?c?w. Lektura tej ksia?ki ca?kowicie poch?ania czytelnika przenosz?c go w gin?cy klimat pierwotnych kultur i plemiennych obyczaj?w.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– A konkretnie, co to za Misja? – zapytał capitan, który szedł tuż za moimi plecami.
Poczułem jak w tym momencie dołącza do niego wielka, kosmata, obezwładniająca panika. Jeżeli na mnie skoczy – wtedy koniec.
Dziadek mnie uczył, ze strach najlepiej pokonywać stając z nim oko w oko. Odwróciłem się więc…
I od razu stwierdziłem, ze to nie był najlepszy pomysł. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na wyraz jego twarzy, by wiedzieć, ze capitan rzucił pytanie dotyczące charakteru Misji mimochodem. I WCALE NIE OCZEKIWAŁ, ZE DOSTANIE ODPOWIEDŹ! W końcu nie od dzisiaj robił w tej branży i wiedział doskonale, co to znaczy, że misja jest Tajna. No ale teraz, skoro już się odwróciłem – a właściwie dlaczego tak gwałtownie? – czekał na to, co mu powiem.
Przełknąłem ślinę. Tak jak połyka się jabłko w całości.
Dzięki temu jego zainteresowanie jeszcze wzrosło.
Reszta bandytów otoczyła nas ciasnym kołem. Wszyscy trzymali w dłoniach obnażone maczety. (Nie licząc tego, który niósł mój plecak. Jego maczetą nie była obnażona – zwisała w skórzanej pochwie u pasa – ale była równie ostra i gotowa w każdej chwili ciąć.) Pootwierali szeroko usta i słuchali bardzo uważnie. Nie wiem czego, bo chwilowo nie miałem im absolutnie nic do powiedzenia. Niestety.
Przełknąłem kolejne jabłko.
A oni czekali…
…
…
Czekali…
…
Musiałem czymś wypełnić tę pustkę. W przeciwnym razie wleje się tam gęsta smoła podejrzeń. Albo od razu wleci koktajl Mołotowa z naklejką „On nas dmucha w balona!”.
– Compańeros… – desperackim szarpnięciem napiąłem cugle ich uwagi.
Do ostateczności. Bardziej już się nie dało.
Cugle trzeszczały, a ja wciąż nie miałem żadnej koncepcji.
„Zabiją, zabiją, zabiją” – krzyczało coś w mojej głowie.
…
…
Czekali…
…
…
Przeciągałem to, jak tylko mogłem, w poszukiwaniu jakiejś wiarygodnej bajeczki, w którą będą w stanie uwierzyć…
W końcu jeden z nich nie wytrzymał – cugle pękły, skupienie prysło, jego myśli pogalopowały do przodu i w rozdziawionych ustach pojawiło się pytanie:
– No…?
Niestety nie było to pytanie w najmniejszym stopniu pomocnicze. Było za to bardzo niebezpieczne – lada chwila, następny z nich rozwinie je do znanej mi już formy: Noo, gringo?
Nie mogłem na to pozwolić! Pozbierałem się w sobie – na tyle na ile w tych warunkach potrafiłem – a ponieważ od siedzenia i czekania człowiek się na pewno nie posuwa naprzód, zacząłem mówić. Cokolwiek. Byle wreszcie przerwać tę huczącą ciszę. I byle oni przestali czekać.
– Jestem tu po to… – i nagle słowa popłynęły wartką strugą -…po to, żebyście zostawili Indian w spokoju. Tak chce Fidel i tak wam kazał powiedzieć. Macie walczyć z armią i rządem, przeciwko tyranii, a Indianie zostają w spokoju. Fidel mówi, ze to ich ziemia. oni są Ludem Pracującym, tak jak wy. Zrozumiano?
– Tajes – odpowiedzieli po chwili niezgodnym chórem.
– ZROZUMIANO?! – dobiłem po wojskowemu.
– SI, SEŃOR!!! – tym razem głos był jeden, chociaż gardeł wiele.
– Nie żaden „seńor”, towarzysze, tylko „compańero” - skarciłem łagodnie, po ojcowsku.
– Tajes – odpowiedzieli jak grzeczni synkowie.
Trzy dni później, siedziałem sobie bezpiecznie na patio maleńkiego hoteliku w Palenque i piłem świeżo wyciśnięty sok z ananasa z lodem. Pod stolikiem wciąż trzęsły mi się uda [Przypis: Mój znajomy mawia tak: Uda są zawsze dwa – albo się uda, albo się nie uda. Tym razem pierwsze z lewej. [przyp. tłumacza]
ZNOWU GWATEMALA
Po tym zajściu naruszałem strefę przygraniczną Gwatemali jeszcze kilka razy, lecz jechać w głąb kraju się bałem. Armia straciła wprawdzie władzę absolutną, ale wojskowi stali się przez to tylko bardziej nerwowi. W stolicy pozory cywilnej kontroli, natomiast na prowincji – a ja się przecież wybierałem na prowincję – nadal niepodzielnie rządzi wojsko. I robi to w sposób właściwy dla wielu armii świata – najpierw szuka pretekstu (np. brak jakiegoś przecinka w paszporcie), a zaraz potem w ruch idą kolby karabinów i wojskowe buciory.
Dlatego uparcie ponawiałem podania wizowe składając je na przemian w różnych konsulatach: w Sztokholmie, Waszyngtonie, Paryżu. (W Polsce nie było jeszcze wtedy ambasady). Przez kilka lat mi odmawiano, a kiedy w końcu dostałem pozwolenie na wjazd…
Zaglądam w paszport, a tam napisane: „wiza ważna 5 dni”.
– Pięć?! Co można zrobić w 5 dni?!
Posłuchajcie…
WIZA KALIBER '45
Zaraz po wylądowaniu w Ciudad de Guatemala, poszedłem do sklepu papierniczego. Tam otworzyłem paszport, dobrałem odpowiedni odcień i grubość długopisu, dostawiłem jedynkę przed piątką i w ten prosty sposób uzyskałem wizę na dni piętnaście. Łatwizna.
(Dziwią się Państwo, że sprzedawca nie reagował? W kraju, gdzie rządzi Armia, lepiej nie wyskakiwać przed szereg. Nawet kiedy widzimy, że w tym szeregu ktoś kombinuje coś na lewo. Wtedy najbezpieczniej jest natychmiast zrobić „w prawo patrz”. Poza tym, jak ktoś coś robi zupełnie jawnie, na widoku publicznym, to to chyba raczej nie jest nielegalne, choćby na pierwszy rzut oka wyglądało na fałszowanie dokumentów.)
Po dwóch tygodniach doszedłem do wniosku, że bardzo mi się w Gwatemali podoba i nie chcę jeszcze wyjeżdżać. Dlatego po raz drugi podrasowałem sobie wizę przeprawiając „15” na „45”. Łatwizna.
– to w końcu tylko dodatkowe kreseczki pod odpowiednim kątem.
Liczne patrole wojskowe, wielokrotnie bardzo skrupulatnie wertowały potem mój paszport, ale zawsze puszczały mnie wolno
– przekalibrowana wiza u nikogo nie budziła zastrzeżeń. Do czasu.
Czekał mnie jeszcze przecież powrót do domu, związany nieodwołalnie z przejściem granicznym na lotnisku w stolicy kraju, a tam pracowali urzędnicy dokładnie obeznani z procedurami. Wiedzieli świetnie, że wiz na 45 dni się nie wydaje (albo 3(1, albo od razu 90). Poza tym mieli zawsze pod ręką pomoc – rodzaj ściągawki – w postaci grubej Granatowej Księgi w tekturowej oprawie, do której wpisywano wszystkich nietypowych przyjezdnych. Amerykanie, Niemcy, Francuzi nie podlegali wpisowi, ale ja, obywatel państwa komunistycznego, owszem.
Przy wjeździe spędziłem dwie godziny oczekując na ostateczną decyzję, czy moja wiza (wydana w Austrii) zostanie uznana. Był w tej sprawie telefon do Ministerstwa Spraw Zagranicznych (na mój koszt), potem do Spraw Wewnętrznych (na mój koszt), potem faks z ambasady w Wiedniu (na mój koszt) i wreszcie bardzo szczegółowy wpis do Granatowej Księgi, obciążony opłatą skarbową (na mój koszt rzecz jasna).
Nie miałem wątpliwości, że przy wyjeździe Księga znów się pojawi – a w niej było bardzo jasno napisane, do kiedy mam opuścić terytorium Gwatemali – dlatego skrupulatnie się na tę okoliczność przygotowałem:
Najpierw rozgiąłem paszport w taki sposób, by zawsze sam otwierał się na stronie z wizą. Następnie, pod kartką na której była wstemplowana, umieściłem nowiutki banknot dwudziestodolarowy złożony w pół. Przytwierdziłem go tam maleńką kropelką kleju (żeby się niechcący nie wysunął). Dodatkowo skleiłem także strony, między którymi się znajdował – po to, by nie został przedwcześnie odkryty. Łatwizna.
Urzędnik spojrzał na wizę, a potem pytająco uniósł brwi stukając jednocześnie paznokciem w fałszywą liczbę „45”.
Uśmiechnąłem się do niego niewinnie i powiedziałem:
– Na następnej stronie znajdzie Pan dodatkowe informacje, seńor. Odwrócił kartkę i nic nie znalazł – dwudziestodolarówki nie było.
– Co to, głupie żarty?
– Nie, nie, pewnie się kartki skleiły. Proszę ostrożnie rozdzielać, bo się podrą.
Wetknął paznokieć między strony, podważył, klej puścił, „dodatkowe informacje” okazały się wystarczające, a potem już tylko szeroki uśmiech, mokry stempel (celowo trochę rozmazany na liczbie „45”) i…
– Przechodzić! Następny proszę!
Wyprawa, której początek i koniec opisałem przed chwilą, była bardzo owocna i bogata we wrażenia. Powinienem z niej zapamiętać wspaniałe ruiny oraz spotkania z Indianami, tymczasem ja pamiętam głównie stronę, że tak powiem, techniczną. Na przykład to, jak pewnej nocy – i nie zapomnę jej do końca życia – jechałem na pace terenowej ciężarówki. Obok mnie kilka innych osób, wszyscy w półśnie, bo było bardzo późno, a my już tak jechaliśmy dobre dziesięć godzin. Droga wiodła – a jakże – wzdłuż znanej mi granicy między Gwatemalą a Meksykiem.
Posłuchajcie…
SERIA PO PIĘTACH
Jeśli spojrzycie na mapę departamentu Peten, znajdziecie tam zaznaczone tylko dwie miejscowości – niewiele jak na obszar przypominający Holandię – miasteczko Flores i leżące nieopodal, sławne na cały świat, ruiny Tikal, które trudno uważać za miejscowość z prawdziwego zdarzenia, skoro od wielu stuleci są wymarłe. Z centrum kraju prowadzi w tamte strony tylko jedna droga, długości ponad 300 kilometrów.
Chyba że ktoś ma dostęp do map sztabowych i porządnej lupy – wówczas, przesuwając się prawie prosto na zachód od Tikal, może wypatrzeć drugą drogę. Na jej końcu, nad brzegiem Rio San Pedro leży wioseczka o nazwie La Florida. (Wioseczka, która sama siebie uważa za miasteczko.)
– Znaleźliście?
………
– Noo?…Cóż, wcale się Wam nie dziwię.
Odszukać to miejsce w terenie jest niewiele łatwiej niż na mapie, a ja bardzo chciałem tam dotrzeć, bo w pobliżu La Florida walało się trochę interesującego gruzu, który jeszcze około tysiąca lat temu był miastem Majów. (Fotografowanie gruzu to była w tamtych latach moja specjalność.)