-->

Gringo W?r?d Dzikich Plemion

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Gringo W?r?d Dzikich Plemion, Cejrowski Wojciech-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Gringo W?r?d Dzikich Plemion
Название: Gringo W?r?d Dzikich Plemion
Автор: Cejrowski Wojciech
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 199
Читать онлайн

Gringo W?r?d Dzikich Plemion читать книгу онлайн

Gringo W?r?d Dzikich Plemion - читать бесплатно онлайн , автор Cejrowski Wojciech

,,Gringo… to ksi??ka podr??nicza pe?na przyg?d i zaskakuj?cych zwrot?w akcji. Autor – Wojciech Cejrowski, znany z niezwyk?ego poczucia humoru -po raz kolejny wprowadza nas w odleg?y, tajemniczy i ca?kowicie obcy wsp??czesnemu europejczykowi ?wiat india?skich wierze? i obyczaj?w. Na szczeg?ln? uwag? zas?uguj? zamieszczone w ksi??ce zdj?cia ukazuj?ce najbardziej egzotyczne zak?tki ?wiata i barwne wizerunki ich dzikich mieszka?c?w. Lektura tej ksia?ki ca?kowicie poch?ania czytelnika przenosz?c go w gin?cy klimat pierwotnych kultur i plemiennych obyczaj?w.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 52 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– A GDZIE TERAZ JEST RZEKA????

– Jak to gdzie? – zacząłem się nerwowo rozglądać dookoła tam gdzie była. No właśnie… tego… a gdzie była?

Wszędzie ruiny. To tu to tam górka, ale nigdzie dołka który wskazywałby na korytko rzeczki.

Na razie tylko lekko zaniepokojony, spróbowałem odnaleźć własne ślady – one mnie zaprowadzą. I udało mi się to dość łatwo. Problem polegał na tym że ślady były wszędzie i prowadziły we wszystkich możliwych kierunkach. Łaziłem już po tych ruinach od dobrych kilku godzin w amoku odkrywcy, który po długiej wędrówce i utracie nadziei dociera jednak do swego El Dorado – i te też nie wiedziałem w którą stronę wracać.

Wlazłem na najwyższe wzniesienie i patrzę dookoła. Nic z tego wszędzie tylko gęsty las. Zielono i tyle. To są tropiki. Busz, Bardziej suchy niż na równiku, bardziej kolczasty i szeleszczący, ale równie splątany. Widoczność kilkanaście metrów.

Zacząłem więc zataczać kręgi wokół rożnych punktów orientacyjnych. Też bez rezultatu. Właściwie nie – coś z tego wynikało. Mianowicie narastające przekonanie że zgubiłem się naprawdę.

Żołądek wy pełniła mi twarda bryła strachu.

Nagle poczułem że gdzieś bardzo blisko w zaroślach za moimi plecami siedzi przycupnięta i gotowa skoczyć na mnie w każdej chwili wielka kosmata obezwładniająca p a n i k a. Jeżeli mnie do padnie wtedy koniec.

– Muszę coś zrobić. Natychmiast. Jakoś się ratować.

Wstałem gwałtownie. Pozbierałem w sobie (na tyle na ile mogłem) i ruszyłem na wprost gdzieś dojdę a od siedzenia na pewno się człowiek nie posuwa naprzód.

PUSTKOWIE

Nie wiedziałem gdzie jestem. Poza tym że byłem na ogromnym pustkowiu w bezludnym stanie Peten. To jedno z tych miejsc na kuli ziemskiej gdzie mieszka o wiele mniej ludzi niż jest kilometrów kwadratowych powierzchni. I nie bez powodu bo na tych kilometrach kwadratowych nie ma nic w pobliżu czego ktoś chciałby mieszkać. No a poza tym coś trzeba jeść a mówiąc najbardziej delikatnie Peten nie jest ziemią która żywi. Chyba że potrafimy zadowolić się dietą złożoną z owadów. Ooooo wtedy Peten daje nawet szansę przytyć.

Gryzło i bzyczało wszędzie. Myślę że stanowiłem tu dawno nie widzianą atrakcję – człowiek pełen krwi pokryty cienką skórką którą łatwo przekłuć Albo się przez nią przegryźć.

Wtedy po raz pierwszy poznałem heheny – owady które nie kłują tylko się wgryzają.

A potem chłepczą taplając mordy w wy pływającej krwi. Żeby im za wcześnie nie zakrzepła plują na lewo i prawo czymś takim co przy okazji wywołuje swędzenie Po jedzeniu odlatują i zostawiają na pamiątkę maleńki czarny punkcik wielkości takiej jak one same. Ten punkcik to skrzep. (Zostawiają też oczywiście – bo jakżeby inaczej swędzenie. Jego wielkość jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości hehena). [Przypis: Autor ma na myśli maleńkie owady w typie naszych meszek. W oryginale hiszpańskim to jejenes [wym. hehenes], liczba pojedyncza jejen [wym. hehen].

Pozwalam sobie spolszczyć tę nazwę na „Heleny” (a więc zgodnie z ich wymową) Dlaczego? Po pierwsze dlatego że jejen nie ma odpowiednika w naszym języku a w formie „hehen” łatwiej go będzie odmieniać. Po wtóre swoim zachowaniem heheny przypominają hieny – są wredne, krwiożercze i atakują stadami, a kiedy jest już po wszystkim na horyzoncie zostają tylko maleńkie czarne punkciki [przyp. tłumacza]]

Było ich pełno W każdym razie tak myślałem wtedy. Kilka lat później nad Orinoko przekonałem się że pojemność słowa pełno jest dużo większa A całkiem niedawno nad rzeką Kuruca w Brazylii, odkryłem, że jest nieograniczona – tych małych muszek było tam tyle, że mimo czterdziestostopniowego upału zakładaliśmy na siebie wszystkie nasze ubrania, zapinaliśmy szczelnie pod samą szyję, a na stopy, dłonie i głowy wkładaliśmy woreczki foliowe.

Szedłem przed siebie.

Coraz bardziej zaniepokojony. Przecież zdecydowałem się prze – kroczyć granicę „na dziko” przede wszystkim dlatego, ze w tej okolicy nie ma żywej duszy. Jak więc teraz znajdę pomoc? Kto mi wskaże drogę powrotną? Jeżeli idę w złym kierunku i nie trafię na rzekę, mogę tak krążyć jeszcze wiele dni. A właściwie niewiele dni, bo żywności, którą miałem przy sobie starczy najwyżej na tydzień.

Przypomniałem sobie, czego uczą w szkołach przetrwania – idź zawsze w dół, a w końcu trafisz na jakiś ciek wodny, potem, z wodą, do morza. Bardzo pięknie, tylko spróbujcie to zastosować pośród saharyjskich wydm. Albo tutaj w Górach Lakandonów (Sierra del Lacandón). Schodząc wciąż w dół, człowiek w końcu odkrywa, że jest w dole, a wszędzie dookoła jest już tylko wyżej… I co teraz?

Bez przerwy trafiałem na jary, wykroty i inne podobne. Pełne wielkich, liści pachnących kiszonką, pod którymi mogło sobie odpoczywać coś, co ma dwa zęby jadowe i kiedy dziabnie w kostkę to woła się „aał” po raz ostatni.

Zmiana taktyki – idę na słońce. To wprawdzie oznacza, że będę ciągle lekko skręcał, ale pod wieczór przynajmniej się zorientuję gdzie leży zachód.

Też głupio, bo Meksyk leży raczej na Wschodzie.

To może lepiej posiedzieć tu spokojnie i poczekać? Ale na co?

Nagle widzę: ŚCIEŻKA!

Prawdziwa, najprawdziwsza. W y d e p t a n a. Hurra!

Tylko może ona została wydeptana przez zwierzęta?

Co z tego – nawet jeżeli, to prowadzi do wodopoju, a wodopój leży nad rzeką.

No, chyba ze pójdę tą ścieżką w złym kierunku – od rzeki – wówczas zacznie się rozdwajać i w końcu tak się rozejdzie w buszu jak stare portki w praniu.

No to wtedy zawrócę. Właściwie najlepiej, jak zawrócę zaraz na pierwszym rozwidleniu…

O! Rozwidlenie. I ślady człowieka! CZŁO – WIE – KA. Żywego. Z całą pewnością człowieka, bo zwierzęta nie noszą maczet, a ni – czym innym nie dałoby się tak równo obciąć tego pieńka.

– Ale ze mnie durna pała – mruczałem pod nosem w chwilę potem, maszerując coraz szerszą ścieżką. – Przecież nie bez powodu to są Góry Lakandonów.

LAKANDONI

Lakandoni to ostatnie dzikie plemię w tym rejonie. Wielu z nich wciąż żyje w lesie, poluje z użyciem łuków i strzał, itd. Kiedy, rzadko i niechętnie, wychodzą w stronę cywilizacji i pojawiają się na przykład na targowiskach w małych meksykańskich wioskach, wzbudzają sensację. Głównie swoim wyglądem. Mężczyźni noszą giezła – długie zgrzebne suknie do kolan – i włosy do ramion. Zawsze dziko zmierzwione. Gdy komuś spojrzą w oczy, po plecach przechodzi dreszcz – ma się niepokojące wrażenie, ze wiedzą o tobie wszystko. Bez zbędnych targów wymieniają wędzone ryby i upolowane zwierzęta na to, czego im potrzeba (sól, noże, haczyki), a potem szybko znikają w lesie.

Przetrwali do dnia dzisiejszego przede wszystkim dlatego, ze na terenach, które zamieszkują, nie chce mieszkać nikt inny.

* * *

Jest wioska!

Widzę kilka chałup, dachy utkane z liści palmowych, ściany ulepione z gliny, ale na razie żywego ducha. Tylko kilka wałęsających się kur.

Idę dalej. Ciekawe, jak mnie przyjmą; czy przyjaźnie? Ale przecież i tak nie mam wyjścia.

O! Są i ludzie. Wszyscy zebrani na klepisku pośrodku wsi. Tylko czemu oni… BUM.

I znowu pewna trzeźwa myśl wpadła jak ziarenko piasku pod powiekę mojej uśpionej czujności. Zanim dotarła na miejsce, zanim zachrzęściła ostrzegawczo, zanim zdołała załomotać do drzwi mojej świadomości, musiała się przedrzeć przez cukrową watę euforii, która wypełnia mózgi wszystkich zagubionych wędrowców w chwilach, gdy niespodziewanie dla siebie samych odnajdują ścieżkę w buszu, a na jej końcu wioskę.

– COŚ JEST NIE TAK!!! – wrzasnęła w końcu, aż mi od tego zadzwoniło w skroniach. – CI LUDZIE KLĘCZĄ!!! – myśl była tuz za oczami, które otwierały się coraz szerzej, z przerażenia. – A NORMALNIE LUDZIE NIE KLĘCZĄ POŚRODKU SWOICH WIOSEK Z RĘKAMI NA KARKU!!!

Niestety wrzeszczała na próżno – o kilka chwil za późno. BUM.

– Hola gringo! – powitał mnie ktoś za moimi plecami.

Głos był miły i spokojny. Kiedy jednak spróbowałem się odwrócić, by odwzajemnić uprzejmość, poczułem, że nie będzie to mile widziane – coś twardego stuknęło mnie w środek pleców.

– Ał!

– Idziemy – zaproponował głos, a potem na moich plecach postawił kropkę kończącą tę krótką wypowiedź. [Przypis: Znalazłem potem tę kropkę. Była bardzo wyraźnie widoczną na płótnie koszuli. Nie z tuszu jak w wszystkie inne zwykle kropki kończące zwykłe zdania tylko z oleju. Takiego, którym naciera się lufy karabinów.]

Nie miałem najmniejszych wątpliwości, ze równie łatwo mógł w tym miejscu zostawić dziurę.

GUERRILLA

Samotną wioskę na pustkowiu, zamieszkaną przez grupkę Indian, którzy nie mają żadnych dokumentów, a więc nie istnieją oficjalnie jako obywatele żadnego państwa – taką wioskę bardzo łatwo najechać i splądrować. Nikt nie będzie protestował, nikt się nie dowie. Nikt, kto jest kimś – bo Indianie wiedzą, ale oni w swoich krajach najczęściej są nikim.

Wiedzą też podobno liczne międzynarodowe organizacje praw człowieka, i nawet protestują. Cóż z tego, skoro protestują w Paryżu, Londynie i Nowym Jorku, a nie w stanie Peten. I cóż z tego, skoro protestują za pomocą gardeł i zadrukowanych kartek papieru, podczas gdy gwałt dzieje się za pomocą pięści i kul z karabinów.

Guerrilla, jak każde wojsko, musi sobie zapewnić aprowizację. Oczywiście nie idzie w tym celu do sklepu i nie kupuje, tylko zdobywa przemocą. Pół biedy, jeżeli napada na transporty wojskowe – wówczas trafia swój na swego. Najczęściej jednak zaopatrzenie dla antyrządowych partyzantek wymuszane jest na ludności cywilnej.

Guerilleros wpadają do wioski, przez dzień lub dwa jedzą i balują na miejscu, a potem zabierają wszystko, co się da unieść, i ruszają w drogę.

Słowo „balują” kryje pod sobą wszystkie możliwe rodzaje gwałtu, jaki jeden człowiek może zadać drugiemu dla własnej przyjemności. A ponieważ guerrilla to wyłącznie mężczyźni, gwałt zadawany jest przede wszystkim kobietom.

Na co dzień Indianki są pogardzane jako półludzie. Jednak od święta dostrzega się w nich atrakcyjne kobiety. Właściwie dziewczynki. Jeszcze dzieci, bo te odrobinę starsze są już w pierwszej ciąży i się nie nadają „na bal”.

1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 52 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название