Gringo W?r?d Dzikich Plemion
Gringo W?r?d Dzikich Plemion читать книгу онлайн
,,Gringo… to ksi??ka podr??nicza pe?na przyg?d i zaskakuj?cych zwrot?w akcji. Autor – Wojciech Cejrowski, znany z niezwyk?ego poczucia humoru -po raz kolejny wprowadza nas w odleg?y, tajemniczy i ca?kowicie obcy wsp??czesnemu europejczykowi ?wiat india?skich wierze? i obyczaj?w. Na szczeg?ln? uwag? zas?uguj? zamieszczone w ksi??ce zdj?cia ukazuj?ce najbardziej egzotyczne zak?tki ?wiata i barwne wizerunki ich dzikich mieszka?c?w. Lektura tej ksia?ki ca?kowicie poch?ania czytelnika przenosz?c go w gin?cy klimat pierwotnych kultur i plemiennych obyczaj?w.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Raz a dobrze. Kraj mały, pobyt krótki, ale intensywny. Mieli tam wtedy wojnę domową. Z resztą w tej czy innej formie mają ją do dzisiaj. I z powodu tej wojny czułem się bardzo bezpiecznie. Nigdzie i nigdy w całej Ameryce Łacińskiej nie czułem się tak bezpiecznie jak w czasie wojny w Salwadorze. To może brzmi szokująco, ale jest prawdą.
Na każdym najmniejszym nawet skrzyżowaniu wojsko pod bronią. Liczne patrole na wszystkich ulicach. W każdym przydrożnym rowie zrobiony okop i ustawiona broń maszynowa. W tych warunkach złodzieje, rzezimieszki ani żaden inny rodzaj bandytów nie miał możliwości działania.
Po najgorszej dzielnicy miasta można było maszerować wymachując garścią banknotów i nikt człowieka palcem nie tknął – tyle wszędzie było wojska. W każdym autobusie miejscowego PKS – u trzech żołnierzy pod bronią. Czasami jeszcze dwóch na dachu. Na każdym bazarze obok wozów zaprzężonych w woły i osły także wozy pancerne. Tak uzbrojonego kraju nie widziałem na żadnym filmie wojennym.
Czy miało to jakieś wady? Z mojego punktu widzenia nie, ale wyobrażam sobie, że mieszkańcy Salwadoru mogli mieć w tej sprawie odmienne zdanie.
Ponieważ byłem rzadkością (biali turyści nie przyjeżdżają na wakacje do krajów, gdzie trwa wojna), traktowano mnie jak dawno nie widzianego gościa. Miłego gościa! Nikt nie sprawdzał dokumentów – tak samo, jak w Belize, wystarczała tu moja blada twarz. Wojskowi i policjanci starali się być usłużni – w zatłoczonych autobusach załatwiali mi miejsce obok kierowcy, wskazywali drogę do niedrogich, ale godziwych hoteli itp. Byłem zachwycony. To znaczy do wieczora, bo wieczorem rządy w kraju przejmowała guerrilla.
Po zmroku drzwi i okna godziwych hoteli barykadowano zakładając na nie grube drewniane okiennice i zasuwając żelazne sztaby. Na parapetach od wewnątrz kładziono worki z piaskiem, aby w przypadku strzelaniny zbłąkana kula nie trafiła komuś do łóżka. Miasta i wioski zamierały kompletnie, może z wyjątkiem stolicy kraju. Władzę do świtu przejmował FMLN – Front Wyzwolenia Narodowego im. Farabundo Marti (czyli inaczej Fidel Castro sp. z o.o.).
Ponieważ byłem rzadkością (biali turyści nie przyjeżdżają na wakacje do krajów, gdzie trwa wojna), traktowano mnie jak dawno nie widzianą okazję do porwania. Nikt nie sprawdzał dokumentów – wystarczała blada twarz. Guerrilla była przekonana, że każdy Biały nadaje się do tego, by go porwać, a potem żądać okupu. Ci ludzie nie mieli pojęcia o tym, że najbliższa polska ambasada, do której mogliby się ewentualnie zwrócić w tej sprawie, leżała o tysiąc kilometrów stąd – w Kostaryce. A żeby się tam dostać, trzeba by po drodze minąć jeszcze dwa kraje, z których każdy miał z Salwadorem na pieńku. Nie wiedzieli też, że państwo polskie wyśmiałoby ich, gdyby mimo wszystko próbowali żądać za mnie jakichś pieniędzy.
W tej sytuacji było jasne, że jeżeli mnie porwą, to nikt się sprawą nie zainteresuje, a guerrilla po pewnym czasie uzna, że trzeba mnie zastrzelić.
Granicę przekroczyłem późnym popołudniem.
Z Hondurasu zostałem wypchnięty (dość mocno, w plecy, z wyraźnym zamiarem kopnięcia poniżej). Stało się to po tym, jak tamtejszy żołnierz przez dwadzieścia minut dopytywał się po hiszpańsku, dlaczego w moim paszporcie brak stempli wjazdowych, a ja mu odpowiadałem, po polsku, że tych stempli brak, ponieważ nigdy oficjalnie nie byłem w Hondurasie i teraz też mnie tu właściwie nie ma.
Ubaw miałem niezły, bo ja jego rozumiałem świetnie, a on na dźwięk języka polskiego najpierw robił zaskoczone miny, potem zaczynał się pocić, a w końcu trzęsły mu się ręce i nerwowo drżała górna warga.
Był gdzieś na styku furii i palpitacji.
– Nikaragua – mówiłem po polsku.
– Nicaragua. Już słyszałem, że Nicaragua i widzę w paszporcie – odwrzasnął po hiszpańsku. – Stamtąd wyjechałeś, a teraz jesteś tutaj. Jakim sposobem, gringo?
– Salwador – odpowiedziałem z uśmiechem Giocondy. Równie dobrze mogłem powiedzieć „pomidor”, bo w gruncie rzeczy graliśmy właśnie w tę grę.
– El Salvador. Wiem! Jest parę metrów stąd…
– Pedro – zawołał ktoś z boku. – Daj mu spokój. Wyślij go w diabły do Salwadoru i niech oni się martwią co dalej. Tylko nic mu nie stempluj do paszportu, żeby go nie próbowali odesłać z powrotem do nas.
Wkrótce potem zostałem znacząco pchnięty w plecy. (I aż go but swędział, żeby na dokładkę kopnąć poniżej.) Dwa duże kroki i byłem za granicą.
HORROR
Kiedy dotarłem do posterunku w El Amatillo, właśnie zapadał zmrok. Zdążyłem w ostatniej chwili przed zamknięciem. Całe szczęście – w przeciwnym razie musiałbym czekać do rana, a nie bardzo było gdzie.
Amatillo to nie jest miejscowość, lecz wyłącznie strażnica. Dobrze obwarowana i na noc szczelnie zamykana. W jej sąsiedztwie tłoczy się kilkadziesiąt drewnianych budek. W ciągu dnia pootwierane, stanowią coś w rodzaju strefy wolnocłowej. Można tam kupić dosłownie wszystko, wymienić dowolnie wybraną walutę środkowoamerykańską na każdą inną, no i zjeść. Na noc cywile zwijają interes i wynoszą się do odległego o trzydzieści minut jazdy autobusem miasteczka Santa Rosa de Lima.
Powitalne uderzenie salwadorskiej pieczęci wjazdowej o mój paszport zginęło w ogólnym huku zasuwanych na noc drewnianych okiennic, żelaznych sztab przytrzymujących te okiennice od środka, zatrzaskiwanych w popłochu drzwi samochodów. Zapadał zmrok, więc wszyscy odjeżdżali. Nadchodziła godzina guerrilli.
– Zjeżdżaj stąd, gringo, do Santa Rosa, i to szybko – powiedział żołnierz oddając mi paszport. – Tu jest naprawdę niebezpiecznie. Pełno bandytów. Oni wiedzą, że niewiele im możemy zrobić. Wystarczy, że przeskoczą za granicę i już nam nie wolno strzelać. Weź taksówkę, bo ostatni autobus odjechał godzinę temu.
Był życzliwy i wyraźnie zaniepokojony moim losem. Ale jednak nie zaproponował bym przeczekał do rana w budynku wojskowym. Zresztą, kto wie czy to byłoby miejsce bezpieczne?
W zapadających (wyjątkowo szybko) ciemnościach ruszyłem w kierunku, który mi wskazał.
Po przeciwnej stronie drogi stały zaparkowane jeden za drugim trzy samochody osobowe. Pierwszy miał zdjęte wszystkie koła. Kilku mężczyzn właśnie starało się upchnąć je we wnętrzu drugiego auta. Mocowali się i stękali przy tym strasznie, bo sami też chcieli jakoś wleźć do środka. Z urywków ich rozmowy wynikało, że pierwszy samochód się zepsuł i właściciel postanowił zabrać koła na noc do domu, żeby się w ten sposób zabezpieczyć przed kradzieżą pojazdu.
W końcu upchnęli się jakoś – cztery koła i czterech chłopa – i odjechali z piskiem opon. Na drodze zostałem ja i ten trzeci – ostatni samochód. Na jego dachu siedział jogin.
Zrobiło się już ciemno, więc nie widziałem dokładnie, ale byłem pewien, że ten człowiek, nie siedzi normalnie tylko jest zaplątany w podwójny kwiat lotosu. A może nawet w potrójny, choć to niemożliwe, bo musiałby mieć trzy nogi. I jeszcze robi coś dziwnego z rękami. Pewnie mantruje…
– Taxi gringo – ni to zapytał ni oświadczył w moim kierunku. Głos, a właściwie głosik, miał przeraźliwie piskliwy i dziwnie trzeszczący. Pomyślałem, że mógłby z powodzeniem grać czarownice w radiowych horrorach.
– Tak. Potrzebuję szybko do Santa Rosa.
– Stąd nigdzie indziej nie można – zapiszczał jogin. – Szybko zresztą też nie można, bo straszne dziury w drodze. Ale proszę, możemy jechać.
– Za ile?
– Co łaska. – Jak to?
– I tak jadę w tamtą stronę, bo przecież nie będę nocował TUTAJ. Zabiorę cię, a kiedy dojedziemy, sam mi powiesz ile to dla ciebie było warte.
– Czemu tak?
– Jadąc po ciemku przez ten las obaj ryzykujemy życie. Zostając tutaj ryzykujemy jeszcze bardziej.
– To czemu pan nie odjechał wcześniej?
– Widziałem jak się odprawiasz, gringo, i nie mogłem cię zostawić bez transportu. Ja tu jestem ostatni, a u nas taki obyczaj, że ostatnia taksówka czeka na ostatniego pasażera. Nie zostawia się ludzi na drodze do Santa Rosa. Tak samo jak nie wsadza się głowy do młockarni.
– Ale czemu pan nie chce powiedzieć ile będzie kosztował kurs?
– Co mi po twoich pieniądzach teraz? Jak nas napadną albo zastrzelą to i tak wszystkie wyciągną, obojętnie czy z mojej, czy z twojej kieszeni. Ale ja wtedy przynajmniej będę miał zasługę w niebie, że cię wiozłem za darmo.
Dziwna to była logika i dziwny facet. No i czemu siedział na dachu swego auta?
– Nie wszystko trzeba wiedzieć, gringo – powiedział ni stąd ni zowąd, tak jakby usłyszał moje myśli. – Włóż plecak do bagażnika i jedziemy.
Kiedy bytem z tyłu samochodu, kątem oka spostrzegłem, jak zsuwa się z dachu i małpimi ruchami, przez okno, wciąga do wnętrza pojazdu. Nie zszedł na ziemię tylko jak orangutan wpełzł wprost z dachu przez okno. Dziwny facet.
Ruszył jak rajdowiec. Żwir spod kół bryznął w powietrze, pisk opon, wycie silnika, chwilę buksowaliśmy w miejscu, a potem wyrwaliśmy z kopyta i popędziliśmy w ciemność z prędkością… najwyżej 25 kilometrów na godzinę.
Mimo to jechaliśmy zdecydowanie zbyt szybko. Nie lubię rajdowców i brawury, a on stanowczo przekraczał granice wyznaczone przez oba te słowa. On je mnożył do potęgi zapierającej dech w piersiach.
Droga, po której jechaliśmy, nie nadawała się do tego. To znaczy do jazdy. Jakiejkolwiek jazdy, nie tylko rajdowej. Powiedzenie o niej „same dziury” byłoby komplementem. Tutaj dziur było więcej niż powierzchni drogi. Dziury w dziurach były na porządku dziennym. I on je wszystkie jakoś omijał,…aał… ale zawsze kosztem tego, że jednocześnie wpadał w inne.
– Złap się czegoś, gringo, bo sobie rozbijesz głowę – krzyknął jo – gin w kompletnej ciemności.
– Zapomniał pan zapalić światła – odkrzyknąłem, zastanawiając się jak on właściwie widzi cokolwiek przed nami.
– Nie zapomniałem. Ty zapomniałeś, gringo.
– Ze co?
– Weź latarkę i świeć. Jest pod twoim siedzeniem. Wymacałem duży plastikowy przedmiot z rączką, wyciągnąłem, potem odszukałem na nim włącznik i stała się jasność.