-->

Opitani

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Opitani, Gombrowicz Witold-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Opitani
Название: Opitani
Автор: Gombrowicz Witold
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 178
Читать онлайн

Opitani читать книгу онлайн

Opitani - читать бесплатно онлайн , автор Gombrowicz Witold

Dla mi?o?nik?w Gombrowicza ta sensacyjna powie?? drukowana przed wojn? w prasie codziennej stanowi mo?liwo?? prze?ledzenia w?tk?w mniej znanych w jego tw?rczo?ci. Jest to pe?ne wydanie utworu, kt?rego zako?czenie – w zwi?zku z wybuchem wojny – uwa?ano d?ugo za zagubione lub w og?le nie napisane.

Kryminalna intryga, w?tek romansowy, zag?szczona atmosfera tajemniczo?ci i dzia?ania si? nadprzyrodzonych podnosz? walor tekstu jako "czytad?a" o znamionach jedynej w swoim rodzaju polskiej powie?ci "gotyckiej".

Sensacyjny romans ??cz?cy wiele w?tk?w spotykanych w powie?ciach gotyckich: tajemniczy zamek, w kt?rym straszy, skandal w ks???cej rodzinie, op?tanie, kl?twa…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 19 20 21 22 23 24 25 26 27 ... 74 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Sekretarz nie domyślał się nawet, jak zawziętego wroga zyskał w poczciwym historyku sztuki, który w normalnych warunkach musze nie wyrządziłby krzywdy. Wtem twarz profesora znowu przybrała wyraz otępienia, oczy zgasły, wargi skurczyły się w przykrym grymasie. Ktoś nadchodził. Jakoż we drzwiach komnaty ukazał się Grzegorz.

Kamerdyner zatrzymał się przezornie na progu.

– Śniadanie podane – zameldował ze wzrokiem skoncentrowanym uparcie na własnych stopach, ustrojonych w jakieś przedpotopowe pantofle.

– Gdzie? – szepnął blado profesor.

– A tam. Podałem w tamtej sali.

Grzegorz, stanąwszy za krzesłem, patrzył na jedzącego profesora z podziwem, jak na kogoś, kto wrócił z innego świata. Do licha, przenocował i nic mu się nie stało! Ale! Nie tak zaraz! Widać po nim, że coś niedobrze – ruchy ociężałe, ledwie tknie jedzenia, dłonią pociera czoło – może coś zobaczył, już tam go diabeł przycisnął…

Przeżegnał się nieznacznie, ale ciekawość wzięła górę. – Jak tam się spało wielmożnemu panu? – grzecznie zapytał. Nie otrzymawszy odpowiedzi, chrząknął a po chwili zapytał jeszcze:

– To pan sekretarz mówił co wielmożnemu panu o tej komnacie?

Skoliński zauważył w jego głosie głęboko utajoną podejrzliwość i niechęć.

Czyżby stary sługa niechętnie odnosił się do sekretarza? W takim razie ten wiekowy kamerdyner i prawdopodobnie przyjaciel księcia nadawałby się na sprzymierzeńca.

Profesor spojrzał na niego martwo i szepnął jakby do siebie:

– Nic, a nic nie mówił.

– A to ci dopiero! – wyjąkał Grzegorz i otarł twarz wielką fularową chustą. – A to niech pan tam nie mieszka! – wybuchnął. – Wielmożny panie, tam złe jest! A pan sekretarz nie ma dobrych zamiarów, oj, nie ma!

– Gdybyście wiedzieli, co ja tej nocy przeżyłem – rzekł profesor – to byście z miejsca osiwieli.

Ten zwrot retoryczny nie był bardzo szczęśliwy, Grzegorz bowiem był siwiuteńki, jak gołąb. Ale na kamerdynera podziałał bezdźwięczny głos Skolińskiego.

– A co? – szepnął. – Widział pan? Co pan zobaczył?

Ciekawość walczyła w nim ze strachem. Żegnał się raz za razem, a jednocześnie wytrzeszczał oczy z ciekawości.

– Co ja widziałem – rzekł uroczyście Skoliński – tego nie powiem nigdy nikomu, aż do grobowej deski.

– Dobrze, że na czym gorszym się nie skończyło – mruknął Grzegorz. – Ale coś powiem. To pan sekretarz tak zarządził. Ja przygotowałem inny pokój, a pan sekretarz sam późną nocą przeniósł posłanie do tej przeklętej kuchni. Panie, niech pan się ma na baczności, ja to nie chcę brać na swoje sumienie. Pan sekretarz już tam musi mieć swoje powody przeciw panu, jeżeli tak urządził. Tylko niech pan nie mówi ani księciu, ani jemu, że powiedziałem, bo bym z miejsca wy leciał.

Widoczne było, że Grzegorz miota się między dwiema obawami. Z jednej strony strach przed Cholawickim, z drugiej większy jeszcze strach przed duchami. Skoliński postanowił zagrać w otwarte karty.

– Grzegorzu – rzekł – uważajcie dobrze, co wam powiem. Tego co widziałem w nocy, nie wyjawię, bo… bo to jest tajemnica. Ale wiem już, że pan sekretarz ma złe zamiary względem księcia. Musimy ratować księcia przed nim. Tego łotra trzeba stąd wyrzucić, usunąć go z zamku!

– Ja ta się nie wtrącam.

– A ja radzę, żeby Grzegorz się wtrącił, bo to może i dla Grzegorza skończyć się niedobrze. Grzegorz nie rozumie, że jeśli ktoś w pobliżu tego strasznego miejsca złe rzeczy knuje, to tak jakby kto ogień rozniecił koło beczki z prochem.

– A co? To tam naprawdę złe jest?

Profesor spostrzegł, że noc przebyta w strasznej komnacie udzieliła mu prawie absolutnej władzy nad duszą kamerdynera.

– Niech Grzegorz nie będzie zbyt ciekawy. Tylko to powiem: teraz straszy w tej jednej komnacie, ale łatwo „złe” może roznieść się po całym zamku.

– W imię Ojca i Syna i Ducha…

Dotychczas stary kamerdyner nie obawiał się, że duchy zajrzą i do jego pokoiku na parterze. Skoliński stał się w jego oczach ambasadorem zaświatów, któremu powierzono doniosłą i trudną misję.

– Owszem, owszem – zapewniał żarliwie – ja ta nie jestem od tego, żeby pomóc. Pewnie! Pewnie! Złe trzeba tępić ogniem i żelazem! O, dodia… spokój był z tymi duchami przez tyle lat, a teraz znowuż się zaczyna.

– Właśnie. To zły człowiek i on się zwąchał z tymi złymi siłami, on je podburza i podnieca. Jeżeli nie uda się przy Boskiej pomocy mu przeszkodzić w tym, to on jeszcze bardziej podburzy złe duchy i Grzegorz zobaczy, co się tu będzie działo!

– Ja ta wszystko zrobię! Wszystko! Skoliński zastanowił się.

– Grzegorz dawno na zamku przebywa?

– Oj, będzie już z pięćdziesiąt lat. Tylim chłopcem mnie przyjął książę nieboszczyk.

– No to Grzegorz pewnie niejedno wie. Niech Grzegorz mi powie odkąd to w tej komnacie straszy i dlaczego. I dlaczego książę jest niezdrów na umyśle. Bo to pewnie jedno z drugim się łączy, co?

Blady jak płótno kamerdyner odparł ponuro:

– Powiem. Wszystko powiem, jak na świętej spowiedzi. Nigdy nikomu nie mówiłem, ale tera powiem i niech mnie ręka Boska ma w swojej opiece! Tylko nie zaraz, bo pan sekretarz mógłby nadejść. Wymiarkuję, kiedy będzie można przyjść i spokojniej pomówić. Tera muszę już iść – do roboty.

Zabrał tacę ze śniadaniem i zniknął za drzwiami. Skoliński doświadczył uczuć podobnych do tych, które tak niedawno miotały Cholawickim. I on przerzucał się od zgrozy do śmieszności. Cała ta historia byłaby niezwykle śmieszna, gdyby nie realny, w każdej sekundzie sprawdzalny fakt anormalnego kurczenia się i drżenia ręcznika… gdyby nie przerażająca realność nadprzyrodzonych sił. I on również doznawał głębokiego niepokoju na myśl, iż lekkomyślnie igra z tymi siłami, strasząc nimi Grzegorza i usiłując odcyfrować ich tajemnicę. Ale świadomość, iż czyni to w dobrej intencji, pozwalała mu łatwiej znieść ich ciśnienie – gdy Cholawicki przeciwnie, nie miał żadnego pancerza i żadnej tarczy przeciwko złu, które poruszał.

Profesor, oczekując na Grzegorza, zajął się przeglądaniem antyków, gotów w każdej chwili przybrać wyraz apatii i osłupienia na wypadek, gdyby Cholawicki nadszedł.

Ale pasja znawcy minęła bez śladu i najciekawsze odkrycia nie były w stanie jej przywrócić. Wreszcie zdrzemnął się w wielkim holenderskim fotelu, a chrapanie jego wypełniło barokowo – renesansową salę, pełną kantorków, sekretarzyków, szaf, stołów o niezliczonej ilości nóg, dywanów, makat i obrazów.

Rozdział VIII

Cholawicki kilkakrotnie zaglądał do sali, widząc jednak, że profesor śpi snem człowieka doszczętnie znużonego, wycofywał się dyskretnie. Niecierpliwie spoglądał na zegarek. Umówił się z Mają, że przyjdzie na zamek o godzinie piątej po południu, tymczasem dochodziła już szósta, a dziewczyny nie było. Co się jej mogło zdarzyć?

Sekretarz znów poczuł żądło zazdrości, które czas jakiś’ przestało mu dokuczać, stępione wartkim biegiem wypadków. To było nieznośne – być zmuszonym siedzieć tu, jak w więzieniu i wiedzieć, że ona buja sobie na swobodzie – może z Leszczukiem? Przymknął oczy i ujrzał ich razem – tak „podobnych” do siebie, tak zgranych w tym podobieństwie, że aż syknął. Jeżeli kiedy, to właśnie teraz nie powinien był wydalać się z zamku ze względu na profesora, na księcia, na komnatę… Gdyby jednak na godzinkę dopaść konno Połyki? Przez tak krótki przeciąg czasu nic nie mogło się zdarzyć. Książę także spał.

Kazał osiodłać konia i po dwudziestu minutach dobijał już do Połyki. Wyjechał z lasu na wielką polanę, za którą czernił się park połycki. Tu zwolnił i jechał stępa wzdłuż ściany leśnej, aby nie wywoływać sensacji zapienionym koniem.

Naraz dostrzegł Leszczuka, który wyszedł z parku i na ukos przez łąkę zmierzał do lasu. Cholawicki zatrzymał konia, po czym nagle wjechał w las. Zdjęła go potrzeba – przyjrzeć się jeszcze raz temu chłopcu. Sprawdzić, czy naprawdę jest to podobieństwo. Skontrolować swoje wrażenia. Ta potrzeba okazała się tak dojmująca, że narzeczony nie zważając na gałęzie, chłostające go po twarzy, popędzał konia i przeciął drogę Leszczukowi.

1 ... 19 20 21 22 23 24 25 26 27 ... 74 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название