Opitani
Opitani читать книгу онлайн
Dla mi?o?nik?w Gombrowicza ta sensacyjna powie?? drukowana przed wojn? w prasie codziennej stanowi mo?liwo?? prze?ledzenia w?tk?w mniej znanych w jego tw?rczo?ci. Jest to pe?ne wydanie utworu, kt?rego zako?czenie – w zwi?zku z wybuchem wojny – uwa?ano d?ugo za zagubione lub w og?le nie napisane.
Kryminalna intryga, w?tek romansowy, zag?szczona atmosfera tajemniczo?ci i dzia?ania si? nadprzyrodzonych podnosz? walor tekstu jako "czytad?a" o znamionach jedynej w swoim rodzaju polskiej powie?ci "gotyckiej".
Sensacyjny romans ??cz?cy wiele w?tk?w spotykanych w powie?ciach gotyckich: tajemniczy zamek, w kt?rym straszy, skandal w ks???cej rodzinie, op?tanie, kl?twa…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Uśmiechnęła się:
– Ależ to karykatura!
Profesor oglądał teraz spód obrazu i delikatnie wodził palcami po jego powierzchni. Wyjął lupę i przyglądał się chropawym farbom.
– No, no – mruknął…
– A co? – spytała.
– Pierwszorzędna sztuka. Albo się grubo mylę, albo… Hm, zaraz…
– Jak to?! – spytała zdumiona. – To jest dobry obraz?
– Jak pani to powiedzieć? W całej Polsce nie ma ani jednego obrazu, który by w połowie był tak dobry, jak ten.
– Ależ to niemożliwe!
Była zdumiona. Fatalnie się stało, że Henryk pozostawił ten obraz! Ale kto by mógł przypuścić – takie paskudztwo!
Lecz profesor zaczął gorączkowo przeglądać małe portreciki, które poprzednio pominął i wydobył z nich jeden mały obrazek, w zwykłych, złoconych ramach.
– A to mi zalatuje Tycjanem!
– Co?!
– Tu rzeczywiście są skarby!
– Niech pan poczeka. Zaraz wrócę.
Maja pobiegła do Cholawickiego.
– Wszystko na nic! – zawołała od progu.
– Co się stało?
– Okazuje się, że te najgorsze obrazy, które zostawiłeś, to właśnie wspaniałe dzieła! On tam odkrył Tycjana i jeszcze coś!
– Niemożliwe!
Cholawicki był wstrząśnięty do głębi. Z jednej strony wszystkie nadzieje jego zostały potwierdzone! Na zamku były skarby! Ale z drugiej odkrycie profesora mogło grozić fatalnymi komplikacjami.
– Co teraz zrobimy?
– Tego człowieka trzeba koniecznie jakoś unieszkodliwić. Teraz stał się naprawdę niebezpieczny.
Namyślał się.
– A może… – mruknął i naraz rozejrzał się ostrożnie po pokoju.
– Co?! – dopytywała się zainteresowana Maja. Ale on roześmiał się, jakby ubawiony własną mysią.
– Nic. Trzeba po prostu wejść z nim w porozumienie. Nie ma sensu ukrywać przed nim prawdy. Musimy go zatrzymać na zamku. Jeżeli już wie o wszystkim, to niech przynajmniej skataloguje i oceni obrazy. A ja zyskam na czasie; jakoś sobie z nim poradzę.
Profesor zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy Maję razem z Cholawickim. Ale sekretarz od razu przystąpił do rzeczy.
– Profesor domyśla się, że zależy mi na utrzymaniu tajemnicy w tym przedmiocie?
– Domyślam się.
Cholawicki roześmiał się.
– Nie! Pan się myli! W moich intencjach nie ma nic tak zdrożnego – powiedział z ironią. – Po prostu książę zapisał mi w spadku zarówno nieruchomości, jak ruchomości mysłockie, a ja chciałbym uniknąć niepotrzebnych trudności i procesów na wypadek, gdyby dalsza rodzina dowiedziała się, że spadek jest większy, niż się powszechnie przypuszcza. Jak pan widzi jestem zupełnie w porządku i działam w myśl życzeń księcia. Jest to zwykła ostrożność dla uniknięcia niepotrzebnych szykan. Otóż – profesor mógłby mi się nawet przydać, gdyż jak się okazuje, sam nie dałbym sobie rady z tymi antykami. Tu potrzeba znawcy, który by to skatalogował, oszacował i nawet cieszę się, że Maja tu pana sprowadziła. Chcę panu coś zaproponować.
– A co takiego?
– Jeżeli pan mi obieca zachować w dyskrecji całą sprawę, zaprosiłbym pana na zamek na kilka dni i rozejrzałby się pan w rzeczach. Ale stawiam dwa warunki. Primo – dyskrecja. Secundo – musiałby pan zamieszkać tutaj. Widzi pan, książę jest w fatalnym stanie nerwowym i nie znosi obcych osób w zamku. Gdyby pan przychodził tutaj, mógłby pana dojrzeć, a także mogłoby to zostać zauważone w pensjonacie. A tak powie się w Połyce, że pan wyjeżdża do Warszawy, tu zaś damy panu pokój gdzieś na boku – zamek jest obszerny i nietrudno będzie się zakonspirować, póki nie ukończy pan roboty. Mógłby pan się zjawić chociażby jutro wieczorem. Zresztą – dodał – pokażę panu jeszcze inne obrazy.
Profesor zawahał się. Ta propozycja była nieoczekiwana. A przy tym – spędzić kilka dni na zamku w tajemnicy przed księciem i na łasce tego pana. Wprawdzie wyjaśnienia Chlolawickiego brzmiały nader uspokajająco i było raczej naturalne, że nie chciał narażać się na niepotrzebne trudności z rodziną, ale profesor nie miał jakoś do niego zaufania. I ta pustka, te rzędy sal, to milczenie zamkowe…
Zresztą profesor wiedział, że chciano go oszukać. Zarówno „Tycjan”, jak i drugi odkryty przez niego obraz były w rzeczywistości nieudolnymi płodami jakiegoś anonimowego kiczarza sprzed stu laty. Od razu zorientował się po śladach na ścianie, że część obrazów wyniesiono i wykorzystał ignorancję Maji i Cholawickiego, aby unicestwić podstęp. A teraz zapowiedź sekretarza, że pokaże mu jeszcze „inne obrazy”, napełniła go najpiękniejszymi nadziejami.
To przeważyło.
– Zostaję – rzekł.
Rozdział VI
– Coś tu się dzieje!
– Co się ma dziać?! Dzieje się coś z nerwami księcia i tyle!
– Coś tu się dzieje! Ja mówię Henrysiowi, że coś się dzieje!
– Gdzie?
– Tu. Na zamku. Nie wiem, gdzie, ale coś się dzieje. Równowaga jest naruszona. Coś – gdzieś – ktoś, bo ja wiem kto, ale na pewno – może na parterze – albo w starym zamku. Nie wiem, ale coś!
Cholawicki od godziny usiłował opanować nerwy starego księcia Holszańskiego, który miotał się w łóżku w bezprzedmiotowym lęku. Uszy jego, przyzwyczajone od lat do jednakowej symfonii zamkowej, musiały rozróżnić jakąś nieuchwytną zmianę, gdyż nigdy dotąd nie zrobił sekretarzowi takiej sceny.
– No dobrze, ale czy słyszał książę jakie podejrzane szmery? Na czym książę opiera swoje przypuszczenia?
– Nic nie słyszałem, ale coś musi być – coś nowego jest na zamku – coś się dołączyło!
– Do czego?
– Ach, kiedy Henryś nic a nic nie rozumie! O Boże, Boże, Boże!… Zasłonił twarz rękami, ale Cholawicki zauważył, że jednym okiem patrzy nań przez palce. Niewątpliwie podejrzliwość jego wzrosła – zresztą sekretarz wiedział, że książę w niepojęty sposób łączy absolutne doń zaufanie z absolutną podejrzliwością.
Namówił znękanego księcia do przyjęcia podwójnej ilości bromu i skierował się w stronę „muzeum” jak ironicznie nazywał sale z antykami.
Stwierdziwszy, że Grzegorz jest u siebie na dole, otworzył ciężkie drzwi starej kuchni i wszedł do środka. Dłuższy czas stał tuż przy drzwiach i patrzył uważnie na ręcznik.który w świetle latarki drżał i wibrował ruchem monotonnym, a jednocześnie konwulsyjnym. Potem powiódł snopem światła po całym pokoju. Próbował przezwyciężyć szczególny wstręt, jakim napełniało go to miejsce, lecz nagle przestraszył się, że tak stoi i nasłuchuje nie wiadomo czego.
– Skończy się na tym, że i ja zwariuję – pomyślał. Przeszedł przez kilka sąsiednich sal do pokoju, który Grzegorz przygotował dla profesora. Stało tu łóżko, zasłane na noc, mały stoliczek, umywalnia, lampa, dzbanek z wodą.
Cholawicki zabrał lampę i przeniósł ją do starej kuchni. Postawił na stoliku. Znów na moment zatrzymał się, słuchał.
Potem wrócił i przeniósł pościel.
Musiał dobrze się opanować, by zdjąć z żelaznego łóżka, które tu stało, stary, spleśniały koc i przykryć materac pościelą. Naruszenie czegokolwiek w tym pokoju wydawało się aktem niebezpiecznym i lekkomyślnym.
Przygotował jednak łóżko i przeniósł resztę rzeczy. Zostawił przyćmioną lampę.
Znowu zagapił się na drżący ręcznik i opuścił pokój. Operował tutaj niejako końcami palców. Zamknął delikatnie drzwi.
Wracając do siebie przystanął w jednym z okien wychodzących na podwórze i zamyślił się. Chwilami chciało mu się śmiać, jak sztubakowi, a chwilami napadało go głuche przerażenie, o wiele większe, niż gdyby przygotowywał na profesora zwyczajny zamach z rewolwerem. To co robił, wydawało mu się jednocześnie okropnie głupie – i okropnie straszne.
Właściwie dzieciństwem i głupotą było przypuszczać, że „strachy” w komnacie przyprawią profesora o pomieszanie zmysłów, lub też w inny sposób go zlikwidują. Ale Cholawicki nie miał odwagi samemu rozprawić się z intruzem.
W bezsilnej wściekłości, czując się zupełnie bezradny wobec profesora, wpadł na ten żakowski pomysł – postanowił przynajmniej ulokować go na noc w starej kuchni. A nuż naprawdę coś stanie się profesorowi; a przynajmniej (choćby nie zwariował jak tamci) przestraszy się i straci ochotę do mieszania się w sprawy zamkowe.