Opitani
Opitani читать книгу онлайн
Dla mi?o?nik?w Gombrowicza ta sensacyjna powie?? drukowana przed wojn? w prasie codziennej stanowi mo?liwo?? prze?ledzenia w?tk?w mniej znanych w jego tw?rczo?ci. Jest to pe?ne wydanie utworu, kt?rego zako?czenie – w zwi?zku z wybuchem wojny – uwa?ano d?ugo za zagubione lub w og?le nie napisane.
Kryminalna intryga, w?tek romansowy, zag?szczona atmosfera tajemniczo?ci i dzia?ania si? nadprzyrodzonych podnosz? walor tekstu jako "czytad?a" o znamionach jedynej w swoim rodzaju polskiej powie?ci "gotyckiej".
Sensacyjny romans ??cz?cy wiele w?tk?w spotykanych w powie?ciach gotyckich: tajemniczy zamek, w kt?rym straszy, skandal w ks???cej rodzinie, op?tanie, kl?twa…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Krysia Leniecka zbliżyła się do niej i delikatnie objęła ramieniem. Dłuższy czas szły razem bez słowa. Dawniej były ze sobą bardzo blisko – o ile to było możliwe przy skrytej, wyniosłej naturze Maji.
– Kto to jest ten Leszczuk? – zapytała po cichu panna Leniecka.
Maja zbladła. Skąd to pytanie? Czyż i ona już zauważyła ich podobieństwo?
– Trener.
– To ja wiem. Ale poza tym?
– Poza tym tyle wiem o nim, co i ty. Czy myślisz, że można coś wiedzieć o takim chłopaku? Gdzie się chował? Co robił? Z kim się zadawał? To jest prostak – natura dzika, nieokrzesana, o, widzisz, taka jak to!
Pokazała jej wielką kępę chwastów, rozrastającą się bujnie w pobliżu wody.
– Czyż możesz wiedzieć co w tym siedzi? Tam mogą być równie dobrze kwiaty i żaby!
Głos jej był zimny i twardy.
– Przesadzasz. – Leniecka spojrzała na nią bystro. – Maja, ty zanadto na niego wygadujesz!
– Myślisz, że co… że co… Dlaczego miałabym przesadzać?
– Bo tak!
– Dlaczego?! Powiedz, co masz na myśli?
Wtem Żałowski zawołał:
– Wiewiórka!
Maleńkie zwierzątko smyrgnęlo mu spod nóg i szybko wspięło się na sosnę. W połowie wysokości drzewa wiewiórka przystanęła i przytulona do pnia obejrzała się na ludzi znad swojej burej, ogromnej kity, po czym wdrapała się jeszcze wyżej. Widać ją było wyraźnie w świetle księżyca.
Otoczyli drzewo.
– Nie może uciec – rzekł Żałowski.
Rzeczywiście wiewiórka fatalnie wybrała drzewo. Stało ono tak daleko od innych, że skok był niemożliwy. Cholawicki wyjął browning i zarepetował.
– Niech pan nie strzela! – krzyknęła panna Leniecka.
Ale strzał już padł. Wiewiórka przeskoczyła z gałęzi na gałąź. Sekretarz wypalił po raz drugi. Co za rozkosz, że mógł wyładować się przynajmniej w tym!
– Po cóż pan ją morduje? – zapytał z niechęcią student.
Maja milczała.
– Muszę ją trafić! – irytował się Cholawicki. – Do trzech razy sztuka. Ale gdy nie trafił poraź trzeci, znowu podniósł broń do oka. Był zły, ręka mu się trzęsła, nie umiał pogodzić się z tym, że chybia. Opanowała go żądza mordu.
– Ja ją żywcem złapię – zawołał Leszczuk i zanim Cholawicki strzelił, już był na drzewie. Wspinał się z wielką szybkością.
Sekretarz chciał jeszcze raz wystrzelić, ale Maja złapała go za rękaw.
– Dosyć! – zawołała szybko.
– Nie obawiaj się – mruknął.
Tymczasem Leszczuk zbliżał się do celu. Nie mógł znosić prześladowania zwierząt i wlazł na drzewo tylko po to, aby uniemożliwić strzelanie. Teraz jednak musiał złapać wiewiórkę – skoro zapowiedział, że ją złapie. Uciekła ona na sam szczyt drzewa i przycupnęła między gałęziami.
Wspinał się dalej, a cienki pień zaczął kołysać się niepokojąco pod ciężarem.
– Niech pan lepiej zejdzie! – zawołała Leniecka.
Leszczuk posunął się jeszcze wyżej, a korona drzew zgięła się tak, że plecy jego wypadły prawie równolegle do ziemi. Nagle wiewiórka zaczęła miotać się jak oszalała. W panicznym przerażeniu skakała po najcieńszych gałązkach i wreszcie, widząc, iż nie ujdzie, rzuciła się z drzewa wprost na ziemię. Złapał ją w powietrzu – ale w tym samym momencie wierzchołek złamał się z trzaskiem, któremu towarzyszył krzyk przyglądających się osób, tam na dole.
Na szczęście łamał się dość wolno. Leszczuk nie puszczając wiewiórki, zdołał uchwycić ręką konar, o który zaczepił się opadający wierzchołek i zsunął się po gałęziach, aż wreszcie zeskoczył na ziemię.
– Nic panu się nie stało? – zawołał Leniecka.
– O mało jej nie zadusiłem! – odparł.
Wiewiórka drżała w jego rękach.
– Jaka śliczna! – dotykali ostrożnie jej futerka.
– Puszczę ją!
– Nie, nie, niech pan nie puszcza, jeszcze momencik!
Leniecka, która dawno nie była na wsi, zajęta studiami, nie mogła się dość nacieszyć tą świeżą, pachnącą mieszkanką lasów. – Zaniesiemy ją do domu, a potem puścimy. Zobaczymy, co zrobi w pokoju.
– Ja bym ją puścił – rzekł Leszczuk, który czuł w rękach szalone bicie serca wiewiórki.
Leniecka spojrzała filuternie na Maję, a potem kiedy zaczęli iść dalej, aby zobaczyć zamek u skraju lasu, powiedziała:
– To musi być poczciwy chłopak z kościami!
Maja nie odpowiedziała.
– Patrz Jak on ją pieści. Człowiek, który tak lubi zwierzęta, nie może być zły.
– Tak ci się zdaje? Dobrych ludzi zwierzęta się tak nie boją!
– Zamek! – doszło ich wołanie studenta. Stali na skraju lasu, a przed nimi rysowały się subtelnie i majestatycznie kontury wieży murów. Powietrze było wyjątkowo czyste wskutek czego zamek wydawał się o wiele bliższy, niż był w rzeczywistości. Cholawicki zacisnął palce. Co się tam działo? Dlaczego marnuje tu taj czas?! Och, to szaleństwo nie móc oderwać się od tej dziewczyny! A Maja pod pozorem, że chce pogładzić wiewiórkę, jeszcze raz zbliżyła się do Leszczuka.
Usta miał już mniej czarne – ale nie była to jeszcze właściwa barwa. Zresztą trudno było rozeznać po nocy. Dotknęła wiewiórki. Zwierzątko stężało ze strachu w jego rękach, nieruchome. Maji zdawało się, że ona boi się za bardzo. Lecz gładząc jej puszyste futro wyczuła naraz coś dziwnego. Wiewiórka – falowała. Falowała? – nie, to nie było właściwe wyrażenie, raczej pulsowała. Jak gdyby ruszała się w sobie, czy też wzdymała. Jakby on rytmicznie gniótł ją rękami. Maja nie zwróciła na to specjalnej uwagi, chociaż znowu pozostało w niej wrażenie czegoś dzikiego i wstrętnego.
Czy on mógłby zabić tę wiewiórkę? – takie pytanie zrodziło się w Maji. Jeżeli miał takie usta…
Leszczuk najchętniej byłby odszedł – rzucił wiewiórkę i uciekł. Wszystko w nim wyrywało się ku niej, ku jej prześlicznej twarzy w świetle księżyca, jej włosom aż czarnym po nocy, jej drobnym rękom. A jednocześnie wszystko w nim uciekało przed nią. Czego ona znowu chce od niego?
– Nie zabiłby pan tej wiewiórki?
– Po co?
– A gdybym ja pana poprosiła?
– Po co?
– Tak sobie. Założyłam się z moją przyjaciółką, że jak poproszę, to pan zabije…
Spojrzała mu w oczy i posłyszał jej śmiech – drażniący, niecierpliwy, nienasycony, okrutny. Tylko przez sekundę się zaśmiała i błysnęła ku niemu zębami.
– No? – szepnęła, jakby to już było między nimi ustalone, jakby rozumiało się samo przez się. Zaśmiał się, jak ona, i bez namysłu z całej siły rzucił wiewiórkę o drzewo. Pisnęła i boleśnie zwinęła się w kłębek.
Przyskoczyli do niej. Maja stała nieruchomo, dysząc.
– Ależ to barbarzyństwo! – krzyknęła Leniecka. – Co ona panu zrobiła?!
– Ugryzła mnie – rzekł niepewnie Leszczuk.
Ślepki wiewiórki zamgliły się. Zdychała.
Wszyscy patrzyli na nią. Tylko jedna Maja nie mogła wzroku oderwać od Leszczuka.
– Chamstwo! – rzekł krótko Cholawicki, trącając trupa.
Maja zaszlochała. I zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, pognała w las. Naraz Leszczuk, który dotąd stał nieruchomo, z rękami opuszczonymi – skoczył za nią i zniknął w ciemnościach.
Cholawicki ruszył za nimi, ale potknął się o wystający korzeń i upadł. Porwał się zaraz i nie tracąc czasu pobiegł wielkimi susami.
– Stać! Stać! – krzyczał.
Leszczuk dopadł Maji po dłuższym pościgu i złapał za ramiona. Pchnął ją na drzewo, aż zaszyła się między gałęzie. Jeszcze raz ją złapał i cisnął o ziemię.
Uklękła na jedno kolano i rozszerzonymi oczami patrzyła mu w oczy, a on też patrzył na nią, jakby ją widział po raz pierwszy. Zadarł jej głowę.
– To pani… taka… taka…?
Była przekonana, że ją zabije, jak tamtą… wiewiórkę. Oczekiwała okrucieństwa. Wiedziała, że go doświadczy na sobie. Jego palce zaciskały się na jej szyi, oczy zwęziły się.
– To pan jest taki! – wyszeptała, jakby nie wierząc własnym oczom. Uderzył ją mocno. Maja rzuciła się. Trzymał ją silnie. Ugryzła go. Wtedy on, nie panując już zupełnie nad sobą, pchnął ją i potoczyli się na ziemię. Zaczęli się bić, gdzie popadnie, tarzając się po mchach. Owładnęło nimi zdziczenie!
Zdawało się, iż oboje chcą się zniszczyć, zabić, zamordować, unicestwić i wyzwoliła się w nich ta straszliwa zażartość przeciwko sobie, która ich napadała podczas gry.