Kosmos
Kosmos читать книгу онлайн
P??ne, dojrza?e dzie?o wielkiego pisarza stanowi kwintesencj? jego pogl?d?w na ?ycie i sztuk?. Dowodem na uniwersalno?? i donios?o?? przes?ania powie?ci jest uhonorowanie jej mi?dzynarodow? nagrod? Prix Formentor, najwy?szym europejskim wyr??nieniem po Literackiej Nagrodzie Nobla.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
VI
Pochowano go za płotem, przy drodze. Zajął się tym Ludwik gdy, powróciwszy z biura, dowiedział się o wszystkim. Odniósł się do tego z niesmakiem, mruknął „barbarzyństwo”, przycisnął Lenę do siebie i zabrał się do zakopania kota w rowie. Ja wałęsałem się… o nauce, oczywiście ani mowy, wyszedłem na drogę, wróciłem, chodziłem po ogródku. Z daleka, ostrożnie, żeby nikt nie zmiarkował obejrzałem chojara i pień, w który waliła Mańcia, drzwi pokoju Katasi, miejsce za rogiem domu, gdzie stałem gdym usłyszał łomot z piętra… w tych miejscach i rzeczach, w zestawieniu tych rzeczy i miejsc, kryła się ścieżka, która zawiodła mnie do zaduszenia, gdybym zdołał właściwie odczytać zespół tych rzeczy i miejsc, dowiedziałbym się może prawdy o mym zaduszeniu. Zaszedłem nawet do kuchni pod byle jakim pozorem, żeby jeszcze raz sprawdzić usta Katasi. Ale bieda, że tego było tak dużo, labirynt rozrastał się, mnóstwo przedmiotów, mnóstwo miejsc, mnóstwo zdarzeń, czy nie jest tak, że każda pulsacja naszego życia składa się z miliardów drobin, co robić? Otóż to, nie wiedziałem co robić? Nie miałem nic zupełnie do roboty. Byłem bezrobotny.
Zaszedłem nawet do pustego, gościnnego, pokoju, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem Lenę i jej nogę na żelazie łóżka, wracając zatrzymałem się na korytarzu, żeby przypomnieć sobie skrzypienie podłogi, gdy, owej pierwszej nocy, wyszedłem szukając Fuksa. Rozpoznałem strzałkę na suficie, przyjrzałem się popielniczce i odszukałem spojrzeniem odrobinkę korka na szyjce butelki – jednakże to moje oglądanie było bezmyślne, przyglądałem się i nic więcej, czułem się wśród tych drobiazgów słabo, niczym rekonwalescent po ciężkiej chorobie, któremu świat streszcza się do żuczka, lub plamki słonecznej… i jednocześnie jak ktoś, kto po długim czasie usiłuje odtworzyć swoją historię niezgłębioną, niepojętą (uśmiechnąłem się, bo Leon mi się przypomniał ze swoimi minutami, sekundami)… czegóż ja szukałem, czegóż szukałem? Tonu podstawowego? Naczelnej melodii, trzonu jakiegoś, wokół którego mógłbym sobie moje dzieje tutaj odtworzyć, ułożyć? Ale roztargnienie, nie tylko moje, wewnętrzne, ale i napływające z zewnątrz, z wielorakości i nadmiaru, z plątaniny, nie pozwalało skupić się na niczym, jeden drobiazg odrywał od drugiego, wszystko było równie ważne i nieważne, podchodziłem i odchodziłem… Kot. Dlaczegóż ja jej kota zadusiłem? Rozpatrując grudki w ogródku, jedne z tych cośmy badali z Fuksem podczas owego posuwania się po linii, wskazanej przez strzałkę (gdy ja szczotką kierunek wytyczałem), pomyślałem, że byłoby łatwiej na to odpowiedzieć, gdyby moje uczucia względem niej były dla mnie mniej zagadkowe. Ale co? – zastanawiałem się rozgarniając trawki, te same, co wtedy – ale co? Miłość, jaka tam miłość, pasja, tak, ale jaka? Od tego się zaczynało, że ja nie wiedziałem i nie wiedziałem, kto zacz ona, jaka jest, była zawiła, zamazana, nieczytelna (myślałem wpatrując się w lądy, archipelagi, mgławice sufitu), była nieuchwytna i męcząca, mogłem wyobrażać ją sobie i tak, i siak, w stu tysiącach sytuacji, ujmować ją od tej i od tamtej strony, gubić ją i odnajdywać, wykręcać na wszystkie sposoby, ale (snułem dalej mój wątek rozglądając się uważnie po terenie między domem a kuchnią i obserwując drzewka białe, przywiązane do palików mocnym sznurkiem) ale, nie ulegało wątpliwości, ta jej próżnia wsysała mnie i wchłaniała, ona i tylko ona, tak, tak, ale, zastanawiałem się gubiąc oczy w zawijasach rynny wygiętej, uszkodzonej, ale czego ja od niej chciałem? Pieścić? Dręczyć? Poniżać? Wielbić? Czy chciałbym z nią świństwa, czy anielstwa? Było dla mnie ważne, żeby tarzać się w niej czy żeby ją objąć ramieniem, przytulić? Bo ja wiem, bo ja wiem, w tym sęk, nie wiem… Mógłbym wziąć ją pod brodę i zajrzeć w oczy, bo ja wiem, bo ja wiem… I plunąć w usta. A przecież ciążyła mi na sumieniu, wyłaniała się, jak ze snu, z ciężką, wlokącą się, jak włosy rozpuszczone, rozpaczą… I wtedy kot wydawał się straszniejszy…
W rozwałęsaniu zaszedłem do wróbla – mimo iż coraz bardziej mi doskwierało, że wróbel gra rolę niewspółmierną ze swoim znaczeniem i, choć z niczym nie można go związać, ciągle się nasuwa, na marginesie ciąży nieruchomo. Jednakowoż (myślałem przechodząc powoli drogę rozpaloną i zagłębiając się w wyschnięte trawy) nie dawało się zaprzeczyć, istniały pewne zbieżności, choćby ta, że kot, wróbel, to dosyć pokrewne, zresztą kot jada wróble, ha, ha, jaka lepka, ta pajęczyna związków! Dlaczego jest się wydanym na łaskę i niełaskę skojarzeń? To jednak było drugorzędnej natomiast rzeczywiście wyglądało, że coś wybija się powoli na plan pierwszy, coraz bardziej znaczące, już dość natrętne… i wywodzące się z faktu, że ja kota nie tylko udusiłem, ale i powiesiłem. Zgoda, powiesiłem, bo nie wiedziałem co robić ze ścierwem, wieszanie nasunęło mi się mechanicznie, po tylu naszych hecach z wróblem z patykiem… ze złości powiesiłem, z furii nawet, że dałem się wciągnąć w głupią awanturę, więc żeby się zemścić, także żeby wypłatać psikusa, uśmiać się i jednocześnie skierować podejrzenie w inną stronę – zgoda, owszem, zgoda – ale w każdym razie powiesiłem i to powieszenie (choć moje własne, ze mnie pochodzące) przyłączyło się jednak do powieszenia wróblowatego i patykowatego – trzy powieszenia, to już nie dwa powieszenia, oto fakt. Goły fakt. Trzy powieszenia. Stąd więc wieszanie zaczynało wzbierać w tym upale, bez jednej chmurki, i nie było to tak zupełnie od rzeczy iść w gąszcz, do wróbla, żeby zobaczyć, jak wisi – to samo z siebie się nasuwało, mnie błąkającemu się przecież w oczekiwaniu na coś, co by w końcu nasunęło się, zapanowało. Zobaczyć, jak wisi?… Zatrzymałem się u samego wejścia do krzaków i stałem z nogą wysuniętą, w trawie, lepiej nie, dać spokój, jeśli tam pójdę to od tego wieszanie przybierze na sile, wiadomo, trzeba uważać… kto wie, ba, prawie na pewno, gdybyśmy do wróbla nie zachodzili, nie stałby się on tak… z tym lepiej ostrożnie! I stałem w miejscu wiedząc doskonale, że te wszystkie wahania tylko wzmogą wagę mego ruszenia naprzód, w krzaki… które nastąpiło. Wszedłem. Cień i przyjemnie. Zerwał się motyl. Już jestem – kopuła z krzaków i wnęka, ciemniej, tam wisi na drucie… jest.
Zawsze zajęty tym samym, robiący to samo – wisiał, jak wtedy, gdyśmy z Fuksem tu weszli – wisiał i wisiał. Przypatrywałem się kulce zeschłej, coraz mniej podobnej do wróbla, zabawne, śmiać się, nie, lepiej nie, ale z drugiej strony nie bardzo wiedziałem co, gdyż ostatecznie, jeśli już tu byłem, to chyba nie po to tylko żeby patrzyć… brakowało mi stosownego gestu, może pozdrowić ręką, coś powiedzieć… nie, lepiej nie, przesada… Jak ścielą się plamy słoneczne na ziemi czarnej! A ten robak! Pień, świerk okrągły! Otóż pewne, że jeśli tu przyszedłem i tu jemu przyniosłem moje powieszenie kota, to to nie jest wcale bagatela, a czyn, którego dokonałem na sobie, amen. Amen. Amen. Listki zwijają się na brzegach, to z upału. Co mogło być w tej puszce porzuconej, kto ją porzucił? O, mrówki, nie zauważyłem. Chodźmy już. Jak dobrze, że złączyłeś swoje powieszenie kota z powieszeniem wróbla, teraz to zupełnie co innego! Dlaczego co innego? Nie pytaj. Chodźmy, co to za szmata? Już otwierałem furtkę do ogródka i słońce mnie przypiekało z nieba rozrzedzonego, drgającego. Kolacja. Akurat, jak zawsze, Leon dowcipusium, pierożasiaaa kulkasiaaa papum, a jednak sztuczność i naprężenie kocie zarażały i, choć każdy dokładał starań, aby zachowywać się z całą swobodą, ta naturalność właśnie zalatywała teatrem. Nie żeby oni siebie wzajem podejrzewali, nie, skąd, ale byli w sieci poszlak, już zaplątani w śledzenie, nieuchwytność napierała powodując rodzaj chwytności w powietrzu… nie, nikt nikogo nie podejrzewał, ale też nikt nie mógł ręczyć, czy inni go nie podejrzewają, więc na wszelki wypadek traktowano się uprzejmie, życzliwie… trochę zawstydzeni, że mimo wszystko nie byli dość sobą i że ta rzecz najłatwiejsza w świecie stawała się im trudna, wysilona. Ale bo też całe ich zachowanie uległo jak gdyby skrzywieniu, zaczynało odnosić się, chcieli, czy nie chcieli, do kota i do wszystkich związanych z nim dziwnych rewelacji, Kulka na przykład wystąpiła z pretensjami do Leona, czy do Leny, może do obojga, że zapomnieli jej czegoś przypomnieć, a to z jej strony było poniekąd kocie, jakby ona to tak z powodu kota… Leona gadusium też zawierały w sobie z lekka chorobliwe spaczenie, zerkające w tamtą stronę… Znałem to, wstępowali w moje ślady, wzrok stawał się pracowity, zaczynał unikać spotkania wprost z cudzą twarzą, myszkował po kątach, wybiegał w głąb, szukał, sprawdzał, na półce, za szafą… i ta doskonale znana tapeta, owa firanka familijna, stawały się puszczą lub osiągały zawrotne odległości owych archipelagów, lądów na suficie. A nuż… A jeśli… Och, były to na razie lekkie manie, tiki, nieznaczne zmanierowanie, jeszcze niewinne, daleko im było do stanu, w którym, jak w gorączce, dokonuje się obłędnych kalkulacji obliczając stosunek kwadratów podłogi do barwnych pasów na kilimie, bo a nuż, a jeśli… I, naturalnie, nie unikali kociego tematu, owszem, rozmawiali i o kocie; ale rozmawiali o kocie już dlatego, że nierozmawianie o kocie byłoby gorsze niż rozmowa o kocie itd. itd. etc. etc. etc.
Ręka Leny. Na obrusie, jak zawsze, obok talerza i tuż przy widelcu, w świetle lampy oświetlającym – widziałem ją, jak niedawno widziałem wróbla, leżała tu, na stole, jak tam na gałęzi on wisiał… ona tu, on tam… i próbowałem z wielkim trudem, jakby od tego dużo zależało, próbowałem dobrze uprzytomnić sobie, że gdy ona tutaj jest, on tam jest… jest, jak patyk i jak kot… jest w swoim gąszczu, w wieczorze już nocnym po drugiej stronie drogi, w krzakach, gdy ona, ręka, tu, na obrusie, pod lampą… robiłem to, być może, tytułem eksperymentu, przez ciekawość nawet, ale ze wszystkich sił, naprawdę w pocie czoła, ciężko pracowałem, cóż jednak, on tam, ona tu, i natężania się moje, wysilenia, nie mogły wyjść poza to, było to ubogie, nie, nie chciało się złączyć – i ręka leżała spokojnie na białym obrusie. Na nic. Na nic. Och, och,
ręka ujmuje widelec, ujmuje – nie ujmuje – zbliża palce, nakrywa palcami widelec… Moja ręka, obok mego widelca, przysuwa się bliżej, ujmuje – nie ujmuje – raczej nakrywa go palcami. Przeżywałem po cichu ekstazę tego porozumienia, choć fałszywego, choć jednostronnego, przeze mnie przyrządzanego… Ale, tuż obok była łyżka, o pół centymetra od mojej ręki i, akurat tak samo, o pół centymetra od jej ręki znajdowała się łyżka – czy oprzeć się bokiem dłoni o łyżkę? Mogę to zrobić nie zwracając niczyjej uwagi, dystans jest maleńki. Robię – już osunęła się moja ręka i dotyka łyżki – i widzę, że jej ręka też się osunęła i też dotyka tamtej łyżki.