Kosmos
Kosmos читать книгу онлайн
P??ne, dojrza?e dzie?o wielkiego pisarza stanowi kwintesencj? jego pogl?d?w na ?ycie i sztuk?. Dowodem na uniwersalno?? i donios?o?? przes?ania powie?ci jest uhonorowanie jej mi?dzynarodow? nagrod? Prix Formentor, najwy?szym europejskim wyr??nieniem po Literackiej Nagrodzie Nobla.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Co ona? Celuje? W Leona nie… więc we mnie? Tak, we mnie i w Fuksa, ona tym uściskiem z Leną wywabiała na światło dzienne całą ciemną namiętność tego kociego mordu, no jakże, „kto ci to zrobił?” czyli „tobie to zrobiono, a jeśli tobie, to tylko namiętnie, kogóż więc posądzać, jak nie dwóch przybyłych niedawno, młodych ludzi?” Rozkosz! Rozkosz, że kot staje się miłosny!… ale uwaga, niebezpieczeństwo! Zachybotałem, co by tu powiedzieć, impas, luka, dziura, nic, aż usłyszałem Fuksa mówiącego, Fuks mówił spokojnie, jakby bez związku z Kulką, jakby głośno się zastanawiał: „Naprzód powieszono kurczę. Potem wróbla. Potem patyk. Ciągle to samo wieszanie w rozmaitych wariantach. I to trwa już długo, wróbel już nieźle cuchnął, jakeśmy go znaleźli, pierwszego dnia…” Słusznie, Fuks nie był jednak taki głupi, to był dobry argument, wieszanie zaczęło grasować jeszcze przed naszym przybyciem, więc byliśmy poza wszelkim podejrzeniem… niestety… jaka szkoda!
– Racja – mruknął Leon i pomyślałem, że on również przez chwilę musiał mieć nas na oku.
Zagadano z nagła. „Katasia” mówiła Kulka. „Wykluczone! Gdzieżby tam Katasia! Coś podobnego! Ona chora ze zmartwienia, tak tego Dawidka lubiła, jak struta chodzi, od dziecka ją znam, Boże ty mój, żeby nie moje poświęcenie, moja opieka!…” Mówiła, ale mówiła za obficie, jak zwykle te paniusie, właścicielki pensjonatów, i myślałem, czy ona jest nie zanadto taka, jaka jest, ale szum wody z kranu zaleciał i jak gdyby gdzieś ruszał samochód… „Ktoś się zakradł” mówił Leon „ale kota wieszać… Kto by się zakradał żeby kota wieszać? I psy sąsiadów przecie… nie dałyby…” Zabolało mnie ramię. Spojrzałem przez okno, krzaki, świerk, niebo, upał, rama okna miała wstawioną listewkę z innego drzewa. Potem Leon, że chciałby patyk obejrzeć i te inne znaki…
– Znaki? I stąd może pan je widzi. (To Fuks powiedział).
– Przepraszam. Co, proszę?
– Kto panu zaręczy, że innych znaków nie ma, tu nawet, w tym pokoju… których nie zauważyliśmy dotąd?
– A pani? Czy pani nikogo nie podejrzewa? – zapytałem Leny.
Stuliła się… – Nikt chyba mi źle nie życzy… (W tejże sekundzie pojąłem, że ja jej źle nie życzę… och, umrzeć! Nie być! Jaki ciężar, jaki kamień! Śmierć!)
Leon zwrócił się ku nam z jękliwą skargą. – Jakie to… Jakie to… nieprzyjemne, proszę panów, niemiłe… Jakie… złośliwe! Bo żeby choć było wiadomo z jakiego końca zahaczyć, ale cóż, nie wiadomo, bo to przez płot nie, od środka też nie, bo i kto, ani z prawa, ani z lewa, cudactwo, ja bym policję wezwał, ale po co, żeby na języki wzięli, śmiechu warte, śmieliby się i tyle, nawet policji nie można wzywać, a jednak proszę panów… a jednak kot nie kot, nie chodzi o kota, chodzi o to, że sam fakt jest nienormalny, sfiksowany, aberracja jakaś, czy co, dość na tym, że tu otwiera się pole do myślenia i można myśleć, wymyślać, co się komu podoba, każdemu nie dowierzać, każdego podejrzewać, bo i kto mi zaręczy, czy ktoś z nas, jak tu siedzimy, przecie szaleństwo, zboczenie, aberracja, no więc, jakże, każdemu może się zdarzyć, i mnie, i mojej żonie, i Katasi, i panom, i córce, jeśli aberracja, to w ogóle nie ma gwarancji, aberracja fiat ubi vult , ha, ha, ha, jak to się mówi, może się zdarzyć wszędziuchnum, w każdym, w każdej osobie i w każdej postaci, ha, ha, hum, hum! Taka nikczemność! Takie to… świńtusium, zaświniowatowanko… żebym ja na stare lata miał dom, rodzinę, i żebym nawet pewności nie miał, z kim obcuję, gdzie jestem, żebym we własnym domu był, jak pies bezdomny, żebym nie mógł zaufać, żeby mnie dom mój był domem wariatów… po to ja całe życie… po to te wszystkie prace moje, wysiłki, troski, wysilenia, boje całego życia mojego, których ani zliczyć, ani spamiętać, lata całe, bójcie się Boga, lata, a w nich miesiące, tygodnie, dnie, godziny, minuty, sekundy niezliczone, niezapamiętane, góra sekund moich, trudem przepojona… po to, żebym ja nikomu nie mógł zawierzyć? Za co? Dlaczego? Bo i można by powiedzieć, że dramatyzuję, a kot nic wielkiego, ale proszę panów sprawa jest przykra, przykra, bo któż mi zaręczy, że na kocie się skończy, że po kocie nie przyjdzie kolej na grubszą zwierzynę, jeśli wariat jest w domu, co można wiedzieć, naturalnie nie chcę wyolbrzymiać, ale o spokoju już mowy nie ma, póki się nie wyjaśni człowiek we własnym domu jest na łasce… na łasce, mówię…
– Milcz!
Spojrzał boleśnie na Kulkę: – Milczeć, milczeć, dobrze, ale myśleć… Myśleć, to ja nie przestanę!
Lena wycedziła na boku „przestałbyś” i zdało mi się, że w tym jej wycedzeniu dostrzegam jakąś nowość, coś, czego dotąd w niej nie było, ale… co można wiedzieć? Pytam się, co można wiedzieć? Przejechał drogą wóz roztrzęsiony z ludźmi, ujrzałem tylko głowy za ostatnim krzakiem, psy szczekały, okiennica na górze, dziecko się mazgai, szum w głębi generalny, ogólny, powszechny, chóralny, a na szafie butelka, korek…? Czy ona mogłaby zabić małe dziecko? Z takim, łagodnym spojrzeniem? Ale, gdyby zabiła, od razu by się to stopiło z jej spojrzeniem w jedność doskonałą, okazałoby się, że dzieciobójczyni może mieć łagodne spojrzenie… Co można wiedzieć? Korek. Butelka.
– Co wy tam znowu?… – zaperzył się Leon. – Może pan co doradzi? – zapytał pokornie Fuksa. – Chodźmy obejrzeć strzałkę i patyk…
Było gorąco, była to jedna z tych godzin w małych pokojach na parterze, kiedy jest duszno i kurz widać w powietrzu i ogarnia zmęczenie, mnie nogi bolały, dom był otwarty i ciągle coś tam, gdzieś tam, ptak przeleciał, w ogóle brzęczało, Fuks mówił „…tu się zgadzam z panem dyrektorem, w każdym razie dobrze, żeśmy się rozmówili, a jakby kto co nowego zauważył, zaraz musimy sobie, proszę państwa, komunikować…” Drozdowski. Drozdowski. Wszystko to – ciężko wygrzebujące się z mazi oblepiającej, zgubione w chmarze, jak ktoś, kto zdołał już wygramolić się do połowy, już jest na kolanach, ale zaraz zapadnie się znowu, tyle, tyle szczegółów do wzięcia pod uwagę… Przypomniałem sobie, że jestem bez śniadania. Głowa mnie bolała. Chciałem zapalić papierosa, wsadziłem rękę w kieszeń, zapałek nie było, zapałki były po drugiej stronie stołu, obok Leona, prosić, czy nie prosić, wreszcie pokazałem mu papierosa, kiwnął głową, wyciągnął rękę, popchnął pudełko w moją stronę, ja rękę wyciągnąłem.