Kosmos
Kosmos читать книгу онлайн
P??ne, dojrza?e dzie?o wielkiego pisarza stanowi kwintesencj? jego pogl?d?w na ?ycie i sztuk?. Dowodem na uniwersalno?? i donios?o?? przes?ania powie?ci jest uhonorowanie jej mi?dzynarodow? nagrod? Prix Formentor, najwy?szym europejskim wyr??nieniem po Literackiej Nagrodzie Nobla.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nic ważnego. Nazajutrz niedziela, która wprowadzała zakłócenia w nasz tryb życia, wprawdzie, jak co dzień, obudziła mnie Katasia i troszkę postała nade mną z czystej życzliwości, ale sprzątaniem pokoju zajęła się sama pani Mańcia, która tocząc się na wsze strony ze ściereczką opowiadała, jak to w Drohobyczu mieli „ładny parter willi z wygodami” i wynajmowała pokoje z utrzymaniem, lub bez, potem sześć lat w Pułtusku „w wygodnym apartamencie na trzecim piętrze” ale oprócz stałych lokatorów miała na karku nieraz i sześciu stołowników „z miasta”, ludzi przeważnie starszych, z chorobami, a to temu papkę, temu zupkę, a to nic kwaśnego, aż powiadam sobie, nie, tak dalej nie, dość, nie mogę, i mówię to moim dziadom, trzeba było widzieć tę rozpacz, paniusiu nasza, kto o nas zadba, ja im na to, a widzicie, za dużo serca wkładam, zdzieram się, co to, mam się zabijać i tym bardziej, że Leona całe życie musiałam doglądać, pan nie ma pojęcia, a to, a tamto, wiecznie coś, ja wprost nie wiem jak by ten człowiek beze mnie, kawę mu do łóżka całe życie, całe życie, na szczęście ja już taka, nieróbstwa nie znoszę, od rana do wieczora, od wieczora do rana, zresztą jak i co, to i zabawić się, z wizytą, albo gości przyjąć, wie pan, Leona siostra cioteczna jest za hrabią Koziebrodzkim, a jakże, i kiedy ja za Leona wychodziłam to jego familia nosem kręciła, a i sam Leon tak się bał cioci, pani hrabiny, że dwa lata mnie nie prezentował, ja mówię Leon, ty się nie bój, ja ci tę ciocię zakasuję i raz w gazecie przeczytałam że bal na cel dobroczynny, a w komisji organizacyjnej pani hrabina Koziebrodzka, nic Leonowi nie mówię, tylko mówię Leon pójdziemy na bał, to, mówię panu, ze dwa tygodnie w sekrecie się przygotowywałam, dwie krawczynie, fryzjerka, masaże, pedikurę nawet zrobiłam dla kurażu, biżuterie od Teli pożyczyłam, Leon jak mnie zobaczy zdębiał, ja nic, wchodzimy na salę, muzyka, ja Leona pod pachę wprost na panią hrabinę, to ona, wie pan, odwróciła się tyłem! Afront mnie zrobiła! Ja do Leona, Leon, twoja ciotka jest arogantka i splunęłam, on, wie pan, ani słowa, on już taki, gada, gada, a jak co do czego, to nic, albo zacznie kręcić, wykręcać, ale potem, jakeśmy w Kielcach mieszkali, a ja konfitury smażyłam, niejeden obywatel okoliczny u nas bywał, te konfitury na miesiące z góry zamawiali, zamilkła, ścierała kurze, milczała, jakby w ogóle się nie odzywała, aż Fuks zapytał: – No i co?
Wtedy powiedziała, że jeden z lokatorów, co go miała w Pułtusku, był suchotnik i trzeba mu było dawać śmietanę trzy razy dziennie „aż do odbrzydliwości”… i wyszła. Co to wszystko znaczyło? Jaki był sens? Co się kryło za tym? A szklanka? Dlaczego wczoraj zwróciłem uwagę na szklankę w saloniku, pod oknem, na stole, wraz z dwiema szpulkami leżącymi obok – dlaczego spojrzałem na to przechodząc – czy to było coś godnego uwagi – czy nie zejść na dół, jeszcze raz przyjrzeć się, sprawdzić? Fuks także musiał w sekrecie sprawdzać, badać, przyglądać się i przemyśliwać, on także był wielce rozdrobniony – głupio rozdrobniony. Fuks, tak… ale on ani w setnej części nie miał tych, co ja, powodów…
Lena, jak krew, krążąca w tej bzdurze!
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że za wszystkim kryje się Lena, dążąca do mnie, wytężona w przedzieraniu się wstydliwym, sekretnym… Prawie widziałem ją: błądzi po domu, rysuje na sufitach, nastawia dyszel, wiesza patyk, układa figury z przedmiotów przemykając się wzdłuż ścian, za węgłami… Lena… Lena… przedzierająca się do mnie… błagająca może o pomoc! Nonsens! Tak, nonsens, ale z drugiej strony, czy mogło tak być żeby dwie anomalie – ów „związek” ust i owe znaki – nie miały ze sobą nic wspólnego? Nonsens. Tak, nonsens, ale mogłoż być całkowicie urojeniem coś tak natężonego we mnie, jak to skażenie Leny wargami Katasi?j Kolację zjedliśmy z Kulką tylko, gdyż Lena wybrała się z mężem. do znajomych, Leon był na bridżu, Katasia przy niedzieli miała wychodne, wyszła zaraz po obiedzie.
Kolacja, okraszona głosem Kulki nieustającym – to ją napadało widać z dala od Leona – i dopiero, że lokatorzy, że z lokatorami, że całe życie, panowie nie mają pojęcia, a to temu jeść, temu pościel, temu lewatywa, tamten z piecykiem, o piecyk… ledwie słuchałem, coś tam że „z dziwkami”… „butelka za łóżkiem, już prawie na skonaniu, z butelkami”… „mu mówię, grymasy, grymasy, ale szalik tam gdzie pan wie”… „naużerałam się, naharowałam, nie z kamienia”… „łajdactwo, że niech ręka boska”… „skaranie boże z brudactwem, Jezus”… jej oczka śledziły nasze spożywanie, jej biust opierał się o stół, a na łokciu skóra złuszczona przechodziła w różowy fiolet, jak na suficie popryszczenią głównej zatoki w bladawą wysypkę żółtawą… „Gdyby nie ja, to by pomarli”… „nieraz w nocy, jak stękał”… „to Leona przetranslokowali i wynajęliśmy”… Była jak sufit, za uchem miała coś w rodzaju bąbla stwardniałego i zaczynał się las, włosy, z początku dwa, czy trzy, jakby pierścienie włoskowate, potem las, czarno – siwawe, gęste, zwijające się, skręcone, miejscami pukle, miejscami kłaki, dalej gładko, spada, skóra na karku nagle bardzo delikatna, biała, a zaraz tuż rysa, jak od paznokcia i zaczerwienienie, niby plama potem nad ramieniem, u skraju bluzki, zaczynała się nieświeżość, jakby zużycie, ginące pod bluzką i tam, pod bluzką, ciągnące się, aż po inne krosty, przygody… Była, jal sufit… „Jakeśmy mieszkali w Drohobyczu”… „angina, dale reumatyzm, kamienie w wątrobie”… Była, jak sufit, nie dc objęcia, nie do wyczerpania, niezmierzona w swoich wyspach, archipelagach, krainach… Po kolacji odczekaliśmy, aż poszła spać i, około dziesiątej, przystąpiliśmy do działania. Zjawiska, któreśmy rozpętali działaniem? Sforsowanie drzwi do pokoiku Katasi nie nastręczało trudności, wiedzieliśmy, że klucz zostawia zawsze na oknie, zarośniętym bluszczem. Trudność polegała na tym, że nie mieliśmy żadnej gwarancji, iż ten ktoś, kto nas za nos wodził – przypuściwszy, iż ktoś nas wodzi za nos – nie zaczaił się i nie śledzi z ukrycia… i nawet mógł narobić gwałtu, cóż można było wiedzieć? Sporo czasu zajęło nam wałęsanie się w pobliżu kuchni i obserwacja, czy nikt nie wypatruje – ale dom, okna, ogródek, przebywały sobie spokojnie w nocy, najechanej obłokami gęstymi i rozczapierzonymi, spomiędzy których wypływał sierp księżyca, rozpędzony. Psy uganiały się między drzewkami. Baliśmy się śmieszności. Fuks pokazał mi pudełeczko, które trzymał w ręce.
– Co to jest?
– Żaba. Żywa. Dziś ją złapałem.
– A to co znowu?
– Jakby nas ktoś przyłapał, powiemy, żeśmy się zakradli żeby jej żabę w łóżko podpuścić… Dla witza!
Twarz jego biało-ryżo-rybia, odpalona przez Drozdowskiego. Żaba, owszem, to sprytne! I żaba, trzeba przyznać, nie była nie na miejscu, jej oślizgłość, wokół oślizgłości katasinej krążąca… aż to mnie zdziwiło, zaniepokoiło… i tym bardziej, że nie była też tak daleka wróblowi – wróbel i żaba – żaba i wróbel… czy za tym coś się nie kryje? Czy to nic nie znaczy? Fuks powiedział:
– Chodźmy zobaczyć, co z wróblem. I tak trzeba jeszcze odczekać.
Poszliśmy. Pod drzwiami, w krzakach, wiadomy mrok,
wiadomy zapach, zbliżyliśmy się do miejsca wiadomego, ale o wzrok daremnie tłukł się o czerń, raczej o wielość rozmaitych
czerni, zacierających – były tam czarne jamy, zapadające się, obok innych dziur, sfer, warstw, zatrutych półistnieniem i to zlewało się w rodzaj mikstury hamującej, opornej. Miałem latarkę, ale nie wolno było jej użyć. Wróbel musiał być przed nami, o dwa kroki, wiedzieliśmy gdzie, ale nie mogliśmy dosięgnąć go wzrokiem, pożeranym przez to coś zaprzeczającego, ciemność. Wreszcie… zamajaczył jak gdyby ośrodek kształtu, zagęszczenie nie większe od gruszki… wisiał…
– Jest.
W cichej ciemności żaba, z nami będąca, się odezwała… nie, żeby głos wydała, ale jej istnienie, pobudzone istnieniem wróbla, dało znać o sobie. Byliśmy z żabą… ona tu była, wraz z nami, wobec wróbla, pokumana z nim w sferze żabio-wróblowej, i sprowadzała mi tu wyślizg wargowy umyk… i tercet wróbel-żaba-Katasiutka pchnął mnie w tę jej jamę ustną i z jamy czarnej krzaków uczynił jamę jej otworu gębowego, opatrzoną tym jej zmanierowanym figielkiem wargowym… uskakującą. Żądza. Świństwo. Stałem bez ruchu, Fuks już wycofywał się z krzaków, „nic nowego” szepnął, a, kiedy wyszliśmy na drogę, noc z niebem, z księżycem, z nawałą obłoków o brzegach wysrebrzonych, zajaśniała. Działać! Szalone tłukło się we mnie pragnienie działania, wiatru oczyszczającego, gotów byłem rzucić się na wszystko!
Ale biedne było to nasze działanie, żal się Boże – dwaj spiskowcy z żabą i po linii dyszla. Jeszcze raz ogarnęliśmy spojrzeniem scenę: dom i cienko majaczące się pnie drzewek, białe od wapna, i zagęszczenia wielkich drzew w głębi i roztaczająca się przestrzeń ogródka – namacałem klucz na oknie, w bluszczu, wsadziwszy go w zamek uniosłem nieco drzwi w zawiasach, aby nie skrzypiały. W tym czasie żaba w pudełku przestała być ważna, przesunęła się na dalszy plan. Natomiast, gdy otworzyły się drzwi, jama pokoiku, małego, niskiego, zalatująca gorzkim i dusznym zapachem, ni to z pralni, z chleba, z ziółek, ta jama katasina podnieciła mnie, usta spartaczone rozssały mi się, wsysające, i musiałem uważać żeby Fuks nie połapał się w zaburzeniach mojego oddechu.
Wszedł z latarką i żabą, a ja stanąłem w drzwiach uchylonych, żeby stróżować.
Stłumione światło latarki, owiniętej chustką, przemykało się po łóżku, szafie, stoliku, koszu, półce, wyłaniając kolejno coraz inne miejsca, kąty, fragmenty, bieliznę, szmatki, grzebień złamany, lusterko, talerzyk z monetami, mydło szare, rzeczy i rzeczy występujące jedna po drugiej, jak na filmie, gdy na zewnątrz obłoki szły za obłokami – ja w drzwiach, byłem między tymi dwoma pochodami: rzeczy i obłoków. I choć każda z tych rzeczy w pokoiku była jej, Katasi, one uzyskiwały coś z niej dopiero w zespole, stwarzając namiastkę jej obecności, obecności wtórnej, którą gwałciłem poprzez Fuksa – jego latarką – sam umieszczony z boku, na straży. Gwałciłem powoli. Plama świetlna przesuwająca się, przeskakująca, chwilami zatrzymywała się na czymś, jakby w zamyśleniu, aby znowu szperać, myszkować, dobierać się i wymacywać w poszukiwaniu uporczywym świństwa – tego szukaliśmy, za tym węszyliśmy. Świństwo! Świństwo! A żaba była w pudełku, które położył na stole.