-->

Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II, Zbych Andrzej-- . Жанр: Классическая проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II
Название: Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II
Автор: Zbych Andrzej
Дата добавления: 15 январь 2020
Количество просмотров: 183
Читать онлайн

Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II читать книгу онлайн

Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II - читать бесплатно онлайн , автор Zbych Andrzej

Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.

O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

– Pan także – roześmiał się Kloss. – Zęby mieć w ręku jakiś atut, co?

– Nie. Żeby ocalić honor niemieckiej armii.

– Pan żartuje, pułkowniku. Nic pan nie zdoła ocalić. Nic.

6

Gdzie jest gruppenfuehrer Wolf? To pytanie nie dawało spokoju Klossowi, to pytanie nie dawało także spokoju Karpinsky'emu. Kloss włóczył się po dziedzińcu koszarowym, po korytarzach budynków, zaglądał w twarze oficerom i szeregowym, słuchał rozmów, częstował papierosami. Który z nich jest Wolfem? Wielu noszących teraz mundury szeregowców służyło z pewnością w SS i SD, zabijało i wydawało rozkazy mordowania. Wolf miał szansę. Mógł ukryć się w tym tłumie; wysokich blondynów było tu dziesiątki i nawet wyselekcjonowanie wszystkich z tatuażem SS nie rokowało zbyt wielkich nadziei.

Karpinsky przesłuchiwał. Wszystkie odpowiedzi były niemal identyczne. Obaj amerykańscy oficerowie tracili cierpliwość i jednocześnie nadzieję, że zdobędą jakieś informacje. Wolfa widziało tylko tych czterech, nikt poza nimi, a ci czterej wydawali się kpić z przesłuchujących.

Sturmbannfuehrer Ohlers na większość pytań odpowiadał po prostu „nie wiem".

– Zajmowałem się sprawami gospodarczymi – powtarzał. – Nie wiedziałem o rozkazie wysadzenia fabryki. Wolf polecił to osobiście.

– Niewiniątko! – krzyczał Karpinsky. – A kto dostarczał cyklon do obozu. Kto obliczał, ile potrzeba gazu i ile kosztuje zamordowanie jednego człowieka?

– Byłem urzędnikiem – szeptał Ohlers – Pracowałem przy biurku. Zajmowałem się tym teoretycznie.

Karpinsky zerwał się i z rozmachem uderzył go w twarz.

– Ty urzędniku! Gadaj, pod jakim nazwiskiem ukrywa się Wolf?

– Nie wiem.

– Zeznałeś, że przyleciał z Berlina dwa dni przed kapitulacją. Gdzie jest teraz?

– Nie wiem.

– Widywałeś go?

– Rzadko. Miał dużo pracy. -W głosie Ohlersa brzmiała tym razem nie tajona ironia.

– Pracy! – krzyczał Karpinsky, nie panując już nad sobą. – Podpisywał wyroki śmierci! Na dwie godziny przed naszym przyjściem dwadzieścia dziewięć wyroków!

– Ja nie podpisywałem – mruknął Ohlers. – Dlaczego pan na mnie krzyczy?

Karpinsky poczuł się nagle bezradny. Ten człowiek, podobnie jak jego przyjaciele, Wormitz, Lueboff i Fahrenwirst, wyślizgiwał się, wyłgiwał, nie było sposobu, by zmusić go do mówienia. Powinien zaprowadzić go do piwnic gestapo, pomyślał. I tak jak oni… Wiedział, że tego nie zrobi. Odzyskiwał panowanie nad sobą i znowu zadawał pytania.

– Powiedziałeś – mówił – że Wolf jest blondynem o pociągłej twarzy, około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, w wieku około czterdziestu lat. Pokażesz mi go.

Na twarzy Ohlersa pojawił się uśmieszek, który zgasł natychmiast.

– Odmawiasz? – zapytał Karpinsky. – Drogo cię to będzie kosztowało.

– Nie odmawiam – mruknął Ohlers. – Pokażcie mi go.

Karpinsky otworzył drzwi. W sąsiedniej sali stało kilkunastu mężczyzn, których wybrał spośród setek jeńców. Odpowiadali mniej więcej rysopisowi podanemu przez czterech gestapowców. Większość w mundurach Wehrmachtu, tylko trzech nosiło odznaki SS.

– Który? – zapytał Karpinsky.

Jeńcy patrzyli na Ohlersa przerażonymi oczyma.

Gestapowiec milczał.

– Który? – wrzasnął Karpinsky. – Który z nich?

– Przysięgam – powiedział Ohlers – że żaden nie jest gruppenfuehrerem Wolfem.

W drzwiach stanął Roberts, przyglądając się w milczeniu tej scenie. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Podszedł do Ohlersa.

– Słuchaj, Ohlers – szepnął. – A skąd ty wiesz, że przeżyjesz jeszcze trzy dni, jeśli nam nie wskażesz Wolfa?

Gestapowiec stracił nagle spokój.

– Chcecie mnie zamordować?! – krzyknął nagle. – Bez sądu, bez wyroku, bez winy? Nigdy nie będziecie mieć Wolfa! Nigdy!

– Teraz pokazałeś swoją prawdziwą twarz – szepnął Karpinsky. – Wyprowadzić tych ludzi! – rozkazał i podszedł do telefonu. – Porucznik Lewis? – zapytał. – Kiedy będzie gotowy karcer? Mam dla was pierwszego pensjonariusza. Niejaki Ohlers, sturmbannfuehrer. Na jak długo? Do odwołania, aż nie zacznie gadać.

Porucznik Lewis prowadził także przesłuchania na własną rękę. Nazywał je „prywatnym remanentem w składnicy". Gdy zadzwonił Karpinsky, Lewis rozmawiał właśnie z mężczyzną, który nosił nazwisko Vogel i był, według własnego oświadczenia, kapralem Wehrmachtu. Lewis zameldował Karpinsky'emu, że karcer będzie gotowy dopiero za parę dni, odłożył słuchawkę i kazał Voglowi podejść bliżej do biurka.

– No co, Vogel? – zapytał. – Co z tobą zrobić? – Bawiła go przerażona twarz jeńca.

– Nie wiem, panie poruczniku – usłyszał.

– Twierdzisz, że nazywasz się Vogel i jesteś kapralem Wehrmachtu?

– Tak.

– Powtórz to raz jeszcze.

– Ernst Vogel – powtórzył jeniec cicho.

– Przegrałeś, brachu – oświadczył Lewis. -Jeden z twoich kamratów cię sypnął. Nie nazywasz się wcale Vogel, lecz Schickel, nie jesteś kapralem Wehrmachtu, ale funkcjonariuszem pięknej służby nazywanej SD.

Vogel vel Schickel zbladł i pochylił się nad biurkiem. Wydawało się, że za chwilę runie na podłogę.

– Mógłbym ci kazać zdjąć mundur – ciągnął Lewis -podnieść do góry rękę i obejrzeć twój diabelski, eses-mański tatuaż. Pokazałbyś mi go, prawda? Ale mnie to nie bawi, ja i tak wiem, że jesteś policjantem. Znam się na ludziach, bracie. Jeśli ktoś jak ja był piętnaście lat właścicielem knajpy w Teksasie, to wystarczy mu popatrzeć na człowieka, żeby wiedzieć z kim ma przyjemność.

– Wykonywałem rozkazy – szepnął Schickel. – Byłem podoficerem.

– Tak, tak, nawet wiem, gdzie wykonywałeś te rozkazy. W obozie koncentracyjnym… Nie zaprzeczaj. Na parterze urzędują dwaj faceci ze służby specjalnej i wyłapują takich jak ty. Mogę cię tam odesłać, słyszysz?

– Słyszę.

– Ale mógłbym cię także nie odsyłać, gdyby okazało się, że spełnisz jeden mały warunek i będziesz umiał to zrobić. Nie pytasz, jaki to warunek?

– Domyślam się, panie poruczniku – powiedział Schickel.

– To jest odpowiedź, jakiej spodziewałem się od policjanta. Jesteś bystry, Schickel. Musisz wiedzieć i słyszeć jak najwięcej. Ja tu chcę mieć spokój i porządek. Żadnych prób ucieczki. Jeśli trzech ludzi będzie próbowało gadać ze sobą na osobności, ty musisz być tym trzecim; jasne?

– Jawohl, panie poruczniku.

– Jeśli się postarasz – dodał Lewis – może się zdarzyć, że będziesz nie w ostatniej grupie zwalnianych. A teraz znikaj mi z oczu. Wyznaczę cię do sprzątania mego gabinetu.

Schickel zniknął. Lewis został sam i rozparł się wygodnie na krześle; był zadowolony z siebie. Miał już swoją własną służbę wywiadowczą i był przekonany, że komu jak komu, ale jemu, chłopcu z Teksasu, uda się utrzymać porządek w tym zwariowanym obozie.

7

Pomysł był ryzykowny, ale Kloss przywykł już do ryzyka. Dnie spędzone w obozie przekonały go, że uda mu się znaleźć Wolfa tylko w tym wypadku, jeśli stworzy sytuację, w której gruppenfuehrer będzie się musiał sam ujawnić. Opracował szczegółowy plan i jak zwykle, gdy podjął już decyzję, przystąpił natychmiast do realizacji. Potrzebna mu była pomoc Amerykanów. Po długich rozważaniach zdecydował się na rozmowę z Karpinskym, szukał tylko okazji. Nadarzyła się pewnego wieczoru, gdy spacerując po pustym dziedzińcu, niedaleko komendantury, zobaczył wychodzącego z gmachu Amerykanina.

– Chciałbym z panem porozmawiać, kapitanie – Kloss stanął obok niego.

– O co chodzi? – Karpinsky przyglądał mu się ze zdziwieniem. – Wejdźmy do mnie.

– Nie, nie – szepnął Kloss – tylko parę słów. W sprawie Wolfa. Chciałbym wam pomóc w jego ujęciu.

– Dlaczego? – Karpinsky nie ukrywał nieufności. Zapytał „dlaczego", a nie „jak".

– Motywy nie są istotne – powiedział Kloss.

– Proszę wziąć pod uwagę – stwierdził sucho Amerykanin – że nie ufam tak zwanym dobrym Niemcom, którzy wczoraj przestali być hitlerowcami.

– W porządku.

– Niech pan powie, co pan wie – ciągnął Karpinsky – a resztą ja się zajmę.

– Nic nie wiem – szepnął Kloss.

– Więc o co panu chodzi?

– O dokonanie małego eksperymentu. Dość niebezpiecznego, przynajmniej dla mnie.

Karpinsky przyglądał mu się uważnie.

– Eksperymentu? – powtórzył. – Mam panu zaufać?

– Ja ryzykuję znacznie więcej, ufając panu – powiedział Kloss. – I żądam tylko, żeby rzecz została między nami.

– Nie zwierzam się żadnym oficerom niemieckim -mruknął Karpinsky.

– Chodzi mi nie tylko o oficerów niemieckich – powiedział Kloss.

– Niech pan wreszcie gada.

Kloss przedstawił swój pomysł. Był prosty, ale ryzykowny. Karpinsky słuchał ze zdziwieniem: ten młody oficer niemiecki, mówiący świetnie po angielsku, odznaczał się nie byle jaką odwagą. I chyba nienawidził Wolfa… bo tylko nienawiść…

Już tego samego wieczoru Kloss przystąpił do działania. Niełatwo było przekonać czterech nieufnych gestapowców: Ohlersa, Wormitza, Lueboffa i Fahrenwirsta, że on, były kapitan Abwehry, ma im do zakomunikowania coś niezwykle ważnego i że powinni się spotkać w miejscu, gdzie można spokojnie pogadać. Znalazł takie miejsce. W jednym ze skrzydeł gmachu było otwarte wejście na strych. Szło się w górę po ciemnych, krętych, drewnianych schodach. Amerykańscy wartownicy, nawet ci, którzy dokonywali nocnego obchodu korytarzy, nie zaglądali nigdy na strych. Był niski, długi, ciemny, wypełniony wszelakimi rupieciami. Kloss wdrapał się po schodach, ci czterej czekali już na niego. Na starym stole stała świeca, a wąskie okienko w dachu było szczelnie zasłonięte.

– Czego pan od nas chce? – zapytał Ohlers, gdy Kloss usiadł na podłodze i zapalił papierosa.

Zaczynało się najtrudniejsze. Od tego, czy ich przekona, zależało powodzenie jego planu.

– Przyszedłem, żeby was ostrzec – powiedział bez wstępów.

– Nie bardzo mamy się czego obawiać – mruknął Fahrenwirst: – Przynajmniej nie więcej niż wszyscy inni w tym obozie.

– Niech pan nie żartuje – głos Klossa był suchy i spokojny. – Chodzi zresztą nie tylko o was. Grupa oficerów z Willmannem na czele chce się zasłużyć Amerykanom.

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название