-->

Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – I

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – I, Zbych Andrzej-- . Жанр: Классическая проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – I
Название: Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – I
Автор: Zbych Andrzej
Дата добавления: 15 январь 2020
Количество просмотров: 169
Читать онлайн

Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – I читать книгу онлайн

Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – I - читать бесплатно онлайн , автор Zbych Andrzej

Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.

O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 69 70 71 72 73 74 75 76 77 ... 80 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Ale Kloss nie zdążył powtórzyć. Pociąg drgnął, powoli nabierał szybkości. Wskoczył na stopień najbliższego wagonu, spostrzegł, że kolejarz już zniknął, rozpłynął się w tłumie.

Wszedł do wagonu, w przejściu natknął się na konduktora – służbistę, który zrobił mu wykład o niebezpieczeństwie związanym ze wskakiwaniem do pociągu w biegu.

Kloss w milczeniu wysłuchał pouczeń zrzędliwego staruszka, powtarzając w myśli te trzy zdania: „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle". „Zuzanna lubi je tylko jesienią". „Przysyła ci świeżą partię".

Nagle zaczął się bać. Zrozumiał. Zaraz, zaraz… Co powiedział ten lekarz z pustym rękawem? Nie, to nie on, to ta pielęgniarka… Trzeba z niej wyciągnąć, co jeszcze mówił w malignie. Wspomniała o kasztanach. A jeśli doniosła, gdzie należy, o dziwnych słowach kontuzjowanego oficera? Jeśli uspokajający ton bezrękiego doktora był tylko grą, prowadzoną w celu uśpienia jego czujności?

Przewidziano wszystko, wysyłając go na tę robotę. Nauczył się rozpoznawać ludzi nigdy nie widzianych, rozprawiać o rodzinie, która nie była jego rodziną, nie przewidziano jednak tego, że może nastąpić chwila, kiedy straci kontrolę nad swoim mózgiem, zostanie uzależniony od przypadkowych słów wypowiedzianych w gorączce bądź malignie, wywołanej wstrząsem mózgu… Ona, ta pielęgniarka, wspomniała coś o obcym języku. Czyżby mówił po polsku? Jak przez mgłę widzi obraz swego dziecinnego pokoju z oknem zasłoniętym kraciastym kocem. Wydawało mu się, że jest chłopcem, że leży chory na szkarlatynę, że podchodzi do niego matka. Jeśli wołał ją po polsku…

Z drugiej strony trudno przypuścić, by ktokolwiek w tym szpitalu, przeładowanym zapewne jak wszystkie niemieckie szpitale wczesną wiosną czterdziestego czwartego roku, przysłuchiwał się bełkotowi kontuzjowanego oficera. Ale hasło? Jeśli wypowiedział hasło? To zdanie o kasztanach na placu Pigalle jest dostatecznie niezwykłe, by wzbudzić podejrzenie.

– Kolego – dobiegł go szept. – Kolego, masz papierosa? Odwrócił się. To ten z nogą na wyciągu spoglądał nań proszącym wzrokiem.

– Nie wiem – odparł. Z trudem przekręcił się na bok, wysunął szufladę nocnej szafki. Zobaczył swój portfel, paczkę papierosów i zapałki. Te same, które kupił w kiosku na peronie dworca w Monachium.

– Zapal – zachrypiał tamten – nie mogę się ruszyć.

– Spróbuję – odparł. Powoli zsuwał z siebie koc, który wydał mu się sztywny jak arkusz blachy. Ostrożnie spuścił z łóżka najpierw jedną, potem drugą nogę, zakręciło mu się w głowie, ale udało się usiąść. Sztywnymi, jakby nie swoimi rękami zapalił papierosa, potem, trzymając się łóżka, wstał i zrobił krok w kierunku tamtego. Ranny zachłysnął się dymem. Kaszlał długo.

Siedząc na łóżku, dotykając bosymi stopami chłodnej podłogi, Kloss usiłował zrekonstruować dalsze wydarzenia tamtej podróży pociągiem. Pamięta, że potakując od czasu do czasu słuchał jakichś rozwlekłych opowieści obersta Tiedego, pamięta jeszcze, jak pociąg wjechał na zrujnowany dworzec w Wiesbaden, zobaczył wtedy grupkę wyskakujących żołnierzy i oficerów pędzących w stronę baraku, gdzie umieszczono stację, a zapewne i bufet; myślał właśnie, czy nie należałoby wyskoczyć do bufetu, żeby napić się piwa i w ten sposób uwolnić od monotonnej jak ciurkanie wody z kranu gadaniny pułkownika, który uważał się za znawcę kobiet i przekonywał teraz Klossa o przewadze rudowłosych nad blondynkami i brunetkami, ale pułkownik, jakby odgadłszy jego zamiar powiedział, że nie warto wysiadać, bo pociąg zatrzymuje się tu zaledwie na dwie minuty. I rzeczywiście, ledwie pułkownik skończył, pociąg drgnął.

Z tego, co stało się potem, w pięć minut albo i mniej po ruszeniu ze stacji, Kloss nic nie może sobie przypomnieć. Pamięta, że zgasło światło, natomiast za oknami wybuchła jasność. Nie słyszał żadnego huku – i to go zdziwiło. Usiłował podejść do okna, poczuł, że wali się nań jakieś ciało, zrozumiał, że to Tiede, który coś krzyczy. A potem dopiero ten fragment parapetu z doniczką paproci, który wydał mu się jakimś pejzażem, oglądanym przez wąski otwór strzelnicy bunkra.

– Poruczniku Kloss, jakże tak można. – W głosie pielęgniarki usłyszał prawdziwe przerażenie. – Nie wolno panu wstawać. Proszę się natychmiast położyć. I kto to słyszał, żeby palić. Proszę mi oddać papierosy.

– Jestem już zdrowy – powiedział. Zobaczył, że siostra nie jest ani taka młoda, ani taka ładna, jak mu się wydawało. Miała szarą, niezdrową cerę i zmęczone oczy. – Położę się – dodał – jeśli dotknie mi pani dłonią czoło, jak przed godziną.

– To nie było przed godziną – roześmiała się. -Przedwczoraj. Myślał pan, że jestem matką, wołał pan matkę.

– Jak to? – zdziwił się naprawdę. – Po niemiecku?

– Oczywiście – teraz w jej głosie było zdumienie. -A w jakim języku miał pan ją wołać?

Przymknął oczy pod dotknięciem jej dłoni i prawie natychmiast zasnął.

2

Padał deszcz. Leutnant von Vormann patrzył na rozmazany pejzaż za oknem i rozmyślał o swoim aniele stróżu, który kazał mu przed trzema dniami wysiąść na zrujnowanym dworcu w Wiesbaden, by napić się piwa.

Było to tym dziwniejsze, że von Vormann nie cierpiał piwa i właśnie wtedy doznał nieprzepartego pragnienia, by poczuć jego gorzkawy smak. Może zresztą anioł stróż Erika von Vormanna nie wtrąciłby się do sprawy, gdyby nie suta kolacja w gronie monachijskich znajomych, która przeciągnęła się aż do obiadu w dniu wyjazdu. A po dużym pijaństwie zawsze dręczyło Erika pragnienie.

Gdy wlał już w siebie litrowy kufel ersatzowego piwa i wybiegł na peron, by dostrzec akurat oddalające się czerwone światełko ostatniego wagonu, nie wiedział jeszcze, że nad nim, Erikiem von Vormannem, synem i wnukiem generałów, czuwa Opatrzność. Wtedy gotów był kląć i to swoje nieprzeparte pragnienie piwa, i wczorajszą bibkę, i rozkaz, który kazał mu jechać ze spokojnego Monachium, gdzie dzięki protekcji papy generała rozgrzeby-wał papierki miejscowej Abwehrstelle, do zabitej deskami dziury na Wale Atlantyckim, gdzie prawdopodobnie robota będzie nieco inna i nikt nie będzie mu czynił uprzejmości z tej racji, że jest synem von Vormanna, a raczej wprost przeciwnie, ponieważ tata ośmielił się mieć w jakiejś sprawie inne zdanie niż genialny gefreiter i ze sztabu generalnego powędrował na mroźną Ukrainę, by mieć czas do rozpamiętywania swego błędu.

Młody von Vormann uważał się za wroga nazizmu, choć nikomu się z tego nie zwierzał. Po krótkim, szczeniackim zachłyśnięciu się ideologią narodowo-socjali-styczną, doszedł do wniosku, że z hitlerowską hołotą należy wziąć rozbrat. Nie znaczy to bynajmniej, że miał za złe Trzeciej Rzeszy ideę podboju świata, przeciwnie -uważał, że majątek w Prusach Wschodnich podupadający i chylący się ku ruinie, należałoby wzmocnić darmową

pracą niewolników, nie miałby także nic przeciwko temu by Vormannowie otrzymali misję ucywilizowania sporej połaci Ukrainy. Ale euforia pierwszych zwycięstw szybko minęła i Trzecia Rzesza upominała się o von Vormanna. Tata, który dawno zwątpił, że zrobi z Erika prawdziwego oficera, zostawił mu dobrą, cichą, niemal że cywilną posadkę w Monachium. Teraz to się skończyło.

Pejzaż za oknem był szary, monotonny, nie przypominał kolorowych widokówek, jakie kolekcjonował mały Erik. Prawdę mówiąc, nie był ciekaw Francji, w gruncie rzeczy pogardzał wszystkim, co nie było pruskie, nawet w stosunku do Bawarczyków odczuwał coś na kształt pogardy pomieszanej z nieufnością.

Von Vormann spojrzał na zegarek. Jeśliby wierzyć rozkładowi jazdy, od czterdziestu minut powinni być w Samt Gille. Coś się psuje" w machinie niemieckiego porządku.

Otworzył okno. Zimny, mokry wiatr uderzył go w twarz. Niedaleko musiało być morze. Zza zakrętu wyłaniać się zaczęły spiczaste dachy Saint Gille, a bliżej, na pierwszym planie, brunatne, wtopione w grunt równoległościany betonowych umocnień -Wał Atlantycki, który ma zatrzymać inwazję Anglików i Amerykanów. Czy zatrzyma? Erik von Vormann podniósł kołnierz płaszcza, sięgnął na półkę po elegancki neseser.

Kiedy wieczorem przyszedł do kasyna, ulokowanego w restauracji dawnego hotelu o pretensjonalnej nazwie „Majestic" – szyldu nikomu nie chciało się zdjąć i wisiał nadal nad wejściem – wróciło doń pytanie, jakie sobie zadał, gdy oglądał z wagonu pierwszej klasy betonowe umocnienia na wybrzeżu: Czy zdołają powstrzymać aliantów, czy uniemożliwią lądowanie?

Nalał do szklanki wina. Było dosyć podłe. Pomyślał o swoim ojcu, który gdzieś tam na zachodniej Ukrainie „skraca linię frontu", żeby użyć oficjalnej nomenklatury. Nie trzeba być wielkim strategiem, żeby wiedzieć, co to oznacza. A von Vormann pamięta z dzieciństwa chorągiewki na wielkich sztabowych mapach swojego ojca w czasach, gdy stary Prusak miał jeszcze nadzieję, że zrobi z syna prawdziwego oficera.

Kątem oka dostrzegł wchodzącego do kasyna pułkownika Elerta, swego od dzisiaj bezpośredniego przełożonego. Czym prędzej sięgnął po gazetę i z udanym zainteresowaniem zaczął studiować przedwczorajszy komunikat Oberkommando der Wehrmacht, myśląc równocześnie, że do tej dziury, gdzie go zesłano, nawet gazety przychodzą z opóźnieniem. Nie miał ochoty na rozmowę z Elertem. Nie podobały mu się: rubaszna wesołość i prostackie maniery grubego pułkownika. Prymitywny, przemądrzały, ordynarny – jak go ocenił po pierwszym zetknięciu, gdy Elert, przeglądając jego papiery, powiedział: „Poruczniku Vormann". „Nazywam się von Vormann" – stwierdził wtedy Erik, świadomie akcentując von. Ale Elert jakby tego nie dosłyszał, w rozmowie jeszcze dwukrotnie nazwał go Vormannem.

Na nic się nie zdało zasłanianie gazetą. Elert stał przy jego stoliku.

– Proszę sobie nie przeszkadzać, poruczniku – rzekł, gdy von Vormann, udając zaskoczenie, stanął na baczność. Nogą przysunął sobie krzesło, siadł albo raczej klapnął, jak to w myślach notował porucznik. Nie pytając nalał sobie wina.

– Jeszcze ciągle samotnie, poruczniku? Jeszcze bez towarzystwa? Jeśli pan chce, poznam pana z kolegami.

– Dziękuję, panie pułkowniku, przedstawiłem się już swoim przełożonym – odparł chłodno. – Tutaj jestem prywatnie.

1 ... 69 70 71 72 73 74 75 76 77 ... 80 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название