-->

Цинамоновi крамницi. Санаторiй Пiд Клепсидрою

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Цинамоновi крамницi. Санаторiй Пiд Клепсидрою, Шульц Бруно Яковлевич-- . Жанр: Классическая проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Цинамоновi крамницi. Санаторiй Пiд Клепсидрою
Название: Цинамоновi крамницi. Санаторiй Пiд Клепсидрою
Дата добавления: 15 январь 2020
Количество просмотров: 235
Читать онлайн

Цинамоновi крамницi. Санаторiй Пiд Клепсидрою читать книгу онлайн

Цинамоновi крамницi. Санаторiй Пiд Клепсидрою - читать бесплатно онлайн , автор Шульц Бруно Яковлевич

Бруно Шульц: Українське різночитання

Ця книжка — незвичайна. І не тільки тому, що представлено у ній новели нашого земляка із Дрогобича Бруно Шульца, блискучого письменника-новеліста рівня Франца Кафки, Стефана Цвейга чи Антона Чехова. Ця збірка новел — своєрідна перекладацька лабораторія, в якій у чарівних колбах і ретортах українських алхіміків художнього перекладу, золотом горить-переливається, відтворюючись у своїй первозданній красі, магічне слово майстра.

Перекладати Шульца непросто.

Передовсім тому, що він письменник, який у короткій художній формі намагався втілити універсум — витворити власний світ із безліччю лише на перший погляд малозначущих, а насправді тонких і символічних деталей, нюансів, алюзій і натяків, іноді навіть просто багатозначного замовчування, істинну суть яких мав би відчути й розшифрувати читач. Процес дешифрування Шульцового тексту — таїна на межі містики, бо ж кожне слово письменника може нести якийсь несподіваний відтінок значення, символ, натяк, без котрих філігранні, ажурні конструкції його художнього світу деформуються й загрозливо тріщать.

Не дивно. Адже й сам письменник, даючи відповідь на анкету про таємниці письменницької творчості, у «Wiadomo?ciah Literackich» навесні 1939 року писав: «Сьогодні мене приваблюють усе більше невиражальні теми. Парадокс, в напруженні між їх невиражальністю та мізерністю й універсальною претензією, бажанням репрезентувати все є найсильнішим творчим стимулом.» (Цит. за Panas W?adys?aw. Ksi?ga blasku: Traktat o Kabale w prozie Brunona Szulca — Lublin, 1997. — s. 10).

Отож, парадоксальність, незрима межа між величчю тексту та загрозою його руйнації, своєрідна космогонія й есхатологія, іноді відкритого, а іноді завуальованого змісту, специфічна манера викладу, тонкі, на ментальному рівні, відтінки значень і символів, специфічна ритмомелодика — це не повний перелік тих «підводних рифів», котрі уявляються на шляху кожного, хто перекладає Бруно Шульца.

Для цих текстів замало добре знати мову. Перекладач мусить бути іще й філософом і психологом, ерудованим читачем, і навіть тонким знавцем галицьких реалій і специфіки побуту єврейських родин…

Тим-то щоразу, коли заходить мова про переклад Бруно Шульца, говоримо про якесь нове — більшою чи меншою мірою — наближення до оригіналу як воістину феноменальної Речі-У-Собі…

Упорядники цієї книжки вирішили зробити цілком логічний видавничий експеримент.

Надаємо можливість кожному із наших перекладачів Шульца наблизитися до феномену його тексту і гостимо у нашій «перекладацькій лабораторії» автора уже апробованої книжки перекладів «Цинамонових крамниць» і «Санаторію Під Клепсидрою» Андрія Шкраб'юка, філософів і культурологів Тараса Возняка та Миколу Яковину, письменника Івана Гнатюка, історика й журналіста Андрія Павлишина. Кожен — оригінальний мислитель із своїм світобаченням, ідеалами, уподобаннями і… своїм прочитанням Бруно Шульца. Оригінал Шульцового «Санаторію Під Клепсидрою» теж подаємо у цій книжці — аби читач, котрий володіє польською мовою, і сам мав нагоду зануритися у світ фантазій дрогобицького майстра слова, світ непізнаваного — магічний світ Бруно Шульца.

Григорій ЧОПИК,

вчений секретар Наукової бібліотеки Львівського національного університету імені Івана Франка, перекладач

* * *

Назва оригіналу:

Bruno Schulz. Sklepy Cynamonowe. Sanatorium Pod Klepsydr?

 

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 66 67 68 69 70 71 72 73 74 ... 84 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Cały krajobraz jest jakby dnem ogromnego akwarium — z bladego atramentu. Drzewa, ludzie i domy zlewają się w czarne sylwetki, falujące jak rośliny podwodne na tle tej atramentowej toni.

W pobliżu Sanatorium roi się od czarnych psów. Różnej wielkości i kształtu przebiegają nisko w zmierzchu wszystkie drogi i ścieżki, wciągnięte w swoje psie sprawy, ciche, pełne napięcia i uwagi.

Przelatują po dwa, po trzy z wyciągniętymi czujnymi szyjami, uszy spiczasto nastawione, z żałosnym tonem cichego skomlenia, które się mimo woli wydziera z krtani, sygnalizując najwyższe wzburzenie. Zaprzątnięte swoimi sprawami, pełne pośpiechu, zawsze w drodze, zawsze pochłonięte niezrozumiałym celem — ledwo zwracają uwagę na przechodnia. Czasem tylko łypną ku niemu oczyma w locie i wtedy z tego zeza, czarnego i mądrego, wyziera wściekłość hamowana w swych zapędach jedynie brakiem czasu. Czasami nawet, dając folgę swej złości, podbiegną do nogi z pochyloną głową i ze złowróżbnym warczeniem, ale tylko po to, by w połowie drogi poniechać zamiaru i polecieć dalej w wielkich psich pląsach.

Na tę plagę psów nie ma rady, ale po co u licha zarząd Sanatorium trzyma na łańcuchu ogromnego wilczura, straszliwą bestię, prawdziwego wilkołaka o demonicznej wprost dzikości?

Ciarki przechodzą mnie, ile razy mijam jego budę, przy której stoi unieruchomiony na krótkim łańcuchu, z nastroszonym dziko kołnierzem kudłów dookoła głowy, wąsaty, szczeciniasty i brodaty, z maszynerią potężnej paszczy pełnej kłów. Nie szczeka wcale, tylko jego dzika twarz staje się na widok człowieka jeszcze straszniejsza, rysy drętwieją w wyraz bezdennej wściekłości i, podnosząc powoli straszną mordę, zanosi się w cichej konwulsji całkiem niskim, żarliwym, z głębi nienawiści wydobytym wyciem, w którym brzmi żałość i rozpacz bezsilności.

Mój ojciec przechodzi z obojętnością obok tej bestii, gdy razem wychodzimy z Sanatorium. Co do mnie, to jestem za każdym razem wstrząśnięty do głębi tą żywiołową manifestacją bezsilnej nienawiści. Przerastam teraz o dwie głowy ojca, który mały i chudy drepce obok mnie swym drobnym starczym kroczkiem.

Już zbliżając się do rynku widzimy ruch niezwykły. Tłumy ludzi przebiegają ulice. Dochodzą nas nieprawdopodobne wieści o wtargnięciu nieprzyjacielskiej armii do miasta.

Wśród powszechnej konsternacji ludzie podają sobie alarmujące i sprzeczne wiadomości. Trudno to pojąć. Wojna nie poprzedzona pociągnięciem dyplomatycznym? Wojna wśród błogiego spokoju, nie zakłóconego żadnym konfliktem? Wojna z kim i o co? Informują nas, że inwazja nieprzyjacielskiej armii ośmieliła partię malkontentów w tym mieście, którzy wylegli na ulice z bronią w ręku, terroryzując spokojnych mieszkańców. Ujrzeliśmy w samej rzeczy grupę tych zamachowców, w czarnych cywilnych ubraniach z białymi rzemieniami skrzyżowanymi na piersi, posuwających się w milczeniu z pochylonymi karabinami. Tłum cofał się przed nimi, tłoczył na chodniki, a oni szli posyłając spod cylindrów ironiczne ciemne spojrzenia, spójrżenia, w których malowało się poczucie przewagi, błysk złośliwego ubawienia i jakieś porozumiewawcze mruganie, jak gdyby powstrzymywali parsknięcie śmiechu demaskujące całą tę mistyfikację. Niektórzy z nich zostają rozpoznani przez tłum, ale wesoły okrzyk tłumiony jest przez grozę pochylonych luf. Mijają nas, nie zaczepiwszy nikogo. Znowu wszystkie ulice przelewają się trwożnym, ponuro milczącym tłumem. Głuchy gwar płynie nad miastem. Wydaje się, że z daleka słychać turkot artylerii, dudnienie jaszczyków. — Muszę przedostać się do sklepu — mówi ojciec blady, lecz zdeterminowany. — Nie potrzebujesz mi towarzyszyć; będziesz mi tylko przeszkadzał — dodaje — wracaj do Sanatorium. — Głos tchórzostwa doradza mi być posłusznym. Widzę jak ojciec wciska się w zwartą ścianę tłumu i tracę go z oczu.

Bocznymi uliczkami przekradam się w pośpiechu w górę miasta. Zdaję sobie sprawę, że na tych skromnych drogach uda mi się obejść w półkolu śródmieście zamknięte natłokiem ludzkim.

Tam, w górnej części miasta tłum był rzadszy, wreszcie znikł zupełnie. Szedłem spokojnie pustymi ulicami do parku miejskiego. Paliły się tam latarnie ciemnym niebieskawym płomykiem, jak żałobne asfodele. Każda obtańczona była rojem chrabąszczy, ciężkich jak kule, niesionych ukośnym, bocznym lotem wibrujących skrzydeł. Niektóre opadłe gramoliły się na piasku niedołężnie, z wypukłym grzbietem, zgarbione twardymi pokrywami, pod które próbowały złożyć rozpostarte delikatne błony skrzydeł. Po trawnikach i ścieżkach spacerowali przechodnie, pogrążeni w beztroskich rozmowach. Ostatnie drzewa zwieszają się nad podwórzami domów leżących nisko w dole i przypartych do muru parkowego. Wędrowałem wzdłuż tego muru, który od mojej strony sięga zaledwie do piersi, ale na zewnątrz opada ku poziomowi podwórzy wysokimi na piętro szkarpami. W pewnym miejscu podchodziła spomiędzy podwórzy rampa z ubitej ziemi aż do wysokości muru. Przekroczyłem z łatwością barierę i wąską tą groblą przecisnąłem się pomiędzy stłoczonymi zabudowaniami domów na ulicę. Moje obliczenia wsparte znakomitą intuicją przestrzenną były trafne. Znajdowałem się niemal na wprost budynku sanatoryjnego, którego oficyna bieleje niewyraźnie w czarnej oprawie drzew. Wchodzę jak zwykle od tyłu przez podwórze, przez bramę w żelaznym ogrodzeniu i widzę już z daleka psa na jego posterunku. Jak zawsze przechodzi mnie dreszcz awersji na ten widok. Chcę go minąć czym prędzej, by nie słyszeć tego z głębi serca dobytego jęku nienawiści, gdy ku memu przerażeniu, nie wierząc oczom własnym, widzę jak oddala się w podskokach od budy, nie uwiązany, biegnie dookoła podwórza z głuchym, jakby z beczki dobytym szczekaniem, chcąc odciąć mi odwrót.

Zdrętwiały ze zgrozy cofam się w przeciwległy, najdalszy kąt podwórza i instynktownie szukając jakiegoś ukrycia, chronię się do małej altanki tam stojącej, z całym przeświadczeniem daremności moich wysiłków. Kudłata bestia zbliża się w podskokach i oto morda jego jest już u wejścia altanki i zamyka mnie w pułapce. Ledwo żywy ze strachu miarkuję, że rozwinął on całą długość łańcucha, który wlókł za sobą przez podwórze, i że sama altanka jest już poza zasięgiem jego zębów. Zmaltretowany, zmiażdżony zgrozą, ledwo odczuwam jakąś ulgę. Słaniając się na nogach, bliski zemdlenia podnoszę oczy. Nigdy nie widziałem go z tak bliska i dopiero teraz opadają mi łuski z oczu. Jak wielka jest moc uprzedzenia! Jak potężna jest sugestia strachu! Co za zaślepienie! Toż to był człowiek. Człowiek na łańcuchu, którego w upraszczającym, metaforycznym, ryczałtowym skrócie brałem niepojętym sposobem za psa. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Był to pies — niezawodnie, ale w postaci ludzkiej. Jakość psa jest jakością wewnętrzną i może się manifestować równie dobrze w postaci ludzkiej, jak zwierzęcej. Ten, który stał przede mną w otworze altany z paszczą niejako na wywrót odwiniętą, ze wszystkimi zębami wyszczerzonymi w strasznym warczeniu — był mężczyzną średniego wzrostu, z czarnym zarostem. Twarz żółta, koścista, oczy czarne, złe i nieszczęśliwe. Sądząc z czarnego ubrania, z cywilizowanej formy brody — można by go wziąć za inteligenta, za uczonego. Mógłby to być starszy nieudany brat Doktora Gotarda. Ale ten pierwszy pozór mylił. Jego wielkie powalane klejem ręce, dwie brutalne i cyniczne bruzdy dookoła nosa gubiące się w brodzie, poziome ordynarne zmarszczki na niskim czole rozwiewały prędko to pierwsze złudzenie. Był to raczej introligator, krzykacz, mówca wiecowy i partyjnik — człowiek gwałtowny, o ciemnych wybuchowych namiętnościach. I tam właśnie, w tych czeluściach pasji, w tym konwulsyjnym zjeżeniu wszystkich fibrów, w tej furii szaleńczej wściekle oszczekującej koniec skierowanego doń kija — był on stuprocentowym psem.

Jeślibym przelazł przez tylną barierę altanki — myślę sobie — uszedłbym w zupełności z zasięgi jego wściekłości i mógłbym boczną ścieżką dojść do bramy Sanatorium. Już przerzucam nogi przez poręcz, gdy nagle zatrzymuję się w połowie ruchu. Czuję, że byłoby zbyt okrutne odejść po prostu i zostawić go tak z jego bezradną wściekłością wyprowadzoną ze wszystkich granic. Wyobrażam sobie jego straszne rozczarowanie, ból nieludzki, gdyby mnie widział uchodzącego z pułapki, oddalającego się raz na zawsze. Zostaję. Podchodzę doń i mówię naturalnym, spokojnym głosem: — Niech się pan uspokoi, ja pana odczepię.

1 ... 66 67 68 69 70 71 72 73 74 ... 84 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название