Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II
Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II читать книгу онлайн
Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.
O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Chłopak przyspieszał kroku. Chciał przedrzeć się na czoło pochodu, rozumiał zresztą, że musi być jak najszybciej w Dőberitz. Dotąd dziadek nie powierzał mu żadnego zadania; nauczył go tylko po polsku, opowiadał historię Polski i historię ich rodziny. Erwin żył w świecie dwoistym, między szkołą i domem, Hitlerjugend i dziadkiem, czytał tylko po niemiecku, bo żadnych książek polskich oprócz Biblii dziadek w domu nie trzymał, i miał przyjaciół świętujących zwycięstwa, którymi on nie mógł się cieszyć. Wiedział, że jego ojciec był w Wehrmachcie, a gdy przyszło oficjalne zawiadomienie, że gefreiter Hans Thomala zaginął bez wieści, dzidek szepnął, że Janek „jest już na pewno u naszych". Ojciec był jednocześnie Han-sem i Jankiem, on sam, Erwin, bywał czasem Niemcem i zapominał o swej polskości, która jawiła mu się wówczas jako upośledzenie utrudniające życie. Potem osaczała go nagle wraz z opowieściami dziadka i dźwiękiem słów nie zawsze zrozumiałych… Polskość była jednak przeszłością, historią, trochę bajką, rzeczywistość i siłę stanowiły Niemcy i dopiero teraz, gdy świat zmienił się nagle, a łuna na wschodzie świadczyła o zbliżaniu potęgi, która przestała być bajeczką, wszystko, co słyszał i wiedział, nabrało kształtów realnych. Okazało się, że dziadek, spokojny starszy pan, podpisujący się z niemiecka „Thomala", od wielu lat walczył, by tu była Polska i że on, Erwin będzie mógł niedługo wyzwolić się z dwoistości, mówić i myśleć w tym samym języku. Nie wiedział i nie bardzo umiał sobie wyobrazić, jacy są „tamci"; z tymi, którzy uciekali teraz na zachód, spędził całe życie. Idąc coraz szybciej, myślał o Elsi, piętnastoletniej dziewczynie, która wraz z rodziną wyszła już z Osieku i jest prawdopodobnie gdzieś tutaj, w tym pochodzie, nie sądził jednak, by udało mu się ją spotkać.
Mrok gęstniał, Erwin zbliżał się już do czoła pochodu, do wozów, które ciągnęły zmęczone konie, gdy nagle uderzyły go w oczy światła reflektorów. Wydobyły z ciemności ludzkie twarze, szperały w wózkach, muskały pobocza i krzaki przydrożne. Zorientował się zbyt późno. Na skrzyżowaniu stały ciężarówki, żandarmi w hełmach zagradzali drogę. Chciał skoczyć w bok, ale światło spływało już po nim, zasłaniał oczy, czuł się bezbronny i bezradny.
– Nie mam jednego płuca – wył jakiś mężczyzna. -Ludzie, nie udźwignę broni. Nie mogę chodzić.
– Dowieziemy cię – roześmiał się żandarm. Wpychał mężczyzn na ciężarówkę, a jego kolega liczył złowionych…
Erwin stanął przed nim i wyrzucił rękę do góry.
– Hei l- powiedział lekceważąco żandarm. – Ten przynajmniej w mundurze. Jak się nazywasz?
– Erwin Thomala.
– Dokąd idziesz?
– Do Dőberitz, do wujka.
– Ile masz lat?
– Szesnaście.
– W porządku. Nadajesz się. Twoi rówieśnicy już walczą.
– Wujek jest chory – spróbował Erwin.
– Do ciężarówki! – wrzasnął żandarm i chłopak posłusznie wszedł na stopień. Czy miał szansę ucieczki? Ciągle o tym myślał: czy powinien był ryzykować? Gdyby zobaczył ich wcześniej, gdyby od razu skoczył w bok…
Ciężarówka ruszyła. Wzdłuż pochodu uchodźców gnała coraz szybciej na wschód, minęła Forburg, czyli Osiek, przeskoczyła most na Redze i pięła się przez las w kierunku coraz ostrzejszej łuny na wschodzie.
– Na rzeź – powiedział jakiś mężczyzna. – Do rzeźni…
Erwin myślał o Jance. Może jej się uda? Przecież me ruszają dziewcząt.
Janka szła tymczasem szosą w obcym tłumie, myśląc o tym tylko, aby być jedną z nich, niczym się nie wyróżniać, nie przyspieszać zbytnio kroku, nie wyprzedzać wózków… Zerwała z sukienki i płaszcza literę „P", a żałowała tylko, że nie wzięła ze sobą jakiegoś bagażu, choćby plecaka, bo wszyscy byli objuczeni, ciągnęli walizki i tłumoki, odpoczywali co chwila na poboczu. Powtarzała w myśli słowa meldunku, żeby nic nie zgubić: „Las Weipert obsadzony, lądowanie niemożliwe, proponuję inny teren…" Musi dotrzeć z tym meldunkiem do Han-sa Weissa, Bautzenstrasse 28. Hans Weiss. Obejrzała się i zobaczyła łunę na wschodzie. Jeszcze przed paroma godzinami sądziła, że pójdzie na wschód i niedługo wróci do Lublina, a tymczasem wlecze się na zachód w tłumie kobiet i dzieci, które po raz pierwszy w tej wojnie poznały gorycz klęski. Szła lekkim, swobodnym krokiem, gdy poczuła na sobie czyjś uważny wzrok… Jednak wyróżniała się w tym tłumie! Jakaś kobieta pchała spory wehikuł zaopatrzony w prowizoryczny, płócienny dach.
– Jesteś sama, dziecko? – zapytała.
– Moi są na przedzie – odpowiedziała natychmiast Janka. Jej niezbyt poprawna niemczyzna nie zwracała jednak uwagi.
– Pomogłabyś trochę!
Janka zaprzęgła się do wózka obok kobiety. Szły po kamienistym bruku, wlokąc swój ciężar, teraz była naprawdę jedną z nich, nikt na nią nie patrzył, potykała się i napinała ramiona, milcząc, jak wszyscy w tym pochodzie.
Stanęli. Gdzieś w oddali wytrysnęły smugi światła, czarna ciężarówka przystanęła na poboczu.
– Chociaż odpoczniemy – powiedziała kobieta.
– Ja chyba wrócę do swoich – szepnęła Janka.
– Pomóż jeszcze – poprosiła. – Daleko przecież nie odejdą. Wszyscy spotkamy się w Dőberitz.
W tej chwili spod płóciennej osłony okrywającej wózek wysunęła się kilkuletnia dziewczynka. Przetarła oczy i gdy smuga światła wydobyła na chwilę z ciemności twarze ludzkie, spojrzała na mamę i Jankę.
– Mamo – krzyknęła – a co tu robi ta Polka od Ginterów?
– Polka! – kobieta przywarła do Janki. – Więc jesteś Polką? Dlatego nie chcesz pomóc? Gdzie masz „P"?
– Ja…
– Czekasz na swoich, co? – Zmęczenie i nienawiść znajdowały ujście w krzyku. – Przyglądasz się nam teraz, cieszysz się, że giniemy z głodu i ze zmęczenia?
Z nie oświetlonej ciężarówki stojącej na poboczu wyskakiwał żandarm.
– Tu, tu! – krzyknęła kobieta. – Polka!
Biegł do nich. Janka, nie myśląc, pchnęła kobietę, przeskoczyła rów i zobaczyła tuż przed sobą czarną ścianę lasu. Musnęło ją światło reflektora; gdy dopadła do pierwszych drzew, usłyszała suchy trzask serii z automatu i głośny niemiecki wrzask. Nie czuła strachu, tylko serce biło mocno i pot zalewał oczy. Grunt był grząski, z trudem wyciągała nogi, gałęzie biły ją po twarzy; żandarmi byli już na skraju lasu, światła latarek błyskały między drzewami. Szli tyralierą. Pośliznęła się nagle i upadła w jamę wypełnioną zeschłymi liśćmi. Wstrzymała oddech. Mijali ją, szli w głąb lasu, widziała z dołu światło latarek i wydobywane z ciemności fragmenty twarzy w hełmach.
– Przeklęta Polka! – usłyszała.
Przeszli. Po kilkunastu minutach wracali do szosy, omijając już z daleka jej wykrot, zmęczeni i zniechęceni. Ruch na drodze był coraz mniejszy, z rzadka rozlegał się warkot motoru, mijały godziny i dopiero nad ranem usłyszała dochodzący z daleka ze wschodu grzmot dział. Zasypiała i budziła się natychmiast, nie miała zegarka, nie wiedziała, ile minęło godzin…
Ruszyła, gdy świt wydobył już z ciemności sylwetki drzew i błyskającą między nimi taśmę szosy. Wlokła się wolno skrajem lasu, las zapewniał bezpieczeństwo. Urwał się nagle, wyszła na łąkę i zobaczyła przed sobą Dobrzy-ce. Szosa była zupełnie pusta. Dopiero przed samym miastem stało dwóch młodych żołnierzy Wehrmachtu. Przeszła obok nich z bijącym sercem, nie zatrzymali, wydawało się nawet Jance, że starali się nie patrzeć. Po nocy spędzonej w lesie musiała zresztą wyglądać okropnie; podarta i zmięta sukienka, potargane włosy…
Była więc nareszcie w Dobrzycach. Szła wąskimi uliczkami, pustymi o tej porze, chodnikiem pokiytym strzępami papierów, workami, szmatami, gratami wyrzuconymi z mieszkań. Niektóre domy były pootwierane na oścież, opuszczone przez mieszkańców. Czytała tabliczki na rogach ulic. Bautzenstrasse? Nie miała pojęcia, gdzie może być ta ulica.
Starsza kobieta taszczyła na plecach worek. Gdy Janka zapytała ją o drogę, postawiła worek na ziemi i przyglądała się uważnie dziewczynie. Bautzenstrasse? Tak, była taka ulica. Powiedziała „była".
– Panienka pójdzie prosto, potem na lewo…
Już z daleka zobaczyła rząd wypalonych domów, szła wzdłuż nich parę minut. Czyżby numer 28?… Nie, ten dom ocalał. Dwupiętrowa kamieniczka na skrzyżowaniu, brama wejściowa otwarta. Na pierwszym piętrze zobaczyła miedzianą tabliczkę z nazwiskiem „Hans Weiss". Udało się! Poprawiła włosy i odpoczęła chwilę, zanim nacisnęła dzwonek. Tak jak polecił stary Tomala: trzy razy krótko, raz długo…
Otworzył jej człowiek w czarnym mundurze. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, cofnąć się lub rzucić do ucieczki, wciągnął ją do przedpokoju. Drugi, z pistoletem w dłoni, czekał już w drzwiach.
– Mamy ptaszynę, co? – wybuchnął śmiechem. – Wiedziałem, że ktoś przyjdzie.
Janka, pchnięta brutalnie, znalazła się w niewielkim pokoju. Na podłodze, wśród wyrzuconej z szaf bielizny? książek i papierów, siedział starszy mężczyzna, po twarzy spływała krew.
– No, panie Weiss – powiedział gestapowiec z pistoletem. – Teraz zaczniesz mówić. Kim jest ta panienka?
Weiss milczał.
Drugi Niemiec w mundurze sturmbannfuehrera podszedł do Janki i lufą pistoletu przejechał po policzku dziewczyny.
– Posłuchaj, moja mała… Nazywam się Knoch. Zapamiętaj to nazwisko, bo jeśli przeżyjesz parę tygodni, będzie ci się śniło po nocach. Zapamiętałaś?
– Tak.
– Jak się nazywasz?
Janka milczała.
– Jak się nazywasz? – ryknął. – I gadaj zaraz, kto cię przysłał.
Przymknęła oczy i zdawało się jej, że jest znowu w lesie. Spadała w jamę, jama była bardzo głęboka i nie poczuła nawet uderzenia, które rzuciło ją na podłogę.
4
Spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta rano. Szosą ciągnął znowu sznur uchodźców, niechętnie spychano wózki na pobocze, ustępując przed motocyklem. Kloss jechał powoli, a gdy dotarł do lasu, skręcił w bok, wąską dróżką zanurzył się w gęstwinę. Zatrzymał silnik. Tu na pewno nikt go nie widzi. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył tablice rejestracyjne. Postanowił zachować jak najdalej posuniętą ostrożność; zdawał sobie sprawę, że gra jest ryzykowna, a stawka bardzo wysoka. Jeśli ktoś w Dobrzycach zanotuje nawet numer jego motocykla, na nic mu się to nie przyda. Zmienił tablice, te właściwe schował do kieszeni płaszcza i ruszył z powrotem do szosy. Musi być w Dobrzycach jak najwcześniej, musi dotrzeć do tego Weissa, bo jeśli kontakt nie istnieje albo meldunek nie może być nadany, trzeba będzie… Miał już plan, właściwie zarys planu, ale zdawał sobie sprawę z rozmiaru ryzyka… Najpierw należy spróbować nawiązać kontakt. Dlaczego łącznicy nie dotarli? Zatrzymano ich po drodze? Nie zastali Weissa? Miał jeszcze nadzieję, gdy o 7.30 rano nastawiał radio na falę piętnastu megaherców. Słyszał szum i trzaski, pomyślał: nie nadadzą, ale już po paru sekundach usłyszał dźwięki Poloneza As-dur. Akcja nie została odwołana! O czwartej nad ranem spadochroniarze wylądują na zachód od lasu Weipert i nieuniknienie zetkną się z żołnierzami pułku grenadierów pancernych. Niemcy wysadzą most. Nie mógł do tego dopuścić! Musiał sam działać.