-->

Potop, tom drugi

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Potop, tom drugi, Sienkiewicz Henryk-- . Жанр: Историческая проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Potop, tom drugi
Название: Potop, tom drugi
Автор: Sienkiewicz Henryk
Дата добавления: 15 январь 2020
Количество просмотров: 291
Читать онлайн

Potop, tom drugi читать книгу онлайн

Potop, tom drugi - читать бесплатно онлайн , автор Sienkiewicz Henryk
"Potop", druga z powie?ci tworz?cych Trylogi?, przedstawia dzieje Polski w dobie najazdu Szwed?w (1655-1660). Zasadnicz? ide? powie?ci jest problem zdrady i wierno?ci, b?d?cy kryterium moralnej oceny zar?wno postaci historycznych (np. Radziwi??), jak i fikcyjnych (przede wszystkim Kmicic). Z g??wnym motywem wi??e si? spos?b prezentacji zdarze? - Sienkiewicz ukazuje dwie fazy konfliktu polsko-szwedzkiego, w kt?rzym du?? rol? odegra?a zdrada magnat?w i cz??ci szlachty. Pocz?tkowy obraz wrogiego "potopu" przynosi blisko?? ca?kowitej kl?ski Rzeczypospolitej, w kt?rej tylko nieliczni obywatele zdolni s? do obrony jej suwerenno?ci.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 64 65 66 67 68 69 70 71 72 ... 146 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

I dotknął płonącym kwaczem Kmicicowego boku, po czym rzekł:

— Nie za wiele od razu, z lekka, mamy czas…

Wtem tętent kilku koni rozległ się przy wierzejach stodółki.

— Kogo tam diabli niosą? — spytał pułkownik.

Wierzeje skrzypnęły i wszedł żołnierz.

— Mości pułkowniku — rzekł — jenerał Miller życzy sobie natychmiast widzieć waszą miłość!

— A to ty, stary! — odrzekł Kuklinowski. — Co za sprawa? kiej diabeł?

— Jenerał prosi, by wasza miłość natychmiast do niego pojechał.

— Kto był od jenerała?

— Był szwedzki oficer, już odjechał. Ledwie tchu z konia nie wyparł!

— Dobrze! — rzekł Kuklinowski.

Po czym zwrócił się do Kmicica:

— Było ci ciepło, ochłodnij teraz, robaczku, ja wrócę niebawem, pogawędzimy jeszcze!

— A co z jeńcem uczynić? — zapytał jeden z żołnierzy.

— Zostawić go tak. Zaraz wracam. Niech jeden jedzie za mną!

Pułkownik wyszedł, a z nim razem ów żołnierz, który poprzednio siedział na belce. Zostało tylko trzech, ale niebawem trzech nowych weszło do stodoły.

— Możecie iść spać — rzekł ów, który Kuklinowskiemu o rozkazie Millera doniósł — nam pułkownik polecił straż trzymać.

Kmicic drgnął na dźwięk tego głosu. Wydało mu się, że go zna.

— Wolimy zostać — odrzekł jeden z trzech pierwszych żołnierzy — żeby na dziwo patrzyć, bo takiego….

Nagle urwał.

Jakiś straszny, nieludzki głos wydobył mu się z gardzieli, podobny do piania zarzynanego koguta. Ręce rozłożył i padł jak gromem rażony.

Jednocześnie krzyk: „Prać!”, rozległ się w stodółce i dwaj inni nowo przybyli rzucili się na kształt rysiów na dwóch dawniejszych. Zawrzała walka, straszna, krótka, oświecona blaskami płonącej maźnicy. Po chwili dwa ciała padły w słomę, przez sekundę jeszcze słychać było rzężenie konających, po czym rozległ się ów głos, który Kmicicowi poprzednio wydał się znanym:

— Wasza miłość, to ja, Kiemlicz, i moi synowie! My od rana już czekali na sposobność. Od rana wypatrujem!

Tu stary zwrócił się do synów:

— Nuże, szelmy; odciąć pana pułkownika, duchem, żywo!

I nim Kmicic zdołał zrozumieć, co się dzieje, pojawiły się koło niego dwie rozczochrane czupryny Kosmy i Damiana, podobne do dwóch olbrzymich kądzieli. Wnet więzy były rozcięte i Kmicic stanął na nogach. Zachwiał się z początku. Ściągnięte jego wargi zaledwie zdołały wymówić:

— To wy?… Dziękuję…

— To my! — odrzekł straszny starzec. — Matko Boska! o!… niech się wasza miłość ubiera. Żywo, szelmy!

I począł Kmicicowi podawać ubranie.

— Konie stoją za wierzejami — mówił. — Stąd droga wolna. Straże są; może by nie wpuściły nikogo, ale wypuścić, wypuszczą. Wiemy hasło. Jak się wasza miłość czuje?

— Bok mi przypiekł, ale jeno trochę. W nogach mi słabo…

— Niech się wasza miłość gorzałki napije.

Kmicic chwycił chciwie manierkę, którą stary mu podał, i wychyliwszy ją do połowy, rzekł:

— Zziąbłem. Zaraz mi lepiej.

— Na kulbace się wasza miłość rozgrzeje. Konie czekają.

— Zaraz mi lepiej — powtórzył Kmicic. — Bok trochę pali… Nic to!… Całkiem mi dobrze!

I siadł na krawędzi sąsieka.

Po chwili rzeczywiście odzyskał siły i spoglądał z zupełną przytomnością na złowrogie twarze trzech Kiemliczów oświecone żółtawymi płomykami palącej się smoły.

Stary stanął przed nim:

— Wasza miłość, pilno! Konie czekają!

Lecz w panu Andrzeju obudził się już całkiem dawny Kmicic.

— O! nie może być! — zakrzyknął nagle — teraz ja na tego zdrajcę poczekam!

Kiemlicze spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ale żaden nie pisnął ani słowa, tak ślepo przywykli z dawnych czasów słuchać tego wodza.

Jemu zaś żyły wystąpiły na czoło, oczy w ciemności świeciły jak dwie gwiazdy, taka tlała w nich zawziętość i chęć zemsty. To, co czynił teraz, było szaleństwem, które mógł życiem przypłacić. Ale właśnie życie jego składało się z szeregu takich szaleństw. Bok dolegał mu okrutnie, tak że co chwila mimo woli chwytał się zań ręką, ale myślał tylko o Kuklinowskim i gotów był czekać go choćby do rana.

— Słuchajcie! — rzekł — czy jego Miller naprawdę wzywał?

— Nie — odrzekł stary. — To ja wymyśliłem, żeby łatwiej z tamtymi się sprawić. Z pięcioma trudno by nam było we trzech, bo którykolwiek krzyk by uczynił.

— To dobrze. On tu wróci sam albo w kompanii. Jeśli będzie z nim kilku ludzi, tedy zaraz na nich uderzyć… Jego mnie zostawcie. Potem do koni… Ma który pistolety?

— Ja mam — odrzekł Kosma.

— Dawaj! Nabity? Podsypany?

— Tak jest.

— Dobrze. Jeśli wróci sam, wówczas natychmiast, jak wejdzie, skoczyć na niego i zatkać mu pysk. Możecie mu własną jego czapkę w pysk wcisnąć.

— Wedle rozkazu! — rzekł stary. — Wasza miłość pozwoli teraz tamtych obszukać? My chudopachołki…

To rzekłszy, wskazał na trupy leżące w słomie.

— Nie! Trzymać się w gotowości. Co przy Kuklinowskim znajdziecie, to będzie wasze!

— Jeżeli on sam wróci — rzekł stary — tedy niczego się nie boję. Stanę za wierzejami i choćby kto od kwater nadszedł, powiem, że pułkownik nie kazał puszczać…

— Tak będzie. Pilnuj!…

Tętent konia rozległ się za stodołą. Kmicic zerwał się i stanął w cieniu przy ścianie. Kosma i Damian zajęli miejsca tuż przy wejściu, jak dwa koty na mysz czyhające.

— Sam! — rzekł stary, zacierając ręce.

— Sam! — powtórzyli Kosma i Damian.

Tętent zbliżył się tuż i nagle ustał, natomiast za wierzejami rozległ się głos:

— Wyjdź tam który konia potrzymać!

Stary skoczył żywo.

Nastała chwila ciszy, po czym czyhających w stodole doszła następująca rozmowa:

— To ty, Kiemlicz? Co, u pioruna! czyś się wściekł, czyś zgłupiał?!… Noc! Miller śpi. Straż nie chce puszczać, mówią, że żaden oficer nie wyjeżdżał!… Co to jest?

— Oficer tu czeka w stodole na waszą miłość. Przyjechał zaraz po odjeździe waszej miłości… i powiada, że się z waszą miłością zminął, więc czeka.

— Co to wszystko znaczy?… A jeniec?

— Wisi.

Wierzeje skrzypnęły i Kuklinowski wsunął się do stodoły, lecz zanim krok postąpił, dwie żelazne ręce porwały go za gardło i zdusiły krzyk przerażenia. Kosma i Damian z wprawą prawdziwych zbójców rzucili go na ziemię, klękli mu na piersiach, gniotąc je tak, aż żebra poczęły trzeszczeć, i w mgnieniu oka zakneblowali mu usta.

Wówczas Kmicic wysunął się naprzód i poświeciwszy mu kwaczem w oczy, rzekł:

— Ach, to pan Kuklinowski!… Teraz ja mam z waścią do pogadania!

Twarz Kuklinowskiego była siną, żyły wytężone tak, iż zdawało się, że pękną lada chwila, ale w jego wyszłych na wierzch i nabranych krwią oczach przynajmniej tyle było zdumienia, ile przerażenia.

— Rozebrać go i na belkę! — zawołał Kmicic.

Kosma i Damian poczęli go rozbierać tak gorliwie, jakby i skórę razem z szatami chcieli z niego zedrzeć.

Po upływie kwadransa Kuklinowski wisiał już skrępowany za ręce i za nogi, na kształt półgęska, na belce.

Wówczas Kmicic wziął się w boki i począł się chełpić straszliwie.

— Cóż, panie Kuklinowski — rzekł — kto lepszy: Kmicic czy Kuklinowski?…

Wtem porwał palący się kwacz i postąpił krok bliżej.

— Toż twój obóz o strzelenie z łuku, twój tysiąc złodziejów na zawołanie… Toż twój jenerał szwedzki opodal, a ty na tej samej belce wisisz, na której mnie myślałeś przypiekać… Poznajże Kmicica! Ty chciałeś się z nim równać, do kompanii jego należeć, w paragon z nim wchodzić?… Ty rzezimieszku! ty podłoto!… ty strachu na stare baby!… ty wyskrobku ludzki!… ty panie Szelmowski z Szelmowa! ty kutergębo! ty chamie! ty niewolniku!… Mógłbym cię kozikiem kazać zarżnąć jak kapłona, ale wolę cię żywcem przypiec, jak ty mnie chciałeś…

To rzekłszy, podniósł kwacz i przyłożył go do boku nieszczęsnego wisielca, lecz trzymał go dłużej, dopóki swąd spalonego ciała nie począł się rozchodzić po stodole.

Kuklinowski skurczył się, aż lina poczęła się z nim kołysać. Oczy jego, utkwione w Kmicica, wyrażały straszny ból i nieme błaganie o litość, z zatkanych ust wydobywały się jęki żałosne; lecz wojny zatwardziły serce pana Andrzeja i nie było w nim litości, zwłaszcza dla zdrajców.

1 ... 64 65 66 67 68 69 70 71 72 ... 146 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название