Potop, tom drugi
Potop, tom drugi читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
—– Dajże Boże — mówił ze łzami w oczach junak — dajże Boże, abym nie inaczej zginął, tylko w twojej obronie, panie miłościwy!
Tu król cofnął się, bo było już późno, a Kmicic poszedł do swej kwatery do drogi się gotować i rozmyślać, od czego począć, gdzie najpierwej jechać należy?
Przyszły mu na myśl słowa Charłampa, iż jeżeli tylko pokaże się, że księcia Bogusława w Taurogach nie ma, to najlepiej tam dziewczynę zostawić, bo istotnie z Taurogów, jako leżących na samej granicy, łatwo się było do Tylży pod elektorską opiekę schronić. Zresztą, jakkolwiek Szwedzi opuścili w ostatniej potrzebie księcia wojewodę wileńskiego, przecie należało się spodziewać, że dla jego wdowy respekt mieć będą, zatem, byle Oleńka została pod jej opieką, to nic złego spotkać ją nie może. Jeżeli zaś do Kurlandii pojadą, to tym lepiej.
— I do Kurlandii jechać z moimi Tatarami nie mogę — rzekł sobie Kmicic — bo to już inne państwo.
Chodził tedy i pracował głową. Godzina płynęła za godziną, on zaś nie pomyślał jeszcze o spoczynku i tak ożywiła go myśl nowej wyprawy, że choć rano jeszcze był słaby, teraz czuł, że wracają mu siły, i gotów był zaraz na konia siadać.
Pacholikowie skończyli wreszcie zawiązywanie troków i zbierali się iść na spoczynek, gdy nagle ktoś począł skrobać we drzwi izby.
— Kto tam? — zawołał Kmicic.
Po czym do pacholika:
— Idź no, obacz!
Pacholik poszedł i rozmówiwszy się za drzwiami, wrócił niebawem.
— Jakiś żołnierz chce pilno widzieć się z waszą miłością. Powiada, że się zwie Soroka.
— Puszczaj, na miły Bóg! — krzyknął Kmicic.
I nie czekając, by pacholik spełnił rozkaz, sam skoczył ku drzwiom.
— Bywaj, miły Soroka! bywaj!
Żołnierz wszedł do izby i pierwszym ruchem chciał paść do nóg swego pułkownika, bo był to raczej przyjaciel i sługa równie wierny jak przywiązany, lecz żołnierska subordynacja przemogła, więc wyprostował się i rzekł:
— Na rozkazy waszej miłości!
— Witaj, miły towarzyszu, witaj! — mówił żywo Kmicic — myślałem, że cię tam usiekli w Częstochowie!
I ścisnął go za głowę, a potem jął nawet potrząsać jego rękoma, co mógł uczynić, nie pospolitując się zbytnio, gdyż Soroka pochodził z zaścianku, z drobnej szlachty.
Dopieroż i stary wachmistrz jął obejmować kolana pańskie.
— Skąd idziesz? — pytał Kmicic.
— Z Częstochowy, wasza miłość.
— I mnie szukałeś?
— Tak jest.
— A od kogożeście się tam dowiedzieli, żem żyw?
— Od ludzi Kuklinowskiego. Ksiądz Kordecki wielką mszę z radości celebrował na dziękczynienie Bogu. Potem, jako gruchnęło, że pan Babinicz przeprowadził króla przez góry, tak już wiedziałem, że to wasza miłość, nikt inny.
— A ksiądz Kordecki zdrów?
— Zdrów, wasza miłość, jeno nie wiadomo, czyli go anieli żywcem do nieba lada dzień nie wezmą, bo to święty człowiek.
— Pewnie, że nie inaczej. Gdzieżeś to się dowiedział, żem z królem do Lwowa przybył?
— Myślałem sobie tak: skoro wasza miłość króla odprowadzał, to musi przy nim być, bałem się wszelako, że wasza miłość już może w pole wyruszył i że się spóźnię.
— Jutro z Tatary [873] ruszam!
— To się dobrze stało, bo ja waszej miłości trzosów odwożę pełnych dwa: ten, co był na mnie, i jegomościn, a oprócz tego one kamuszki świecące, cośmy je z kołpaków [874] bojarom [875] zdejmowali, i te, które wasza miłość zabrał wtedy, gdyśmy to skarbczyk Chowańskiego zagarnęli.
— Dobre były czasy, gdyśmy skarbczyk ogarnęli, ale nie musi tam tego już wiele być, bom też przygarstkę księdzu Kordeckiemu zostawił.
— Nie wiem, ile jest, jeno ksiądz Kordecki właśnie mówił, że można by za to dwie tęgie wsie kupić.
To rzekłszy, Soroka zbliżył się do stołu i począł zdejmować z siebie trzosy.
— A kamuszki w onej blaszance — dodał, kładnąc [876] obok trzosów żołnierską manierkę na wódkę.
Pan Kmicic nic nie mówiąc, wytrząsnął w garść nieco czerwonych złotych, bez rachuby, i rzekł do wachmistrza:
— Masz!
— Do nóg upadam waszej miłości! Ej! żeby to ja miał w drodze choć jeden takowy dukacik!
— Albo co? — spytał rycerz.
— Bom okrutnie z głodu osłabł. Mało gdzie teraz człeka kawałkiem chleba poczęstują, bo każdy się boi, to i nogi w końcu ledwie z głodu wlokłem.
— Na miły Bóg! przecieś to wszystko miał przy sobie!
— Nie śmiałem bez permisji [877] — rzekł krótko wachmistrz.
— Trzymaj! — rzekł Kmicic, podając mu drugą garść.
Po czym krzyknął na pacholików:
— Nuże, szelmy! Jeść mu dać, nim pacierz minie, bo łby pourywam!
Pacholikowie skoczyli jeden przez drugiego i wkrótce stanęła przed Soroką ogromna misa wędzonej kiełbasy i flaszka z wódką.
Żołnierz wpił pożądliwe oczy w posiłek, wargi i wąsy mu drgały, lecz siąść przy pułkowniku nie śmiał.
— Siadaj, jedz! — zakomenderował Kmicic.
Ledwie skończył, już sucha kiełbasa poczęła chrzęścić w potężnych szczękach Soroki. Dwaj pacholikowie patrzyli na niego, wytrzeszczając oczy.
— Ruszajcie precz! — zawołał Kmicic.
Chłopcy kopnęli się co duchu za drzwi; rycerz zaś chodził spiesznymi krokami po komnacie i milczał, nie chcąc przeszkadzać wiernemu słudze. Ten zaś, ilekroć nalał sobie kieliszek gorzałki, tylekroć spoglądał z ukosa na pułkownika, w obawie, czy zmarszczenia brwi nie dostrzeże, po czym wychylał napitek, zwracając się ku ścianie.
Kmicic chodził, chodził, wreszcie począł sam z sobą rozmawiać.
— Nie może być inaczej! — mruczał — trzeba tam tego posłać… Każę powiedzieć jej… Na nic! Nie uwierzy!… Listu czytać nie zechce, bo mnie za zdrajcę i psa ma… Niech jej w oczy nie lezie, jeno niechaj patrzy i mnie da znać, co się tam dzieje.
Tu zawołał nagle:
— Soroka!
Żołnierz zerwał się tak szybko, że mało stołu nie przewrócił, i wyciągnął się jak struna.
— Wedle rozkazu!
— Tyś człek wierny i w potrzebie frant. Pojedziesz w daleką drogę, ale nie o głodzie.
— Wedle rozkazu!
— Do Taurogów, na granicę pruską. Tam panna Billewiczówna mieszka… u księcia Bogusława… Dowiesz się, czy on tam jest… i będziesz miał na wszystko oko… Jej w oczy nie leź, chyba iżby się zdarzyło, żeby samo wypadło. Wonczas powiesz jej i zaprzysięgniesz, żem króla przez góry przeprowadził i że przy jego osobie jestem. Ona ci pewnie nie uwierzy, bo mnie tam książę oczernił, że na zdrowie majestatu nastaję, co jest łgarstwo psa godne!
— Wedle rozkazu!
— W oczy, powiedziałem, nie leź, bo i tak ci nie uwierzy… Ale gdyby się zdarzyło, powiedz, co wiesz. A bacz na wszystko i słuchaj. A sam się pilnuj, bo jeżeli książę tam jest i jeśli cię pozna on albo ktokolwiek z dworu, to cię na pal wbiją.
— Wedle rozkazu!
— Byłbym posłał starego Kiemlicza, ale on na tamtym świecie, bo w parowie usieczon, a synowie za głupi. Ci pójdą ze mną. Byłeś w Taurogach?
— Nie, wasza miłość.
— Pójdziesz do Szczuczyna, stamtąd samą granicą pruską, hen! aż do Tylży. Taurogi będą o cztery mile naprzeciw, po naszej stronie… Siedź w Taurogach tak długo, póki wszystkiego nie wymiarkujesz, a potem wracaj. Znajdziesz mnie tam, gdzie będę… Rozpytuj o Tatarów i pana Babinicza. A teraz ruszaj spać do Kiemliczów!… Jutro w drogę!
Po tych słowach Soroka odszedł, pan Kmicic zaś długo jeszcze spać się nie kładł, ale wreszcie zmęczenie przemogło. Wówczas rzucił się na łoże i zasnął snem kamiennym.
Nazajutrz wstał orzeźwion wielce i silniejszy niż wczora. Cały dwór już był na nogach i rozpoczęły się zwykłe dzienne czynności. Kmicic poszedł naprzód do kancelarii po nominację i po list żelazny [878], następnie odwiedził Subaghazi-beja, naczelnika chanowego poselstwa we Lwowie, i miał z nim długą rozmowę.