Tomek w grobowcach faraon?w
Tomek w grobowcach faraon?w читать книгу онлайн
Seria powie?ci Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego na r??nych kontynentach. Mi?dzy innymi ch?opiec bierze udzia? w wyprawie ?owieckiej na kangury w Australii i prze?ywa niebezpieczne przygody w Afryce, ?yje w?r?d czerwonosk?rych Nawaj?w i Apacz?w. W te niezwyk?e przygody wpleciona jest historia odkry? dokonywanych przez polskich podr??nik?w. Od wielu pokole? te ksi??ki s? lektur? ?atw? i atrakcyjn? nie tylko dla ch?opc?w.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Opowieść Tomka
Tak jak trudno znaleźć słowa, aby opisać spotkanie ojca z nieodwołalnie, jak się zdawało, utraconym synem, czy też szaleńczą siłę nadziei na jego życie, tak też próżno by się trudzić, aby wyrazić to, co czuła Sally. W angielskich koszarach w Chartumie, wciąż jeszcze słaba po ataku malarii, witała przyjaciół, zdrowych i całych: Smugę, Nowickiego, Wilmowskiego, którego kochała jak ojca, a z nimi… Tomka. Wśród gwaru powitań było to… jak kropla ciszy, minuta wytchnienia. Dopiero później mogli się cieszyć jak dzieci. Opanowało ich przemożne pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się na statku płynącym do Europy. Tak jakby oznaczało to, że wreszcie wracają do domu.
Niewiele czasu spędzili w Chartumie, tyle by pożegnać Gordona, którego polubili. Podobnie było w Asuanie, gdzie witali ich gorąco, równie stęsknieni, Patryk i Dingo. Madżid i Nadżib chcieli również podejmować swoich specjalnych gości. Ale ci nie próbowali dociekać, w jaki sposób obaj kupcy dostali się w ręce “faraona”, choć opowiadali barwnie o wszystkich nieszczęściach, jakie ich spotkały ani słowem nie wspominając interesów, które zagnały ich tak daleko na południe. Teraz interesowało ich tylko jedno: przeżycia Tomka. Ale i to odłożyli do momentu, kiedy wsiądą na statek. Chcieli wysłuchać wszystkiego w skupieniu.
A zajęło to wiele popołudni i wieczorów…
Kiedy was opuściłem, ciebie Tadku i Patryka, poszedłem na zachód. Miałem spory zapas wody, ale coraz mocniej dokuczał mi głód. Coraz mocniej paliły promienie słońca. Uporczywie brnąłem w opornym piasku i skwarze. Ludzie pustyni mawiają: “Wędrowałem samotnie przez wydmy i tylko Bóg mi towarzyszył”. Jeszcze nigdy tak dójmująco nie doświadczyłem tej prawdy… Ciężaru dojmującej samotności. Przy życiu utrzymywała mnie woda, siła woli i pamięć. Pamięć zwłaszcza dawała mi nadzieję. Myślałem o tobie Tadku, o Patryku… O Sally. O Smudze i moich rodzicach. Może to dziwne, ale najczęściej o matce, co wówczas wydało mi się złą wróżbą.
Nie wiem, ojcze, czy pamiętasz, dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej. Żegnaliśmy ciebie wtedy, gdy udawałeś się na emigrację. Ta scena tak bardzo utkwiła mi w pamięci, chociaż miałem niewiele lat. Nie rozumiałem, dlaczego mama płacze, a ty ukradkiem ocierasz oczy. Nie rozumiałem, czemu tak mocno przyciskasz mnie do piersi. Byłem pod wrażeniem, bo jeszcze nigdy nie wyjeżdżałeś, a ja po raz pierwszy byłem na dworcu. Na pewno nie wiesz, że kiedy pociąg zniknął, mama powiedziała:
– Nie wolno płakać! Musimy żyć, synku! Musimy żyć dla ojca! Samotny na bezbrzeżnej pustyni często powtarzałem sobie te słowa.
Mówiłem do siebie z uporem:
– Muszę dojść! Muszę ich ocalić! Muszę!
Wydawało mi się zresztą w pewnym momencie, że jestem już blisko, że czuję wilgotny powiew. I wtedy przyszedł najpoważniejszy kryzys. Z trudem trzymałem się na nogach, kilka razy upadłem. Zabrakło mi wody, suchość paliła gardło, oczy szczypały i kleiły się. Musiałem odpocząć. Musiałem! Nie dałbym rady iść dalej.
Nadchodziła noc, więc usiadłem w cieniu skały i wyczerpany zasnąłem. Jak długo trwałem w półśnie, półjawie, tego nie wiem. Zdawało mi się, że pojawiły się przy mnie jakieś postacie. Ktoś mnie karmił, ktoś poił… Gdzieś jechałem… Kiedy się ocknąłem, leżałem w cieniu palmy, na jakiejś derce czy skórze… Usłyszałem parskanie wielbłądów. Kręcili się ludzie. Dostrzegli, że się poruszyłem. Ktoś podszedł i pochylił się nade mną. Po chwili poczułem smak mleka.
“Cóż to za ludzie?” – myślałem. Próbowałem ich pytać, ale odpowiadali mi w nie znanym języku. Było ich trzech, ubranych zupełnie na czarno. Zasłonili twarze, ale uważałem, że to coś zwyczajnego na pustyni. Przygotowywali się do wieczornego odpoczynku. Przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, jeden z owych ludzi odwijał właśnie z twarzy zawój i pochylił się nade mną. Przeraziłem się nie na żarty! Miał zupełnie niebieską twarz, twarz przypominającą trupią. Później trochę ochłonąłem i przypomniałem sobie relacje Arabów o “ziemi strachu” gdzieś w głębi Sahary, którą zamieszkują “błękitni ludzie pustyni”. Ale możecie sobie wyobrazić niesamowite wrażenie. Przez chwilę zdawało mi się, że nie jestem już na tej ziemi. Dlatego tak doskonale to pamiętam i tak szczegółowo o tym opowiadam.
Próbowałem z nimi rozmawiać, wytłumaczyć, że muszę dostać się do Luksoru, ale rozkładali bezradnie ręce. Chciałem, by zrozumieli, że nie mogę z nimi jechać, bo moja droga prowadzi akurat dokładnie w przeciwnym kierunku. Perorowali długo po swojemu, potem wskazywali na mnie i powtarzali jedno słowo:
– Marabut…
Wiedziałem, że ptak ten, podobny do bociana, zamieszkuje Afrykę, ale nie występuje raczej na jej północnych i południowych krańcach. Dlaczego więc zwracając się do mnie, używano jego nazwy? Na razie zrezygnowałem z wszelkiego wyjaśniania, bo i tak nie byłem w stanie porozumieć się z jeźdźcami. Traktowali mnie z powagą i szacunkiem, dzieląc się ze mną jedzeniem. Cóż to była za dieta! Na okrągło wielbłądzie mleko i daktyle. Ich smak towarzyszył mi, kiedy wkraczałem w najosobliwszą chyba przygodę, jaką kiedykolwiek przeżyłem…
Minęło kilka dni. Sunęliśmy na zachód. Zbliżał się wieczór, gdy moi wybawiciele zatrzymali się nagle i zaczęli gestykulować, coś pokazywać, wyjaśniać podnieconymi głosami. W dali, na tle gasnącego dnia i żółtych piasków, pojawiły się ciemne, poruszające się plamy. Była to karawana.
Karawana. Cóż to za niesamowite widowisko! Kilkaset wielbłądów i kilkudziesięciu ludzi, bagaże, namioty… Akurat stawali na nocleg. Podjechaliśmy do najbardziej okazałego z namiotów. Zatrzymaliśmy się przed nim. Moi towarzysze podróży zsiedli z wielbłądów i szybko przebrali się w pasiaste, niebieskie, otwarte po bokach, długie i szerokie tuniki, które nazywali gandurami. Okryli ściśle twarze, tak że widać było jedynie czubki głów. Domyśliłem się, że pewnie się tak stroją, bo w tym okazałym namiocie mieszka jakaś ważna osoba. I tak było! Ale… posłuchajcie! Nie uwierzycie! Z namiotu wyszła młoda i ładna… niewiasta! Okazało się, że to ona prowadzi karawanę! Jakże żałowałem, że nie ma ze mną Nowickiego. Ty zawsze, Tadku, podobałeś się kobietom. Może by nas dzięki tobie wypuścili?
Tymczasem zaczęła się ceremonia powitania. Nie przesadzę, jeśli powiem, że trwała dobrą godzinę. Zauważyłem też, że niektóre zdania powtarzano kilkakrotnie. Później miałem się dowiedzieć, że wymianę uprzejmości i informacji powtarza się dziesięć razy. Ponieważ wiedziałem, ojcze, że zbierasz ciekawostki z życia różnych ludów, starałem się dotrzeć do treści powitania. Otóż, brzmiało ono mniej więcej tak:
– Witaj – rozpoczęli moi znajomi.
– Witajcie! – odrzekła kobieta.
– Pozdrawiamy cię.
– I wam pozdrowienia!
– Jak przebiega podróż?
– Dobrze! A jak wam się wiedzie?
– Wszystko w porządku! Jak się mają ludzie?
– Z łaski Allacha wszyscy zdrowi.
– A więc Jemu dzięki! – odpowiedzieli. – A czy wielbłądy dają dużo mleka? – kontynuowali z grzecznym zainteresowaniem.
– O wiele za mało!
– Palmy dobrze obrodziły?
– Wystarczy! Gdzie ostatnio padał deszcz? – To akurat uznałem za najważniejsze na pustyni pytanie.
– Nie słyszeliśmy. Wszędzie susza – odpowiedzieli.
I tak w kółko kilka razy. Pod koniec powitalnej rozmowy rzekli do niej:
– Oby Allach przedłużył twe życie.
– A wam niech da błogosławieństwo w dzieciach.
– Niech nam Allach drogę rozjaśni – zakończyli tę osobliwą ceremonię.
Czułem się jak Turek na kazaniu w kościele. W końcu kobieta spojrzała na mnie. Mierzyła mnie wzrokiem uważnie, od stóp do głów. I ja nie spuszczałem z niej oczu. I tak gapiliśmy się dość długo… Potem przerwała milczenie i zaczęła mówić. Znowu w jej wypowiedzi powtarzało się słowo “marabut”. Oczywiście niczego nie rozumiałem. Przywołała jakiegoś młodzieńca, który znał dobrze, ale jak się okazało, język francuski. Zabrał mnie do swego namiotu, przed którym płonęło maleńkie, pełne żaru ognisko. Parzył nad nim herbatę.
Muszę przyznać, że się zniecierpliwiłem. Musiałem bowiem uczestniczyć w następnej ceremonii. Jak on celebrował przygotowanie tej herbaty! Siedziałem, podobnie jak jego herbata, niczym na rozżarzonych węglach. Tymczasem mężczyzna przelewał napar kilkadziesiąt razy z kubka do kubka. Lał z dużej wysokości, a mimo to nie uronił ani kropli. I milczał… Zdenerwowany, próbowałem mu przerwać, ale zapatrzony w herbatę, nie zwracał na mnie uwagi. Długo trwało, zanim uznał, iż wywar jest gotowy. Rozlał go do dwu kubków, odsłonił swoją błękitną twarz i poczęstował mnie.
To było strasznie mocne! Nie przesadzę, jeśli powiem, że zwykła herbata zakręciła mi w głowie. Na szczęście wypiłem tę herbatę. Odmowa, jak się później dowiedziałem, byłaby śmiertelną obrazą. Wyjaśniono mi też potem, że z tej pierwszej, najmocniejszej części można zrezygnować. Kobiety bowiem i dzieci piją dopiero po drugim lub trzecim zaparzeniu. No cóż, wolałem jednak, by nie zaliczali mnie do bab, jak ty byś powiedział, Tadku. Po tej próbie uznali mnie za prawdziwego mężczyznę. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero po wielu, wielu dniach podróży od Ugzana, bo takie imię nosił mój opiekun. Dowiedziałem się też w czyich rękach jestem i kto to jest “marabut”…
Któregoś dnia tuż przed świtem i wyruszeniem w dalszą drogę znalazłem się w pobliżu czoła karawany. Panował jeszcze nocny chłód, ale było jasno. Ujrzałem tych, którzy nas prowadzili. Było ich czterech. Trójka młodszych ze szczególnym szacunkiem odnosiła się do najstarszego.
Jak widzicie, powoli pozyskiwałem zaufanie moich towarzyszy podróży i cieszyłem się dość sporą swobodą. Miałem nawet “własnego” wielbłąda. Był to młody dromader kawaleryjski, zwany mehari. Mówili mi, że potrafi przebiec bez wody przeszło tysiąc kilometrów, więc o połowę więcej niż zwykły wielbłąd. Ale po takiej wędrówce, w ciągu dziesięciu minut może pochłonąć więcej niż sto litrów wody!