Tomek w grobowcach faraon?w
Tomek w grobowcach faraon?w читать книгу онлайн
Seria powie?ci Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego na r??nych kontynentach. Mi?dzy innymi ch?opiec bierze udzia? w wyprawie ?owieckiej na kangury w Australii i prze?ywa niebezpieczne przygody w Afryce, ?yje w?r?d czerwonosk?rych Nawaj?w i Apacz?w. W te niezwyk?e przygody wpleciona jest historia odkry? dokonywanych przez polskich podr??nik?w. Od wielu pokole? te ksi??ki s? lektur? ?atw? i atrakcyjn? nie tylko dla ch?opc?w.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
*
Gordon musiał pozostać ze swoimi żołnierzami na statku, by pilnować więźniów.
Polacy chcieli jak najszybciej wracać ze względu na Tomka, osłabionego długim więzieniem. Wilmowski gorąco pragnął wywieźć go czym prędzej z niebezpiecznego, gorącego, wilgotnego klimatu. Myśleli także o pozostawionej w Chartumie Sally, chorej i samotnej, do której nieprędko dotrą dobre wieści. Marzyli o dniu w którym znowu będą razem. Szczęśliwi jak nigdy dotąd i jak nigdy dotąd świadomi kruchości tego szczęścia.
Jednemu zaproszeniu nie mogli wszakże odmówić. Musieli wziąć udział w uczcie w wiosce Kisumu. Udali się tam całą czwórką. Towarzyszyli im Madżid i Nadżib, uwolniony razem z Tomkiem. Smuga upolował jeszcze dwie antylopy, by nie przybywać z pustymi rękami.
Zanim jeszcze nadszedł wieczór uczty, do Nowickiego podszedł Awtoni.
– Kują! [200] Kują! – powiedział.
– Co mówisz? – spytał Nowicki – Iść za mną! – Awtoni powtórzył po angielsku.
Marynarz, a także Tomek i Madżid bez słowa ruszyli za nim. Chłopiec zaprowadził ich na swoją ulubioną polanę i usadowił w zaroślach na jej skraju. Sam zaczął krążyć po łące, pogwizdując z cicha. W krzakach naprzeciw usłyszeli szelest. Zaniepokojony Nowicki chwycił za broń. Tomek uspokajająco położył mu dłoń na ramieniu.
W wysokiej trawie pojawił się ptak. Wyciągał szyję i jakby przeciągał się, rozpościerając skrzydła. Podniósł i opuścił głowę, klekocąc, jakby kłaniał się przed Awtonim. Ten chwycił go za szyję i zaczął głaskać. Ptak przyjmował pieszczotę cierpliwie i z wielkim zadowoleniem. Stalowe pióra, z lekko zielonym i granatowym odcieniem, unosiły się z rozkoszą. Awtoni przemawiał do niego półgłosem. Wreszcie zawołał cicho:
– Buana! Buana! Kują! [201]
Z wielką ostrożnością podeszli bliżej. Ptak zaczął kręcić głową, otwierając swój ogromny dziób, ale uspokojony przez Awtoniego pozwolił im się zbliżyć.
– Abu markub – szepnął Madżid. – Ojciec pantofla – przetłumaczył na angielski arabską nazwę ptaka.
– Tak, to trzewikodziób [202] – potwierdził Tomek. – Mamy szczęście. Żyje tylko w tej części Afryki.
Byli wzruszeni niezwykłą przyjaźnią chłopca z dzikim, wolnym ptakiem. Przyjrzawszy mu się do woli, zostawili Awtoniego z ulubieńcem, a sami wrócili do wioski.
Wieczorem rozpoczęła się uczta. Smuga poprosił Kisumu, aby pokazał im owo cudowne lekarstwo na przejedzenie. Wszyscy czterej Polacy z prawdziwym zdumieniem oglądali buteleczkę z lekiem wyprodukowanym w Krakowie, lekiem, który Murzyni w tej wiosce czcili niemal jak fetysz. Według wodza, dziwny biały uzdrowiciel gościł w ich wiosce ze cztery lata temu.
– To wielki czarownik – tłumaczył Kisumu. – Wielki jak buana – dodał, patrząc na Nowickiego.
– O! Tak! Wielki czarownik – wtórował Munga.
Kisumu tymczasem począł grzebać w koszu i z nabożną czcią wydobył kajet i… ołówek. W zeszycie było kilka odręcznych szkiców typów ludzkich, charakterystycznych dla tej części Afryki. Murzyni tłumaczyli, że biały mierzył ich, zaglądał do ust i wszystko przenosił na papier.
– Wielki, wielki czarownik! – mówili z zachwytem, przewracając białkami oczu.
– Kto to mógł być? – zastanawiał się Nowicki.
– Przypuszczam, że jakiś uczony [203] - odparł Wilmowski. – W ostatnich latach organizowano wiele wypraw naukowych do Afryki. Jeśli był Polakiem, to z pewnością pochodził z Galicji, bo lek wyprodukowano przecież w Krakowie.
Zaplanowali drogę powrotną w ten sposób, by pomóc Gordonowi przy transportowaniu jeńców do Hoima, stolicy królestwa Bunyoro. Gordon obawiał się, że z garstką czarnoskórych żołnierzy nie podoła zadaniu.
Usadowili jeńców w kilku długich łodziach. Ci zachowywali się spokojnie. Zrezygnowani, nie próbowali ucieczki. Harry, zwany człowiekiem z korbaczem, mimo że próbowano z nim rozmawiać, nie wymówił ani jednego słowa. Patrzył tylko z pogardą i nienawiścią.
Z Butiaby, jednego z portów u wybrzeży Jeziora Alberta, dotarli do Hoima drogą wśród wulkanów, poprzetykanych dżunglą z potężnymi, przeszło trzydziestometrowymi drzewami mahoniowymi i hebanowymi. Mijali sawannę pokrytą polami upraw tytoniu, prosa i kukurydzy. W Hoima przyjął ich wicegubernator z ramienia Wielkiej Brytanii oraz panujący czarnoskóry król Bunyoro, Andrea Luhanga. W kilka dni później, przeznaczoną specjalnie dla nich, rządową szalupą wyruszyli z Butiaby do Rejaf położonego w pobliżu pierwszej, licząc od południa, katarakty na Nilu.
Tomek głównie odpoczywał i nabierał sił. Obiecał przyjaciołom dokładną relację o tym, czego doświadczył i jak żył przez cały ten długi okres, kiedy uważali go za zmarłego. O cokolwiek go jednak pytali, odpowiadał niezmiennie: – Później. Później, kiedy będziemy razem, kiedy spotkamy się wreszcie wszyscy. I nie martwcie się – dodawał z przebłyskiem dawnego humoru – wystarczy tego na długie dni i godziny.
Często oglądali za to posążek faraona, o którego istnieniu i utracie opowiadała Smudze i Wilmowskiemu Sally w obozie u stóp Kolosów Memnona. Zastanawiali się wciąż, jaką też kryje tajemnicę? A Tomek uśmiechał się, biorąc go do ręki. Jakby wiedział…