Osobowo?? ?my
Osobowo?? ?my читать книгу онлайн
O?mioro przyjaci??. Niby znaj? si? jak ?yse konie. Niby… Bo cierpi?, b??dz?, potykaj? si? i upadaj?, zanim po omacku dojd? do najoczywistszej prawdy: w ?yciu liczy si? tylko mi?o?? i tylko ona pozwala dokonywa? w?a?ciwych wybor?w. Wszystko inne zawodzi. O czym przekonywa?am Czytelnik?w zawsze.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Ziarenka piasku odrywały się od dna, woda je rozpraszała, kołysały się i opadały. Nie zauważyła, kiedy łódź opadła na dno tak samo łagodnie jak piasek.
Uwięzieni w środku ludzie próbowali się wydostać, teraz była niespokojna, na pewno się wydostaną, ale będą krzyczeć, będą mieć pretensję, ze pociągnęła ich za sobą.
Więc odpłynęła dalej od nich, daleko, i wyjrzała z wody, co robią, lecz tylko oczy wyjrzały, reszta była w wodzie.
Byli już na brzegu, a brzeg był daleko, prawie na horyzoncie, a mimo to widziała, że trzymają w ręku żywe węgorze. „Chodź do nas, pomożesz nam je zabić”, wabili ją, a niepokój narastał, i wtedy podnieśli do góry te węgorze, i z całej siły walili nimi o kamienie. One dalej się wiły, pokrwawione coraz bardziej, nie chciały umierać. Nie chciała na to patrzeć, chciała uciec w głąb, zanurzyła się i płynęła, dalej i dalej, ale woda nie była już przejrzysta, mętniała coraz bardziej, nie mogła znaleźć brzegu, z dna podnosiły się wodorosty i oplatały ją zimnym dotykiem, rozpadały się przy dotknięciu, ale pojawiały się coraz to nowe i nowe, a woda robiła się coraz gęstsza, trudniej było płynąć, chciała chociaż na powierzchnię, może nie do brzegu, lecz chociaż do słońca, ale nie wiedziała, gdzie góra, a gdzie dół, gdzie dno, a gdzie słońce, które przed chwilą tak pięknie świeciło, teraz już była ciemność, zatykała jej usta, już wiedziała, że nie wypłynie…
Wzięła oddech i zamiast wody w płucach poczuła powietrze. Czarny kot leżał przy niej, zwinięty w kłębek, prawie pod jej brodą, nos miała w jego futerku, zmizerniał ostatnio, musi wezwać weterynarza, jutro to na pewno zrobi, jutro, jutro przed nią.
Basia stała przed drzwiami do swojego mieszkania i naciskała dzwonek. Ciekawa sąsiadka spod piętnastki wychyliła głowę przez uchylone drzwi i zaraz je zamknęła. Po drugiej stronie jej, Basi, drzwi rozległy się kroki Piotra i szczęk łańcucha.
Idiota, myślał, że próbowałaby wejść cichaczem, jak do siebie! Założył łańcuch, żeby nie weszła! Bardzo proszę, niech i tak będzie.
– Wejdź, proszę.
A więc już nawet przygotował pudła i pudełka. Szybko, spieszy mu się. Jutro sprawa, a ona ma się już dzisiaj wynosić. A czego się spodziewała, że padnie jej do nóg, przeprosi, i będzie jak było? Nawet nie próbował niczego wyjaśnić, zresztą, co tu jest do wyjaśniania?
Nie wygląda na zadowoloną, choć poznosił pudła, tak jak chciała. Zawsze robił to, o co go prosiła. Wczoraj przywieźli glazurę. Płytki stoją na balkonie, chętnie by jej pokazał, jakie ładne wybrał, ale to nie ma sensu już w tej chwili, wszystko, co zrobił, będzie skierowane przeciwko niemu. Jest śliczna, stał pod biblioteką wczoraj, czekał, aż wyjdzie z pracy, zobaczył, jak obejmuje ją jej własny szef, jak ją przytula, na ulicy!
Przy wszystkich! A do niego zawsze mówiła: „To ulica, Piotr, opanuj się”, mój Boże, to takie banalne. Więc, Basiu, masz te swoje pudła, możesz się pakować i iść do niego czy do kogokolwiek, kto cię zrozumie.
Odsunął się ode mnie, jakbym była trędowata, niepotrzebnie z przyzwyczajenia zrobiłam krok w jego stronę. Czego się spodziewałam? Że mnie pocałuje, obejmie, powie, że to wszystko to jakaś głupota? Jutro zobaczysz na sali sądowej swoją głupotę. Będziesz miał niespodziankę, Piotrusiu.
Wczoraj jeszcze tak płakała, że jej własny szef, spotkany w drzwiach, trzymał ją mocno w ramionach, na ulicy ją trzymał i mówił:
– Pani Basiu, spokojnie, spokojnie, to tylko rozwód, wiem, co mówię, dwa razy przez to przechodziłem, no, niech pani już nie robi z siebie widowiska!
Opanowała się, była mu wdzięczna, jakby miała ojca, toby też tak powiedział, nie martw się, powiedziałby, podniósłby ją wysoko i nie martwiłaby się.
Piotr robi zapraszający gest ręką, a więc zaprasza mnie, nie jestem u siebie, żebym mogła wejść, muszę być zaproszona.
– Ja tylko chciałam wziąć…
– Weź, co chcesz.
– Trochę ubrań.
– Przyniosłem kartony… Ale mogę ci zostawić mieszkanie…
Zbytek łaski, poradzę sobie… nic od ciebie nie potrzebuję, to nie moje mieszkanie, to mieszkanie po twoich rodzicach i ich rodzicach. Tak mi chcesz zapłacić za zmarnowane życie? Dzięki, nie. Wezmę tylko swoje naczynia i trochę rzeczy, moich rzeczy.
– Pomóc ci?
– Nie, dzięki. Poza tym ten kubek jest twój, ty z niego zawsze piłeś sok pomidorowy…
– Bo mi w nim dawałaś.
– Bo lubiłeś sok pomidorowy.
Po co to mówi? Nie chce wspominać ani przypominać, nie po to tu przyszła. Sypała trochę soli i pieprzu, tak jak lubił. Głupia.
– Nienawidzę soku pomidorowego.
– Szybko zmienił ci się gust!
– Zawsze nienawidziłem.
– To dlaczego piłeś?
Nie może powstrzymać się od tego pytania? A co ją to obchodzi?
– Bo kupowałaś!
– Bo myślałam, że lubisz!
Myślała, że lubię? Powiedziała, że jest zdrowy, piłem, żeby sprawić jej przyjemność, wlewała do kubka, wrzucała kostkę lodu, soliła i lekko pieprzyła, nawet nie było takie złe, ale piłem dla niej, wkładała w to tyle serca.
Patrzy na wieżę, niech ją sobie weźmie, lubi słuchać muzyki, ja sobie poradzę.
– To weź sprzęt.
– Kupiłeś go z pierwszej pensji.
– Ale lubisz słuchać przy sprzątaniu.
– Nie będę słuchać, będę czytać! Nie będę sprzątać!
Basia z podniesionym głosem? Nie rozumie, że mu nie zależy na sprzęcie grającym? Dla niej go kupił!
Książki, bardzo proszę, niech bierze, co chce. Nic mnie to nie obchodzi. Co ona myśli? Że będę się kłócił o jakieś rzeczy? Rzeczy nie są ważne, rzeczom nadają wartość żywi ludzie. Basia im nadawała wartość, teraz mogę to wszystko wypieprzyć na śmietnik, bierz, co chcesz, i idź, do kogo chcesz.
– Tu są twoje płyty…Nie będziesz mogła ich słuchać, jeśli nie weźmiesz wieży. Pokaż, co to za książka?
– „Tristan 1946”, Kuncewiczowej.
Czytała mi na głos, w Szczyrku, miałem gorączkę, leżałem całe pięć dni, nie jeździła na nartach, siedziała ze mną, i pożyczała z jakiejś wiejskiej biblioteki książki i czytała mi na głos. Nie oddaliśmy tej książki, ukradliśmy ją przez nieuwagę.
– Chcesz?
Czytałam mu, całe dwa dni mu czytałam, a on nawet książki nie chce zachować na pamiątkę.
– Nigdy mi się nie podobała…
– Podobała ci się!
– Nawet nie wiesz dlaczego!
– O, sam przyznałeś, że ci się podobała!
– Nic takiego nie powiedziałem!
– Powiedziałeś!
– Zawsze słyszysz tylko to, co chcesz usłyszeć!
– A ty nigdy nie słuchałeś! Nigdy mnie nie rozumiałeś!
Nigdy nie starałeś się mnie zrozumieć. To nasze żałosne małżeństwo od dawna było bez sensu, nie tylko dlatego, że miałeś inne dziewczyny!… Żałuję, że cię spotkałam… moja matka miała rację…
Jaka śliczna jest moja/niemoja Basia, kiedy tak wrzeszczy bez sensu. Powinniśmy byli się czasem kłócić, coś bym więcej o niej wiedział, teraz jest za późno.
– Twoja matka mnie zawsze lubiła!
– No właśnie, nie miała racji! I w ogóle nie będę z tobą rozmawiać, nie chcę cię więcej widzieć! Po moje rzeczy zjawi się kto inny!
– Z przyjemnością zobaczę kogokolwiek, kto nie będzie miał do mnie bezpodstawnych pretensji!
– A więc wyrzucasz mnie!
No właśnie, to było do przewidzenia, trzeba się było nie odzywać, po co.
– Co wyniosłeś na balkon?
Basia sięga do pudła, wyjmuje kafelek, patrzy na Piotra, to jest ładny kafel, słoneczny, żółty, ale piękny, faktura jak drewno, więc kupił takie, jakie chciał, a nie takie, jak ona chciała, zawsze robił to, co chciał. Basia odkłada kafelek do pudła, mija Piotra i wychodzi. Piotr wpatruje się z niedowierzaniem w pudła na balkonie. Nie te zamówił, na litość boską, skąd te się tam wzięły?
Drzwi się otwierają, wróciła, powiedz coś, powiedz, że to wszystko pomyłka, taka sama jak te cholerne kafelki. Ale Piotr stoi jak wryty, a Basia jadowicie rzuca od drzwi:
– I nigdy mi nie było z tobą dobrze w łóżku!
Sebastian wraca z zajęć, dzisiaj myślał, że nie wytrzyma do końca, ale nie mógł skrócić nawet o pięć minut rehabilitacji.
– Jeszcze raz, wyrzucamy woreczki za głowę i próbujemy nogami podnieść, bardzo dobrze, świetnie, Jacuś, nie tak daleko, bo wam za długie nogi urosną!
– Stańcie teraz przy drabinkach, oprzyjcie ręce na wysokości bioder. Biodra są tutaj, zegnijcie nogi w kolanach, Karolinka, popatrz na mnie, o tak!
Pracę z dziećmi lubił najbardziej, były takie ufne i świetnie się bawiły mimo swojego kalectwa, nie mógł im tego zrobić, żeby odwołać zajęcia. Przyjeżdżały nawet spod miasta, specjalnie do niego. Wojtek będzie chodził, na razie matka go przynosi na materac, ale będzie chodził, mięśnie wspaniale się odbudowują u dzieci, szkoda, że dorośli tracą taką zdolność. Tak, to przyjemność patrzeć, jak z tygodnia na tydzień robią się sprawniejsze. Trochę w tym było jego zasługi – przychodziły wystraszone, onieśmielone, a potem szalały. Oczywiście Kamilowi nie odrośnie ręka, ale drugą robi to, czego większość ludzi nie będzie umiała zrobić obiema.
– Jesteś wyróżniony – mówił Sebastian i święcie w to wierzył. – Jesteście wybrani, i niestety macie ciężej, ale możecie więcej, ja wam pokażę, jak to osiągnięcie.
I pokazywał. Był silny i widział w ich oczach podziw i to wspaniałe ja też tak chcę. Będzie im trudniej w życiu, z tego zdawał sobie sprawę, dlatego namawiał rodziców, żeby nie rezygnowali. Basen, codzienne ćwiczenia, ich pancerz mięśniowy musi być bardziej sprawny niż u zdrowego człowieka.
Zajęcia średniej grupy judo przełożył. Trudno.
I tak Róża zrobi, co zechce, ale musi znać jego zdanie, to nie tylko jej decyzja, dziecko jest jego. Poza tym jak mogła wykupić ten cholerny wyjazd na Litwę do jakichś konowałów? Nie wie, że to się może skończyć tragicznie dla niej? Turystyka aborcyjna, mój Boże, naprawdę aż tak bardzo boi się utracić swoją nieskazitelną figurę? I być może zrobić coś, żeby nigdy więcej nie móc mieć dzieci?