Osobowo?? ?my
Osobowo?? ?my читать книгу онлайн
O?mioro przyjaci??. Niby znaj? si? jak ?yse konie. Niby… Bo cierpi?, b??dz?, potykaj? si? i upadaj?, zanim po omacku dojd? do najoczywistszej prawdy: w ?yciu liczy si? tylko mi?o?? i tylko ona pozwala dokonywa? w?a?ciwych wybor?w. Wszystko inne zawodzi. O czym przekonywa?am Czytelnik?w zawsze.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Roman wysłuchał Krzyśka do końca, stojąc przy sztalugach. Galeria Niewielka kupiła „Deszczową dziewczynę” i zamówiła za żywą gotówkę pięć obrazów.
Deszczowa pojechała na wystawę OBRAZ ROKU, Roman był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie i to, co powiedział Krzysztof, nie przekonało go wprawdzie, ale rozbawiło.
– To plan Buby?
– Ona myśli, że dzięki takiej przewrotnej strategii oni coś pojmą.
Roman spojrzał na Krzysztofa, który trochę stracił swojej sztywności.
– Ona wygląda na chorą.
Roman odłożył pędzle i wytarł ręce. O, to coś nowego, coś zmieniało nareszcie Krzysztofa.
– Wiesz, Krzysiu, nie obraź się, ale obaj wiemy, co się przed laty stało. Nie szukaj w Bubie choroby, to w twoim przypadku uzasadnione psychologicznie poszukiwanie osoby do uratowania. Myślisz, że jeśli kogoś uratujesz, to jakbyś ratował tamtą dziewczynę. Ale tak nie będzie. Za długo w tym tkwisz, mówiłem ci to już wtedy i powtórzę dzisiaj: nie rób sobie z tamtego zdarzenia flagi na życie, nie powiewaj tym sztandarem. Jakaś inna kobieta czeka na ciebie, a tyją przegapisz. Władza jest zawsze substytutem miłości, a ty się budzisz, więc obudź się na dobre!
Krzysztof skulił ramiona. Znowu miał dwadzieścia jeden lat, a dwudziestotrzyletni Roman praktykował na oddziale psychosomatycznym i opiekował się nim po szoku, z którego wychodził z trudem. Nie miał teraz prawa wspominać o tym, co się stało przed laty. A może miał? Buba miałaby być substytutem?
– Jesteś moim przyjacielem – ciągnął Roman – wiem, że ty kupiłeś rok temu te dwa nieszczęsne obrazy za własne pieniądze, a nie na koszt firmy, no, te co wiszą u ciebie w gabinecie. Nie miałem odwagi ci podziękować. Dobry kumpel z ciebie i tylko dlatego ośmieliłem się powiedzieć ci to wszystko. Nie gniewaj się, stary, ale weź się do życia. A Piotrkowi zrobimy wodę z mózgu!
Co ta Baśka wymyśliła przeciw niemu?
Krzysztof uśmiechnął się.
Nie wiem, ale nachodzimy go dzisiaj, tak? O ósmej, trzymaj się stary.
A ja zawsze wiem, co robi, znam każdy ruch jego ręki, każde podniesienie brwi, i wiem, kiedy go nie ma, bo wtedy boli, film nie jest taki ładny, ani zachód, ani pokój posprzątany. Nie muszę patrzeć, żeby z pamięci powtórzyć wszystkie jego gesty i słowa, i wiem, jak odłożył otwieracz do puszek i jaką puszkę otwierał, a gdy pomyślę intensywniej, to widzę napis na kartonowym żółtym pudełku: wątróbki rybie dorszowe, a pod spodem małymi literami: blanszowane, i jeszcze widzę fabrykę, która powstaje w Łebie tylko dlatego, że on tę puszkę otwiera, Łeba nad morzem buduje się w tej jednej chwili i morze powstaje, niebieskoszara woda przelewa się przez falochrony – i wiem, którą szufladę najpierw uchylił, a którą później, widzę, jak wyrzuca puszkę do śmieci, wiem, jaka to puszka, bo wszystko, czego on dotknie, nabiera kształtu.
Nie opowiem nikomu o swojej miłości, o tym, że mogłabym spłonąć, gdyby umarł, że każde jego słowo zostaje we mnie i powoli wypiera pustkę, nie składam się z niczego, co nie jest nim, wspomnieniem o nim, marzeniem o nim, me obchodzi mnie nikt. I nie obchodzi mnie Basia. Obchodziłaby mnie, gdyby była uchem, do którego mogę szeptać o nim, ale nie jest uchem, nie jest nawet echem, które powtórzyłoby za mną jego imię…
Ale teraz trzeba wstać, iść tam, nagadać jej, bo może jest jeszcze szansa, dla niej, przynajmniej dla niej, przynajmniej dla niej…
A prawie zapomniał. To znaczy coraz częściej udawało mu się nie pamiętać. Krzysztof siedział w zaparkowanym volvo. Owszem, przyglądał mu się strażnik, ale tylko przez chwilę. Zamknął oczy.
Co takiego stało się dzisiaj, co go zmusza do grzebania się w przeszłości?
Nie lubił kobiet. Kojarzyły mu się z Andzią, jej wielkimi piersiami, siłą, natarczywością, bliską okrucieństwa, i złością ojca, który wmuszał w niego szacunek do znienawidzonej gosposi. Matkę słabo pamiętał i nawet nie umiał za nią zatęsknić. A jako student stykał się z kobietami, które wygłaszały teorie na temat związków, opowiadały o orgazmach, a bywało, że zaczepiały go kokieteryjnym dotykiem, jednym słowem, czuł się jak obiekt przyszłych możliwych rozkoszy seksualnych, a nie człowiek, który myśli i czuje.
Nawet te młode i ładne nie budziły w nim zainteresowania, lecz niepokój i nieokreślony lęk.
Czasem obserwował dyskretnie koleżanki ze studiów, szukające partnerów na jedną noc, ale na widok żadnej z nich nie drgnęło mu serce. Uchodził za chłodnego drania, a złośliwi mówili, że zawróci mu w głowie jakiś mężczyzna.
A mimo to przyszłość już wtedy kojarzyła mu się z jakąś kobietą z marzeń, przy której poczuje się jak mężczyzna, który wie, czego chce. I on tej jednej stworzy dom, a ona urodzi mu dzieci, będzie go witać w progu…
Kiedy po raz pierwszy objął kobietę?
Nie znał jej imienia ani nazwiska. Nie wiedział o niej nic, z wyjątkiem tego, że miała przedtem jasne włosy, a potem ciemne, przedtem spódnicę długą, potem odsłaniającą nogi, przedtem była radosna i żwawa, potem nieruchoma i bezradosna. Przedtem i potem podzieliło jej życie na pół, tak samo jak jego życie.
Wyszła zza zakrętu, tuż przy moście, wiał wiatr i spódnica lepiła się do jej kolan. Ich oczy spotkały się.
Dzieliły ich dziesiątki metrów, a w miarę jak przestrzeni między nimi było coraz mniej, coraz więcej łączyło ich znaków. On przystanął, ona uśmiechnęła się lekko. On podniósł rękę. Ona odgarnęła włosy z czoła i uśmiechnęła się, jakby na powitanie. Była blaskiem ulicy, była ogniem w zimowy wieczór, była przyszłością, była tym wszystkim, kiedy zstąpiła z chodnika na jezdnię, ku niemu, i zrobiła krok prosto w ramiona szarego opla vectra, o nieznanej pojemności silnika i momencie obrotowym, którego nie znał.
Jasne włosy opadały wolno na jezdnię, zmieniały kolor wolno, niedokładnie, pszenica zmieszana z burakami, a buraki były coraz mocniejsze i czerwieńsze. Oplecione materiałem nogi wychyliły się i zgięły wdzięcznie, odrzucając pokrycie, okrągłość kolan zmieniła się w bolesne ostre wzgórki, a światła szarego opla pękły od tego widoku z cichym dźwiękiem kryształowego szkła.
Opel jechał jeszcze przez moment, odrzucona dziewczyna czekała na jezdni spokojnie, aż przednie koła zatrzymały się nad nią jak dwie kolumny. Z samochodu wyskoczył starszy pan i zaczął krzyczeć, krzyczał tak głośno, że gołębie dotychczas spokojnie spacerujące nieopodal wygięły grzbiety i poszybowały nad wodę, dość zdziwione ptasim krzykiem ludzkiego stworzenia.
Podbiegł do dziewczyny, jej głowa spoczywała tuż przy letniej oponie Michelin, niezbyt zużytej, miała zamknięte oczy i czekała na niego.
Podłożył jej ręce pod ramiona i próbował unieść, ale przelatywała mu przez ręce, jak kasza, jak woda, więc tylko przytrzymał ją mocno, przyciągnął do siebie, żeby nie zniknęła. A nad nim stał ten człowiek.
Ale Krzysztof widział go dokładnie, to był on, niepotrzebnie krzyczał, dziewczyna wiotczała mu na piersiach, poczuł przyjemną wilgoć, ciepło, które szło od niej, weszło w niego i tak zostało.
Nie będzie tak siedział w samochodzie, trzeba iść do domu, zastanowić się.
Może jak sobie przypomni wszystko, to przyszłość będzie jaśniejsza, może będzie wiedział, co robić.
Wysiadł, minął strażnika, kiwnął mu głową. Pojutrze zebranie zarządu, nie kupił kawy i mleka, po drodze zajrzy do skrzynki, wczoraj zapomniał o poczcie.
Otworzył puste mieszkanie i nie zdejmując nawet butów, położył się na tapczanie. Zamknął oczy.
I znowu patrzył, jak żółta spódnica zawirowała wokół jej kolan, podniosła się słonecznym jedwabiem, a opadła czerwoną szmatą, lepką, wilgotną, która czerniała szybko, w miarę jak krew wypływała z bezwładnego ciała, wkradając się w spódnicę, znacząc ją uciekającym w popłochu życiem.
A jemu świat wokół wydał się płynny, wyjąwszy wygiętą groteskowo blachę szarego opla, o mocy dwustu koni, który teraz, ciężko dysząc, wracał do siebie z cichym szumem niewyłącznego silnika.
A kierowca opla stał obok z ręką na otwartych drzwiach samochodu i krzyczał: To nie ja, to nie ja!
Słuchając tego krzyku, podnosił ją ku sobie, głowa dziewczyny odchylała się coraz bardziej do tyłu, wygięta szyja wydłużała się, starał się nie patrzeć na jej uda, lekko rozchylone, i na kolana leżące bezwładnie jak małe psiaki nakarmione do syta, które byle gdzie zasnęły, zobaczył więc, że szyja jej się wydłuża niebezpiecznie, więc przytulił ją do siebie, a jego dłoń powędrowała na jej kark i przyciągnęła do siebie wilgotniejące włosy i zamknięte oczy.
Ona nie była niebezpieczna, była miękka i ciepła, była spokojna, a w nim dokonywał się cud przemienienia i serce jak gąbka nasączało się nadzieją.
Uratuje ją od nieprzytomności. Ale na razie nieprzytomność sprzyjała im, tej nagłej bliskości, która pojawiła się nie wiadomo skąd i przytrzymywała go tym mocniej, im on delikatniej trzymał jej bezwładne ciało.
Chciał, żeby ta chwila trwała wiecznie, miękkie włosy na jego pochylonym ku jej twarzy czole, miękkie ciało poddające się z absolutnym zaufaniem jego dotykowi, nogi nieprzestraszone jego bliskością, leżące dalej swobodnie, ani prowokująco, ani zapraszająco, nogi po prostu.
Trzymał tak w ramionach swój przyszły dom, poranny zaspany pocałunek, głos w telefonie: „kiedy wrócisz”…
Pasowała do jego ciała, jakby była ulana z brakującej formy, z giętkiego jeszcze nieostygłego kauczuku, jego pierś pasowała do jej piersi, a brzuch do brzucha.
Wypukłości wchodziły we wklęsłości, niedbale i mimochodem, jej pierś usadowiła się w zagłębieniu jego łokcia, kołysał się leciutko, jakby ją chciał uspokoić, powiedzieć: zaraz, zaraz będzie po wszystkim, nie bój się.
Podniósł lekko usta do jej ucha, odgarnął włosy, ucho miała różowe i ciepłe.
– Nie bój się – powiedział cicho – jestem przy tobie i nigdy cię nie opuszczę, znalazłem cię i nigdy już cię nie zgubię, nie bój się.
I wtedy nagle pojawili się ci ludzie, ludzie w białym i pomarańczowym, odciągnęli go. Krzyczeli coś do niego, a do niej mówili spokojnie, a potem przestali się spieszyć.