W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Bardzo cię przepraszam, ale muszę teraz coś przemyśleć. Chodzi mi po głowie… To, co on powiedział o duchach. Układ, tak, układ. – Podniósł się, pocałował ją nieuważnie; patrzył gdzieś w bok, zmarszczył brwi. – Jeśli to rzeczywiście… i jeśli rzeczywiście magia…
Zagryzła wargi. Zmieniła taktykę: odstąpiła, wskazała wiecznopisem dioramę.
– Widzisz? Spojrzał.
– O co chodzi?
– Drzewo wiadomości.
– No.
– Przejrzałam oba filmy, ten twój i ten Malika. Wrzuciłam do komputera na symulację nakładających się prawdopodobnych radiacji. Powinnam wcześniej na to wpaść.
– Podeszła, postukała w dioramę. – Widzisz? Z wrażenia aż usiadł.
– Oż, cholera. Pokiwała głową.
– Ile? – spytał.
– Od dwunastu tysięcy.
– Tak szybko? Niemożliwe. Uśmiechnęła się ponuro.
– Smok.
Trzasnął się otwartą dłonią w ciemię.
– Smok. Jezu Chryste. Oczywiście. Smok. Przy takim stałym napromieniowaniu. Fabryka inteligencji. Hosannę- rozłożył ramiona – całować będę ślady stóp twoich.
– Wystarczy same stopy.
– Masz to gratis. Mhm, sprawdziłaś, czy wszystkie pochodzą z tego samego odgałęzienia?
– Brak dowodów dla tezy przeciwnej. Przede wszystkim – kwestia szybkości przemieszczania się. Duchy suną kilkanaście centymetrów na sekundę, ale nie wiem, na ile to ich własna mobilność, a na ile, że się tak wyrażę, spiritus movens. Drzewa wiadomości, te z południa Smoka, odmiana biała, już teraz robią metr na dobę. Na drodze do inteligencji następuje zatem przejście w ścisłą specjalizację drapieżniczą, zanikają cechy charakterystyczne eugloidalności; prawdę mówiąc, zaskoczyło mnie to. One są znacznie bardziej masywne od dzisiejszych drzew i jeśli tylko dobrze się przyjrzysz…
Poderwał się, nagle podniecony niczym nastolatek, zamachał rękoma.
– Nie mów, nie mów! Bo ucieknie mi skojarzenie. Muszę pomyśleć.
Wyszedł z pracowni i z domu, przysiadł na schodkach do ogrodu, jak to miał w zwyczaju. Widziała przez okno tylko jego nogi; nie musiała jednak patrzeć, by wiedzieć, jaki wyraz ma teraz jego twarz. Z powrotem usiadła przed ekranem. Wzrok miała skierowany na ten ekran, lecz źle zogniskowany, nie dostrzegała żadnego z wykresów i symboli. Nie wiedziała, co począć z dłońmi. Wreszcie założyła nogę na nogę, zapaliła papierosa i uśmiechnęła się gorzko do ściany.
– Skurwysyn.
Peter tymczasem siedział na schodkach i gonił rozpierzchające się za każdym nowym pomysłem myśli. Coś mu majaczyło na rubieżach skojarzeń. Kręcił głową, zaciskał pięść. Zadzwonił telefon; wyłączył go. Spojrzał z rozpaczą na tarczę Hendriksa, rozdzieloną terminatorem na wielką czerń i małą czerwień. To było jak łapanie dymu.
– Tak już nie siebie do pseudochlorofilowi czasu – odezwało się pobliskie drzewo głosem Rosanne.
– Zamknij się – warknął nań w irracjonalnym odruchu van der Kroege.
– Zamknij się – odwarknęło mu identycznym głosem z identyczną intonacją któreś inne drzewo wiadomości.
– Flądra niech idioto! wygląda jak co dokąd prawda? jeśli ci w mordę dam – rzekło jeszcze inne trzema różnymi głosami.
Na to rozgadały się dwa sąsiednie.
– Francuz wręcz pół – (Zielony Jasiu) – hamaku ten tego z dupy powyrywam – (Siena) – pomiędzy żaba – (nie rozpoznał) – podaj mi – (Rosanne) – hę, hę, hę, błagam -(on sam).
– I butelka rumu! – (von Prinze) – węglowodorom aromatycznym – (Druga Mary) – aaaaaaa – (nie rozpoznał) -klep chasyd Fahrenheita – (Zielony Jasiu) – oraz – (Rosanne).
– Zielony ładny akurat chrrrrrr – odparło głosem Petera drzewo, które rozpoczęło cały ten dialog, oznaczone numerem pięć.
Na to numer osiem rozpłakał się płaczem Rosanne, a numer czternaście beknął. Numer pięć wydał świst przypominający spuszczanie pary. Numer szesnaście odpowiedział odległym echem gromu. Van der Kroege zorientował się, że ta stochastyczna konwersacja zaczyna przejawiać poważne skrzywienie onomatopeiczne i zadeklamował fragment z Williama Blake'a, poprawił Rainerem Marią Rilkem, dobił e. e. cummingsem. Skutek był natychmiastowy.
– Cię z antenie Waszyngtonem! do Szwajcarii w ogóle zabić tego Pedroso niech go.
– Zawsze czy owszem ciebie ty zrobił? odfajkowałem abominacją i owszem z łaski swojej? jednakowoż mniej więcej pół na pół.
– Groza groza zarazem stacji któremu od trzydzieści pięć babciu czemu masz takie stopy kredytowe powyżej uch! zaraza jakaś.
– Zrobione takie tanie wypluj to słowo ha ha jakkolwiek tym drzewom wiadomości teraz czasu idiotycznym może frutti di marę aż.
– Że się iiiiiiii nie pluj mi na nogi egzemplarzom numer przeciwne ponad wzajemne w ramach nie.
– Wymyśliłeś – tu nastąpił fragment po francusku, prawdopodobnie w wykonaniu Sieny – po łbie!
– Gniew Achilla, bogini – zaczął Peter, aby dolać oliwy do ognia – głoś, obfity w szkody, który ściągnął klęsk tyle na greckie narody…
Podjudziło to wyraźnie drzewa wiadomości numer pięć i dziewięć.
– Jo jo jo górnym warstwom stratosfery jako te owieczki na łączce już! co? wszystkie kości aż ci się mhmmmm Otto von Bismarck ile? kategorycznie.
– Długo tak? skoro – tu nastąpił kaszel – do dupy bez wazeliny za start chlup neuronowe sieci komórkowe gorąco i.
– Pod kim faktycznie on Mrozowicz wisiał ofiar wyplutych uwidziała ci coś? amen kochanie zapis pasożyt numer planowy.
Peterowi szczęka opadła. Wstrzymał oddech. Drzewa dalej dialogowały, ale nie zwracał już uwagi. Gapił się nic nie widzącymi oczyma na jeden z mniejszych księżyców Hendriksa.
– No przecież to niemożliwe – szepnął po chwili. Potrząsnął głową. Wstał. – Co za obłęd.
Przypomniawszy sobie o drzewie, sięgnął do ustawionego przy schodkach pojemnika chłodniczego i rzucił w gałęzie numeru piątego największy wyszukany kawał morrisonowego mięsa. Drzewo wciągnęło mięso, zaszeleściło, skurczyło się lekko i natychmiast powtórzyło ostatnią wypowiedzianą przez siebie kwestię.
Van der Kroege wszelako już nie słuchał, już wychodził z ogrodu. Rosanne widziała go wychodzącego. Zaciągnęła się dymem, zacisnęła wargi. Po chwili odwróciła się od okna, wyłączyła ekran, wyrzuciła papierosa i przeszła do kuchni. Zabrała się za przygotowywanie sałatki. Domowi rozkazała puścić Vivaldiego, zaraz zmieniła zdanie i wybrała Handla, potem Mendelssohna. Muzyka jednak nie uspokajała jej w najmniejszym stopniu.
Z powodu własnej nieuwagi przecięła sobie palec. Pociekła krew. Zaklęła i walnęła nożem w stół. Papryka poleciała na wszystkie strony. Rosanne wzięła głęboki oddech, oparła się plecami o zimną ścianę. Nerwy w strzępach, nawet oddech gniewny. Uniosła krwawiącą dłoń. Widziała, jak czerwone krople ciężko uderzają o blat. Zbladła.
– Mój Boże. On nie żyje. Zabił go.
Van der Kroege pomaszerował do domu Muchobójcy na skróty, i dobrze zrobił, bo w efekcie podszedł do szeregu niskich budynków od tyłu, a tam, na trawniku częściowo zasłoniętego drzewami ogródka, nagi Muchobójca oddawał się swemu sekretnemu tai chi shuan.
Van der Kroege zatrzymał się na pierwszy sygnał spostrzeżenia go przez Muchobójcę: Muchobójca mianowicie zamarł na krótki moment w połowie wykonywanego układu, a potem, opuściwszy ręce i podniósłszy się z lekkiego przygięcia kolan, odwrócił twarzą do Petera. Ta twarz, z uwagi na rozstaw osiedlowych masztów z laserami, pocięta była na niezliczone mniejsze i większe obszary palącej jasności oraz zimnego cienia, niczym ujęta przesadnie ostrym oświetleniem granitowa rzeźba. W owej chwili Peter prawie zrozumiał mroczne przeczucia Hosannę; bo tu nie chodziło o samą fizjonomię, jej kształt, wyraz – lecz kompletny bezruch i martwotę ponurego oblicza. Aktorzy muszą się tego mozolnie uczyć, a i tak nie potrafią osiągnąć podobnej gadziej niewzruszoności ciała, nazbyt wiele nazbyt splątanych powiązań istnieje pomiędzy ludzką psyche a somą, byle myśl, byle ćwierć myśli, podświadome skojarzenie, skurcz pamięci, iskra na neuronach -i już: drgnięcia warg, trzepoty powiek, jaktykacje palców, miniobroty gałek ocznych, tsunami poruszeń dziesiątków muskułów mimicznych. Nie da się tego powstrzymać. Jak pożar w lesie.
Ale nie u Muchobójcy.
– Wrócił pan.
– Wróciliśmy obaj.
Van der Kroege usiłował spojrzeć Muchobójcy w oczy. Jedno krył mrok, drugie światło.
– Czym pan zapłacił duchom drzew?
– Nie pana interes – odparł Muchobójca na tyle spokojnie, by znacznie zniwelować łagodnym tonem impertynencję samych słów.
– Czymś pan musiał. Albo pan kłamie o ich wycofaniu się. Albo w ogóle kłamie o wszystkim.
– Nigdy nie kłamię.
– Naprawdę? – zdziwił się van der Kroege, ruszając wolno ku tylnemu wejściu do budynku. – Podziwu godne. Proszę mi zatem powiedzieć: kim pan jest?
Muchobójca zastąpił mu drogę.
– Czego pan chce? – spytał.
– Kim pan jest? – powtórzył van der Kroege. – Tego chcę.
Muchobójca spojrzał nań beznamiętnie z wysokości swych dwóch metrów dwunastu centymetrów.
– Prezes Claymore wynajął mnie, abym zlikwidował problem duchów. Uczyniłem to. Daję panu moje słowo, że więcej ich nie spotkacie, nie będą wam w niczym przeszkadzać. Czego więcej pan ode mnie żąda?
Peter mimowolnie uśmiechnął się.
– Czy da pan również swoje słowo, iż wszystko to, co naopowiadał pan o duchach, jest prawdą?
– Daję je.
– A zatem jedyny targ, który mógł pan z nimi dobić w sprawie ich wycofania się ze Smoka, musiał się opierać na obietnicy zapobieżenia jakimkolwiek dalszym ingerencjom ludzi w rozwój życia na Morrisonie, czyli de facto na obietnicy usunięcia nas z księżyca, nie wyobrażam sobie bowiem, czym można przebić w licytacji prawo do życia dla inteligentnego gatunku. Mam rację? Mam. Więc skłamał pan już co najmniej dwukrotnie: raz im, a raz mnie, twierdząc, iż nigdy nie kłamie. No? – van der Kroege dźgnął Muchobójcę w nagi tors wyprostowanym palcem wskazującym. – Teraz, teraz daj mi pan słowo.
Muchobójca delikatnie odsunął od siebie dyrektora na odległość swych wyciągniętych ramion, samemu jednak nie ruszył się z zajmowanego miejsca.
– Nigdy nie złożyłem fałszywej obietnicy – rzekł. – Nigdy nie podjąłem się niczego wbrew mym prawdziwym zamiarom. Nigdy nie złamałem danego słowa. Nigdy nie obiecywałem, nie podejmowałem się i nie świadczyłem wbrew możliwości. Taki jest mój honor. Taka jest moja… mój kult. Pan pragnie mnie obrazić.