-->

W Kraju Niewiernych

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу W Kraju Niewiernych, Dukaj Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
W Kraju Niewiernych
Название: W Kraju Niewiernych
Автор: Dukaj Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 182
Читать онлайн

W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн

W Kraju Niewiernych - читать бесплатно онлайн , автор Dukaj Jacek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 51 52 53 54 55 56 57 58 59 ... 99 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Przez chwilę trawili słowa d'Ascent.

– Kompletny idiotyzm! – wybuchnął w końcu Zielony Jasiu, czepiając się tego hasła niczym koła ratunkowego. – Logiki za grosz! Bajki, bajki nam opowiada!

– Bajki jak bajki, duchy widziałam na własne oczy… -zamamrotała Siena, zezując w głąb pustej już szklanicy.

– Panie Mrozowicz. – Pułaski odrzucił niedopałek i zamachał ręką, by ściągnąć na siebie spojrzenie Muchobójcy. – Niech pan zastanowi się przez chwilę. Załóżmy, że się nie wycofamy i wytrujemy tu całą rdzenną florę i faunę i co tu jeszcze żyje; nie będzie więc w przyszłości żadnych Morrisonowców, prócz mieszkających tu ludzi. Kto zatem, do ciężkiej cholery, straszy w Smoku? Czyje duchy? No? Słucham pana.

Muchobójca myślał chyba z minutę, po czym rzekł:

– Nie dostrzegam żadnej sprzeczności. Pułaski głośno wypuścił powietrze z płuc, wzniósł oczy ku sufitowi.

– Poddaję się – stęknął. – To wariat. Muchobójca wbił weń suchy wzrok.

– Pan mnie obraża – oznajmił.

– Pan obraża moją inteligencję – odpalił mu Pułaski.

– Pan mnie obraża – powtórzył Muchobójca i wstał.

– No, no, no, tylko bez takich… – podniósł głos Pułaski, zadzierając głowę i cofając się za stolik.

– Panie Mrozowicz, daj pan spokój, burdy jakieś będzie pan tu urządzał, bądźmy poważni… – mitygował Zielony Jasiu.

Muchobójca usiadł.

– Przepraszam. Nie powinienem.

– Powiedział pan, że już nie będą sprawiać problemów – podjęła po chwili Rosanne. – Co pan zrobił, egzorcyzmował ich?

– Nie posiadam ich magii – odparł Muchobójca.

– A czyją pan posiada? – parsknęła Siena, rozglądając się po półkach w poszukiwaniu trunków do następnego koktajlu.

– Co pan zrobił z duchami? – zaakcentowała Rosanne, nie pozwalając zdryfować rozmowie w bok.

– Zawarłem układ.

– Układ?

– Układ. Nie będą przeszkadzać.

– A jakiż układ mógł pan z nimi zawrzeć? – zdumiał się Pułaski. – Cóż takiego mógł im pan zaproponować w zamian za, według pana słów, skazanie na niebyt?

– Wydymał ich i tyle – zaśmiała się Siena. – Orżnął duchy na śmierć i życie! Hę, hę, hę! Zielony Jasiu pogroził jej pięścią.

– Poszedł pan do Smoka i wynegocjował całkowite wycofanie się duchów z Morrisona, tak? – chciała się upewnić Rosanne.

– Czy ja dobrze rozumiem? – zaniepokoił się Pułaski, odsuwając się pospiesznie aż pod bar. – On tu przylazł prosto ze Smoka?

– Aha – przytaknęła mu rozbawiona d'Ascent.

– Czy ktoś ma przy sobie geigera?

– Rany boskie! – Zielony Jasiu poderwał się z krzesła, przewracając je zresztą, i skoczył w tył. – Hosannę, ty go nie zbadałaś…?!

Rosanne zmieszała się.

– No wiesz, jakoś tak wyszło…

– Wszyscy – wyjść! – wrzasnął Zielony Jasiu, samemu tyłem truchtając do drzwi.

– Pożar czy co… – mamrotała Siena, przesadnie ostrożnie zsuwając się z szynkwasu z butelką pod pachą.

Muchobójca przyglądał się temu wszystkiemu zupełnie beznamiętnie, jakby nawet własne życie niewiele go obchodziło. Wkrótce został sam; Rosanne wyszła ostatnia.

Długo, bardzo długo – dziesięć minut, kwadrans – siedział w bezruchu, tyłem do przezroczystej ściany. Potem wstał, podszedł do panoramicznego okna. Hendrix dotykał już brzegiem swej tarczy krawędzi stoku doliny, cienie urosły do plam otchłannych ciemności. Ktoś przechodził trawnikiem, gwiżdżąc i machając ręką na węszącego wzdłuż krawężnika alejki psa. Dłoń Muchobójcy zbliżyła się do tafli pleksiszkła, poruszyły się palce, jakby usiłując sięgnąć jego powierzchni wbrew reszcie ciała, wbrew samej dłoni. Ale nie; opadła. Na twarzy pustka.

Znowu noc – ale inna, prawie pełna. Hendrix był balonem czarnej nicości ze wstęgą karminu krzywo przyklejoną do krawędzi łuku. Szerokopasmowe lasery biły w wioskę ze szczytów czterech stumetrowych masztów. Akurat trafiła się dla większości ludzi aktywna faza ich biocykli i po terenie osiedla kręciło się sporo osób. Stanąwszy w szeroko rozsuniętych drzwiach hangaru przejścia, van der Kroege odetchnął głęboko. Widok tego nieba był jak zapach domu rodzinnego.

– O żesz ty… co to za potwór? – Zielony Jasiu, zaprzestawszy wystukiwać makrokomendy na przymocowanym do pasa ergopadzie, obchodził dookoła olbrzymi ładunek platformy.

– Postawimy sobie satelity nad Smokiem, Jasiu – rzekł van der Kroege, nie odwracając się. – W następnym przerzucie przyjdą pierwsze kopalnie mozaikowe. Musimy zacząć składać Molocha. Claymore otworzył paszczę. Koniec Dzikiego Zachodu, czas wyjąć kalkulatory. Ruszy tu cały przemysł wydobywczy. Może się nawet dokopiemy trupa Muchobójcy. Czego rechoczesz?

– On wrócił.

Peter obejrzał się na Jasia.

– Żartujesz.

– Mówi, że załatwił tę sprawę z duchami.

– Co, przeświecił je?

– Zawarł jakiś układ. Mają się już niby nie pokazywać. W czopie, który poszedł równoległą platformą, były raporty na ten temat, mój, Pułaskiego i Rosanne, także sprawozdanie samego Muchobójcy.

– Rosanne jest?

– Powinna być. Kracik leci na Flagi dopiero za kilkanaście godzin.

Van der Kroege wahał się przez chwilę.

– Dopilnuj, żeby to ściągnęli i złożyli – rozkazał w końcu Zielonemu Jasiowi. – Zadzwoń po Sienę, niech zacznie przygotowania do wystrzelenia. Nie w dolinie, rzecz jasna; pod Karłami albo na Uroczysku. Pogoń Chico z mapą Smoka. Może ją dokończyć na podstawie skanu orbitalnego. Powiedz tylko Sienie, żeby wymieniła moduły w satelitach. I spróbuj złapać Jonesa w sprawie drugiego hangaru przerzutowego pod Smokiem, szczegółowe dane o jego lokalizacji i względnym przesunięciu muszą pójść za tydzień, a nie obraziłbym się, gdyby do tego czasu już tarn stał, razem z wyrzutnią i ekranami. Cooley niech zada komputerowi optymalizację przebiegu trasy kolejki od nas do tego hangaru. Od dzisiaj jesteśmy Morrison Jedeni, a hangar Jonesa – Morrison Dwa. Po pierwszym satelicie dublujemy system łączności. Canzi i Druga Mary Już chyba się dosyć naopalały, przyciśnij je o akacje i angielską trawę według parametrów „Surmy Yillage Beta". Jones zaraz po hangarze bierze się za domki dla górników i całą resztę, tak jak stoi w projekcie. Zrozumiałeś? – Jawohl, mein Fiihrer.

Van der Kroege zaczął schodzić ze wzgórza. Odruchowo odszukał wzrokiem wśród rozpościerającej się przed nim bladej zieleni osiedla dach własnego domu. Lasery kładły od Petera cztery cienie, w cztery strony obcego świata; był też piąty, bardzo słaby, nie zgrany z tamtymi – cień Hendriksa. Cudze planety, cudze słońca, cudze nieba. Jest w tym coś wstydliwego, nieprzyzwoitego; nie potrafił określić, co. Mijał ludzi, pozdrawiali go ruchem głowy, ręki, uśmiechem, głupim dowcipem. Nie był znienawidzony przez podwładnych. Jego sposób na obronę przed straszliwą samotnością dowódców, świętych i tyranów polegał na całkowitym wyzbyciu się kompleksu śmieszności; nawet gdy wywalał dyscyplinarnie bez złamanego centa w odprawie, nie mogło to zostać odebrane jako przejaw aroganckiej pogardy i pychy, co najwyżej jako zwykła ludzka podłość. Nabrał dystansu. A to dopiero była prawdziwa arogancja i pycha: taka pewność siebie, której nie poruszą żadne oszczerstwa i pomówienia, żaden śmiech jej nie dotknie. Był bezpieczny. Wierzył w siebie. To dlatego tak dobrze rozumiał się z Claymorem: w gruncie rzeczy nie różnili się niczym, prócz pełnionych funkcji. Nawet mu przez myśl nie przeszło składać rezygnację. A Rosanne wiedziała; Rosanne wiedziała doskonale. W ciągu ostatnich dwóch lat ani razu nie udało się jej naprawdę rozzłościć Petera. Był niedosięgalny. Wszystko wybaczał; na krzyk odpowiadał uśmiechem; nie żądał i nie odmawiał. Winiła pracę i miała słuszność. Obce planety, obce słońca, obce nieba. Kochał to. Potrafił zamknąć oczy i całymi minutami tylko wdychać zapach świata. Każdy ma swój własny; jak kobiety. Każdy ma własne tajemnice, własne strachy i nadzieje. Stąpając po ziemi, po której nikt jeszcze nie stąpał, chłonąc widoki niczyim okiem jeszcze nie dotknięte, przemierzając krainy przez nikogo jeszcze nie nazwane, istotom przez żadnego boga jeszcze nie ochrzczonym przeznaczając śmierć lub życie – otrzymywał dary, za które doprawdy nie ma zbyt wysokiej ceny. Bez wątpienia jest w tym jednak coś nieprzyzwoitego, coś wbrew naturze. Nie powinien był. Nie powinien. Piękno podpatrzone bruka sam fakt doświadczania go. Bramy gwałcą porządek wszechświata. Nie potrafił ściślej tego określić. Opowiedział kiedyś o tym Rosanne, ale wyszydziła go. Zbagatelizował rzecz uśmiechem.

Wszedł od tyłu, przez ogród; drzewa zaszeptały za nim. Nie było jej w salonie ani w kuchni. Była w pracowni.

– Wiesz o Mrozowiczu? – spytała, nie odwracając wzroku od ekranu.

– Wiem, że wrócił. Co to za układ?

Streściła przedwczorajszą rozmowę z Muchobójcą.

– Ale tak naprawdę nie był napromieniowany?

– Nie – przyznała – nie był. Niecałe cztery remy. Musiał się pilnować.

Van der Kroege przysiadł na taborecie przy ścianie, pod podświetloną dioramą przedstawiającą zsekcjonowane drzewo wiadomości.

– W tym coś jest – szepnął pochyliwszy się, oparłszy łokcie o kolana. – W tym coś jest. Ja to czuję. Czytałem jego akta i…

Obróciła się do niego razem z fotelem.

– Daj sobie spokój. Mówiłam ci: mam co do niego złe przeczucia. Nie podoba mi się ta historia z duchami. Nie wiem, czy kłamie, ale przecież nie mówi całej prawdy i nawet tego nie kryje.

– No więc właśnie. W tym jest jakaś tajemnica. – Wydął policzek, cmoknął. – Mam to na końcu języka. Cholera. Jedno słowo, a odgadnę.

– Głuchy jesteś czy co? – zirytowała się Rosanne. – Proszę cię, żebyś go sobie odpuścił. To bardzo niebezpieczny facet; to szaleniec. Nawet ty to przyznasz. Nieważne, czy istotnie załatwił tę sprawę z duchami, czy nie. I tak…

– Otóż tu się mylisz – zaśmiał się sucho Peter. – To jest ważne i to jeszcze jak! Claymore…

– Gówno mnie obchodzi Claymore! – wstała, podeszła do niego. – Ty mnie obchodzisz.

– Miło wiedzieć.

Złapała go za ramię.

– Przyszedł bezpośrednio tutaj. To straszny człowiek. Nie drąż dalej. Śniło mi się… Wyrwał się.

1 ... 51 52 53 54 55 56 57 58 59 ... 99 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название