W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– A skąd ta ksywa: Muchobójca?
– Cholera wie. Wyszło to chyba od tych Arabów z obsługi Bramy szejka, jakoś tak przed czy po wypadku… Zdaje się, że z tłumaczenia jakiegoś ich idiomu; zresztą nie jestem pewien. – Claymore wytarł usta chusteczką, spojrzał na van der Kroege'a. – Aż tak ci dopiekł?
Peter skrzywił się.
– Nie mam zielonego pojęcia, co z nim począć. Polazł w tego Smoka, zakład, że i kości nie znajdziemy. To co, słać za nim ludzi, psy? Czy zapomnieć? Z drugiej strony – duchy. Też przecież za nimi nie przepadam. Ale tak nie można, Winston; przysyłasz mi rąbniętego szamana, nawet nie wiem, czy mi podlega; kto tu kogo ma słuchać? „Wszelka możliwa pomoc", też coś… Skoro muszę aż wracać na Ziemię i przesłuchiwać cię na wystawnych obiadach, żebyś raczył się wytłumaczyć, to czego ty, u diabła, ode mnie oczekujesz? Gdybym się nie pofatygował, pewnie do samego końca bym nie wiedział o twoim planie i zwaliłoby mi się to cholerstwo na Smoka przy pełnym zaskoczeniu… Już sobie wyobrażałem, że ten Muchobójca to jakiś twój tajny wizytator! Nie graj tak z ludźmi, to nie fair. Dam ci przykład. Skoro chcesz się zabrać do Smoka na serio, to na samym początku przyślij mi kilka rakiet na samobieżnej wyrzutni, żebym mógł postawić na orbicie satelity komunikacyjne, najlepiej laserówki systemu Zica, bo inaczej się nie przebijesz przez wrzask Smoka, tradyjna łączność w tym rejonie nie zdaje egzaminu. Satelity muszą mieć potężny zapas paliwa na korekcję, bo z Hendriksem i jego śmieciami mamy tam casus Jowisza podniesiony do kwadratu.
Prezes westchnął, zamachał chusteczką.
– Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Nie kop już leżącego, bo obrzyga ci buty. Będziesz miał, będziesz wszystko miał. Co do Muchobójcy, to nie mogę wystawić ci upoważnienia do wydawania mu na drodze służbowej poleceń, bo on jest na jednorazowej usłudze-zleceniu bezpośrednio pod zarządem – ale w jakikolwiek sposób poradzisz sobie z nim tam na miejscu, ja to zaakceptuję. Zresztą kwestia jest czysto akademicka, bo, jak sam mówisz, gość już zapewne gryzie gorącą ziemię. Co do duchów… Rozważałem pomysł wypalenia tej całej puszczy napalmem.
– W warunkach atmosferycznych Morrisona to jest samobójstwo, nic innego.
– Wiem – skinął głową Claymore. – Próbuję ci tylko uzmysłowić skalę mojej desperacji. Żadnych środków nie zganię jako nazbyt radykalnych. Przemyśl to i złóż odpowiednie zamówienia.
Peter odchylił się w tył, na oparcie, spojrzał w sufit.
– A więc wojna – mruknął. – I to z kim? Z duchami.
– Wojna.
•
Zielony Jasiu robił właśnie dziewiątą pięćdziesiątkę na otwartym basenie pod krwawym Hendriksem morrisonowej pół-nocy, gdy nadbiegła Siena d'Ascent.
– Wyłaź z wody! Nie usłyszał.
Podniosła z jego spodni telefon i cisnęła nim w Jasia. Jasiu obejrzał się, podpłynął do brzegu.
– Czego? Czymżeś we mnie rzuciła? Co ty sobie wyobrażasz, Siena, że wszystko ci wolno, bo masz niezłe cycki? Jestem twój zwierzchnik, mogłabyś okazywać odrobinę szacunku. Bo naganę wpiszę!
– Zamknij się i wyłaź. Muchobójca wrócił. Jasiu wylazł, spojrzał na spodnie.
– To był telefon? Oko mogłaś mi wybić!
– Biednyś. – Podała mu ręcznik. – Masz, wytrzyj się, jaja ci się trzęsą.
– Co za afera z tym Muchobójca?
– Przylazł i chciał się widzieć z Peterem. Pewnie dzwonił do niego, a potem do ciebie, ale ty się pluskałeś. Wystukał więc następny numer, a, jak wiesz, trójkę ma Rosanne. Też próbowała cię złapać i w końcu posłała mnie. Czekają w kinie. No pospiesz się.
– Nie poganiaj, nie poganiaj – mamrotał Zielony Jasiu, naciągając nogawki. – Co on mówi?
– Kto?
– No Muchobójca.
– Nic. Nie wiem. Na razie czeka. Ponoć odrobinę sponiewierany, w każdym razie tak określiła to Rosanne, więc w rzeczywistości może ledwo dycha. Idziemy.
Poszli. Po drodze Jasiu wytrząsał sobie jeszcze wodę z uszu, trzepiąc głową w te i we w te. Siena zatelefonowała do Rosanne. – Tak. Już. – Hendrix stał w pełni królewskiej purpury, kreśliły go wszerz smugi jaskrawszych i bledszych odcieni, każda na kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, podziobane chaotycznie mniejszymi i większymi cieniami księżyców, także samego Morrisona, który był właśnie w połowie swego obrotu ku Joplin, ukrytej gdzieś w nadirze satelity. Ciała Sieny i Jasia przybrały barwę rozcieńczonego soku malinowego, ich cienie płynęły po trawniku chciwymi jęzorami mroku.
Rosanne i Muchobójca siedzieli w pustym foyer nieczynnego kompleksu rozrywkowego, przy jednym z kawiarnianych stolików. Oparty o blat stolika obok, stał Pułaski, obecnie pełniący obowiązki zastępcy dyrektora wykonawczego do spraw bezpieczeństwa. Światła były wygaszone do łagodnej luminescencji, przez przezroczystą ścianę wlewał się do wnętrza blask planety. Pułaski, który dopiero kilka godzin temu wrócił z wyprawy na Rybę, południowy kontynent Morrisona, paląc papierosa przyglądał się Muchobójcy. Muchobójca siedział bez ruchu, powieki miał opuszczone; jego ubranie znajdowało się w opłakanym stanie, podarte, uwalane w jakichś trudnych do zidentyfikowania paskudztwach, miejscami nadpalone. Na czole nad lewym okiem mężczyzny widniało długie rozcięcie, już zakrzepłe chropowatą skorupą krwi.
Jasiu przysunął sobie krzesło naprzeciwko Muchobójcy; Siena, przywitawszy się z Pułaskim, przysiadła na ladzie nieczynnego baru, podciągając długie nogi i krzyżując je niemal do pozycji lotosu.
– Gdzie pan był? – warknął Zielony Jasiu w odległą o metrpółtora twarz Muchobójcy. – Nie mógł pan chociaż wiadomości zostawić? Dlaczego się pan nie odezwał?
– Miałem rozwiązać problem – rzekł Muchobójca, ledwo uchyliwszy powieki; wykonał przy tym jakiś dziwny drygszarpnięcie barkami, ręce trzymając jednakże luźno opuszczone do samej podłogi. – I rozwiązałem. Nie będzie już kłopotów z duchami.
– Akurat! – parsknęła Siena, zajęta dolewaniem do shakera kolejnych trunków.
– Myśli pan, że uwierzymy na słowo? – Jasiu zmarszczył brwi. – Co pan właściwie zrobił?
– Wie pan już w ogóle, o co w tym chodzi? – spytał Pułaski, strzepując popiół gdzieś za siebie, w okolicę popielniczki ustawionej na środku stolika, o który się opierał. -Z tymi duchami. Mhm?
– Oczywiście.
– A zatem? – nacisnęła Rosanne. – Co jest, musimy tak z pana ciągnąć?
– Sądziłem, że zdam relację dyrektorowi.
– Nie ma go. Wróci pojutrze. Tymczasem zda pan ją nam.
– To znaczy komu?
– To znaczy mnie! – rozeźlił się Zielony Jasiu, pochylając się ku Muchobójcy. – Gadaj wreszcie!
Muchobójca starannie założył nogę na nogę, zamrugał, spojrzał na Jasia. Prócz oczu i ust twarz Muchobójcy pozostawała martwa, jakby ktoś zablokował nerwy zawiadujące jej mięśniami mimicznymi.
– To, rzecz jasna, były duchy mieszkańców Morrisona.
– Mieszkańców? Masz na myśli inteligentnych mieszkańców? – dociekała Rosanne.
– Tak.
– Zdechli i teraz straszą? – uśmiechnął się ironicznie Pułaski.
– Na Morrisonie nie występuje żaden inteligentny gatunek roślin, zwierząt czy euglenoidów – stwierdziła jednocześnie Rosanne.
– Może już wymarli! – zawołała Siena z wysokości barowej lady, przelewając koktajl z shakera do szklanki.
– Nie występuje i nigdy nie występował – warknęła Rosanne, oglądając się na d'Ascent. Siena wzniosła do niej niemy toast.
– Zwrot wektora czasu nie ma tu znaczenia – rzekł Muchobójca. – Duchy – czyli emanacje istot żywych, gdy one same nie żyją. Różne są magie.
Jasiu i Pułaski wymienili spojrzenia.
– Mówi pan – spytał z niedowierzaniem ten pierwszy – że one straszą wstecz?
Muchobójca milczał przez czas jakiś, najwidoczniej zastanawiając się nad odpowiednim sformułowaniem odpowiedzi; w zapadłej ciszy Siena d'Ascent grzechotała wrzuconymi do szklanki kostkami lodu.
– To też nie jest prawda – rzekł wreszcie. Czekali na ciąg dalszy. Nie było.
– Więc jaka jest ta prawda? – wycedził Zielony Jasiu.
– Różne są magie – powtórzył spokojnie Muchobójca. -Czarujesz, jak widzisz. Jak słyszysz. Jak czujesz. Jak żyjesz. Człowiek. Nieczłowiek. Czym jest czas dla drzewa? I dalej. Czym czas nie jest? Jeśli umierasz – to dokąd? dokiedy?
– Ależ to jest bełkot! – żachnęła się Rosanne. – Co pan tak naprawdę wie? Co właściwie udało się panu osiągnąć? I znów wpadła jej w słowo d'Ascent:
– Mówi pan, że to są duchy przyszłych mieszkańców Morrisona; ale z jakiej jego przyszłości?
– Przymknij się, Siena! – szczeknął na nią Zielony Jasiu.
– Nie, nie! – Pułaski zamachał ręką z petem. – Słusznie pyta. Przeszłość jest jedna, ale przyszłości wiele. Analogicznie: przed miliardem lat na Ziemi straszyć by mogły zarówno humanoidy, jak i dinozaury, i Bóg wie co jeszcze; lecz ostatecznie zawęziło się to do nas. Dobrze mówię, panie Mrozowicz? To jest ta logika. Ale kto straszy tutaj?
Czyżby to duchy wszystkich możliwych Morrisonowców biły się między sobą o przyszłe władanie globem? Hę?
– Kompletny idiotyzm – mruknął Zielony Jasiu, drapiąc się po karku.
– Biją się z nami – rzekł Muchobójca.
– Że co?
– Zaraz, zarazi – wtrąciła się Rosanne. – Wyjaśnijmy sobie najpierw, żeby nie było potem nieporozumień: tu chodzi o rdzennych mieszkańców Morrisona, nie jakichś przybyszy z innych planet. Tak?
– Tak – stwierdził Muchobójca.
– Co to znaczy, że biją się z nami? – natarł Zielony Jasiu. – O co niby się biją? O Smoka?
– O siebie.
– Więc czemu akurat upatrzyły sobie Smoka?
– Przypuszczam, że po prostu dlatego, iż wy przykładacie doń tak dużą wagę. Uderzają w miejsce najczulsze.
– Przypuszczasz?
– Przecież ich nie rozumiem. To nie jest moje piękno, to nie jest moja miłość.
– Słucham?
– Przepraszam. Nieważne.
– Ja wciąż nie pojmuję… – zaczął Pułaski.
– Czego niby nie pojmujesz? – parsknęła Siena, przykładając sobie zimną szklankę do szyi. – Wszystko jasne. Chcą nas przegonić, zanim tak przerobimy Morrisona, że nie wyewoluuje na nim żadna inteligencja, a więc i oni. Bardzo pragmatyczne duchy, nie powiem… Ich zdrowie!