W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Znalazłem bardzo dobrą polanę, z gleby ledwo kilobekerel – rzekł van der Kroege, definitywnie zmieniając tym samym temat. Rzucił obraz na szybę i zdjął okulary.
– Schodzimy, Chico? – spytała Siena.
– Zjadłbym coś – przyznał Haitańczyk i d'Ascent rozpoczęła manewr lądowania.
Elipsoidalna polana na dłuższej osi miała jakieś pięćdziesiąt metrów; Siena zeszła gładko ponad nią, obróciła silniki i siadła pionowo w samym środku. Grunt był tu lekko pofałdowany, łagodne pagórki porastały bladosine nibykwiaty. Wyszli, rozprostowali kończyny. D'Ascent zaczęła obchodzić maszynę, z przyzwyczajenia wyglądając jakichś uszkodzeń. Chico wyciągnął z luku zestaw piknikowy i autokuchenkę załadowaną obiadem.
Van der Kroege ustawił sobie krzesełko w cieniu skrzydła, rozsiadł się wygodnie, wyciągnął nogi, nasadził na nos zwierciadlane okulary, pomacał po kieszeniach za telefonem, wyjął go i włączył.
– I co? – mruknęła Siena, pojawiwszy się z drugiej strony maszyny.
– Ściana – westchnął Peter. – No nie rozumiem tego; teoretycznie sygnał powinien się jednak przebić. Musimy wreszcie ściągnąć tu z Ziemi parę rakiet i postawić na stacjonarnej satelity.
– Przelicz sobie wpierw, czy ci ich Hendrix nie skręci- poradziła, zdejmując kamizelkę. – Jeśli w ogóle się to da obliczyć, bo to jest równanie kilkudziesięciu mas, a tu idzie o stacjonarną twardą i bardzo wysoką.
– Najwyżej domontujemy im korekcyjne, na czas naszego pobytu z pewnością starczy paliwa.
– Jaka jest morrisonowa pierwsza kosmiczna?
– Naleśniki czy frytki z kurczakiem? – wtrącił się półnagi Chico manipulujący przy autokuchence.
– Dawaj kurczaka.
– Mnie też – zadysponowała Siena, przestawiając swoje krzesło, by również zmieścić się w całości w cieniu skrzydła.
– Mhm… coś ponad dwa kilometry na sekundę – rzekł Peter, uderzając się w zamyśleniu telefonem w podbródek.
– Iii, to ja bym ci te satelity wyniosła w F-32, na małym boosterku ze stratosfery, żadnych rakiet nie potrzebujesz.
– F-32! Na głowę upadłaś! Wiesz, ile to kosztuje? Ekonomia, kochana, ekonomia; najpierw sobie przelicz, zanim się odezwiesz. Co z tego, że rakiety prymityw, skoro prymityw opłacalny? Najprościej byłoby przecież wypluwać te sputniki bezpośrednio przez podniesioną o kilkaset kilometrów Bramę; ale też najdrożej. Co jest, Chico? Tylko mi nie mów, że żeś spalił tego kurczaka.
– Jezus Maria – szepnął Haitańczyk, po czym przeżegnał się zamaszyście.
Van der Kroege oraz wachlująca się dziennikiem maszyny Siena obejrzeli się na miejsce, w które zagapił się Chico; Chicho gapił się mianowicie na odległy o dwadzieścia kilka metrów brzeg lasu. Wychodziły zeń duchy.
Poderwali się na nogi.
– No ładnie – sapnął van der Kroege. – No pięknie. Gdzie kamera?
Nikt mu nie odpowiedział.
– Chico! – warknął Peter. – Skocz po kamerę! -Chico wycofał się rakiem do wnętrza samolotu.
D'Ascent schyliła się do kamizelki, wyjęła z niej okulary przeciwsłoneczne i nałożyła na nos; okulary pilotów dysponowały między innymi opcją powiększania obrazu.
– I? – spytał van der Kroege.
– Suną na nas – odparła Siena.
– Ile? Trzy?
– Trzy.
– Gęstnieją.
– Fakt.
Pojawił się z powrotem Chico.
– Masz – rzucił Peterowi kamerę.
Peter przyłożył urządzenie do oka, włączył. Obraz skoczył mu na źrenicę. Duchy płynęły ku nim stopę ponad ziemią. Zaczął nagrywać. Tak jak w poprzednich przypadkach, były to mgliste, częściowo przezroczyste zjawy istot o wzroście większym od ludzkiego, sprawiających wrażenie bardzo masywnych, lecz o trudnych do rozróżnienia poszczególnych częściach ciała, jako że w całości kryło je coś przypominające bluszcz przeplatany grubymi wiciami i przesłaniany mętnymi błonami; tułów? głowa? kończyny? – najwyraźniej brak. Najpewniej należały do jakiejś podklasy euglenoidów, barwą tego bluszczu – siarkową żółcią – przypominały bowiem morrisonowa roślinność, musiał jednak van der Kroege pamiętać, że to nie życie, to śmierć, i owe skojarzenia nie posiadają żadnej wartości, stanowiąc jeno proste przyrównania nieznanego do nieznanego.
– Sprinterzy to oni nie są, ale zostało już tylko piętnaście metrów, Peter.
– Do maszyny – zarządził van der Kroege, nie odwracając obiektywu od duchów.
Wykonali natychmiast.
Van der Kroege filmował, póki duchy nie zbliżyły się doń na sześć metrów. Wycofał się wówczas do samolotu, usiadł w drzwiach i przypiął się pasem bezpieczeństwa, Siena podniosła maszynę na wysokość trzech pięter. Peter filmował dalej. Duchy zatrzymały się przy fotelach i stoliku z kuchenką.
– Zeżrą nam te kurczaki.
– A żeby się udławili.
Chwilę tak trwały w bezruchu, po czym rozpłynęły się w powietrzu.
– Wracamy na lunch?
– Zwariowałaś?! Do góry i do osiedla; dosyć na dzisiaj.
Podczas lotu kilkakrotnie obejrzał nagranie, albowiem tym razem duchy „pozwoliły" się sfilmować i miał je na taśmie z takimi szczegółami, jakich nigdy dotąd nie udało się zarejestrować. Gdy tylko wyszli z elektromagnetycznego sztormu Smoka, wystukał numer aparatu Muchobójcy. Nikt nie odpowiadał. Z kolei przedzwonił do Zielonego Jasia, który pełnił obowiązki zastępcy dyrektora.
– Idź i obudź tego naszego egzorcystę; mam kwadrans czystego nagrania ze spotkania z nimi w Smoku.
– Z kim?
– No z upiorkami. Budź Muchobójcę. Będziemy za… godzinę dziesięć.
Zielony Jaś zabełkotał coś niewyraźnie.
– Że co?
– Mówię, że go nie ma – parsknął Jaś. – Zabrał swoje rzeczy i poszedł.
– Gdzie poszedł?
– A bo ja wiem? Gdzieś w teren. Próbował łapać ciebie, ale ty byłeś nad Smokiem; więc zadzwonił do mnie. Powiedział, że idzie załatwić sprawę. No przecież nie mogłem mu zabronić!
– Chociaż przetrzymać do mojego powrotu!
– Jak?
– Mniejsza z tym. Zabrał telefon?
– A dlaczego miałby nie zabierać?
– Nie wiem. Nie odbiera. No chyba nie śpi w marszu. Gdzie jesteś?
– W biurze.
– Weź rower i przejedź się do niego, sprawdź w szufladach… i w ogóle.
– Takie to ważne?
– Jeśli wziął, a nie odbiera, znaczy: nie może. Trzeba by kogoś posłać za jego nadajnikiem, facet może już dawno gnić.
– A w ogóle ma nadajnik?
– Dali mu przed Bramą, w szklance coli, pewnie nawet nie zauważył, że połknął. Sprawdź w pliku Claymore'a, tam są dane szczegółowe, także charakterystyka sygnału.
– Jeśli on faktycznie poszedł tropić duchy, na nic się ten nadajnik nie zda.
– No tak. Smok.
– Smok. Więc jak? Mam jechać?
– Poślij kogoś. Ech, szlag, Claymore łeb mi urwie.
Telefonu nie było. W każdym razie nie znaleźli go. Wyglądało więc na to, że Muchobójca nie zgłasza się świadomie – albo też połączenie jest zagłuszane przez elektromagnetyczny ryk Smoka – albo po prostu Muchobójca nie odbiera, bo nie może. Brak sygnału osobistego nadajnika przemawiał wszakże za alternatywą drugą – nie wykluczała ona jednak i takiej możliwości, że Muchobójca leży zimnym trupem gdzieś w środku Smoka, gdzie nie odnajdą go nigdy.
Van der Kroege usiłował prześledzić wstecz poczynania Muchobójcy. Było to niezmiernie trudne; Muchobójca najwyraźniej po prostu unikał czyjegokolwiek towarzystwa. Najprawdopodobniej zapoznał się z dotychczas zebranymi informacjami o zjawach, obejrzał nagrania, przeczytał ekspertyzy i raporty. Natomiast już na pewno rozmawiał z Thornem, który po wypadku w Smoku kurował – na miejscu, tu, na Morrisonie, i to wbrew zaleceniom lekarzy – swą złamaną kończynę.
– Co chciał wiedzieć? – spytał go Peter.
– To, co wszyscy. Co właściwie mnie przestraszyło. Zafundował mi seans pieprzonej psychoanalizy. On maluje?
– E?
– Czy maluje. No wiesz. Obrazy. Albo czy fotografuje.
– Bo co?
– Zauważyłeś, jak facet operuje wzrokiem? Z nazwiska wnoszę pochodzenie gdzieś ze Wschodniej Europy; w tym kręgu kulturowym nie jest to naturalne. Tam się patrzy w oczy albo w ogóle odwraca spojrzenie, inaczej biorą człowieka za co najmniej bezczelnego, jeśli nie świadomie impertynenckiego.
– A on?
– A on jak artysta malarz. Całe ciało, bez przerwy. Nie ma tej grawitacji twarzy. Patrzy. Patrzy. Naprawdę nie zauważyłeś?
Potem okazało się, że doktor Flavio widział Muchobójcę odprawiającego morrisonową nocą za swoim bungalowem jakieś rytuały.
– To znaczy, co konkretnie? Flavio podrapał się w pępek.
– To znaczy, nie wiem – mruknął. – Nie przyglądałem się.
– Więc dlaczego od razu „rytuały"? Flavio zirytował się lekko. Poprawił ułożenie ciała na leżaku.
– Facet stoi w ciemności na trawniku goły, jak go Pan Bóg stworzył, uskutecznia jakieś dziwaczne tai chi, mamrocze pod nosem w nieznanym języku i pluje na odległość niczym lama; a wszystko to z kamienną twarzą i mięśniami napiętymi, że wygląda, jakby usiłował przepychać własnymi rękoma w te i we w te tony powietrza.
– I co?
– Co: i co? Miałem czekać, aż mnie przyuważy? To jakiś kopnięty schizol, ot co.
Van der Kroege nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Jeszcze raz przejrzał informacje przekazane przez Claymore'a, ale nie natrafił na nic interesującego. Przypomniał sobie swoje drugie spotkanie z Muchobójcą, nazajutrz po jego przybyciu na księżyc. Oczekiwał przynajmniej zarysu planu postępowania, wstępnej oceny – tymczasem Muchobójcą stwierdził tylko, że ma za mało danych, nie posiada jeszcze wyrobionego zdania i musi dopiero „wejść w bliższy kontakt". Bliższy kontakt, Chryste Panie! Chyba w zaświatach, no bo gdzie indziej? Muchobójcą nawet nie starał się robić Peterowi nadziei. – Poradzi pan sobie? – zagadnął go van der Kroege. – Przekonamy się – odparł Muchobójcą. Tym razem był w czymś w rodzaju japońskiego kimona, na plecach, na błękitnym tle, wił mu się czerwonoczarny smok. Rzecz była, oczywista, szyta na miarę. – Jak panu się podoba nasz mały księżyc? – spytał go na odchodnym Peter, usiłując wydusić z Muchobójcy choć pozór uprzejmości. – Widywałem mniej okrutne – odrzekł Muchobójcą i wyszedł. Van der Kroege zastanawiał się potem przez dłuższy czas nad znaczeniem tej odpowiedzi; ostatecznie doszedł do wniosku, że nie miała żadnego i musiało tu zajść jakieś nieporozumienie, zapewne któryś z nich się przesłyszał.