Bohun
Bohun читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Daniel Czapliński, porucznik chorągwi pancernej narodowego autoramentu, a przed czterema laty podstarości czehryński z łaski jaśnie oświeconego Aleksandra Koniecpolskiego, dźwigał krzyż od czterech lat... Od chwili, gdy wypędził z futoru w Subotowie Bohdana Chmielnickiego, kiedy kazał swoim Tatarom obić prawie na śmierć Tymofieja, gdy w końcu oskarżył starego Kozaka o zdradę i odebrał mu Helenę.
Gdybyż wiedział, że Chmielnicki rozmawiał już wówczas z wysłannikami królewskimi! Gdyby domyślał się, że Zaporoże miało gotować się do wojny z Turcją! Chmiel, załamany oskarżeniami o zdradę, uciekł na Sicz i porwał Kozaków do walki, bijąc wojska Rzeczypospolitej pod Żółtymi Wodami i Korsuniem. A wszystko to za przyczyną jego – Daniela Czaplińskiego. Ni stąd, ni zowąd pan podstarości czehryński stał się zatem najbardziej wyklinaną osobą w Rzeczypospolitej. Jemu przypisywano na sejmach i sejmikach sprowokowanie buntu. Jego głowy żądał Chmielnicki na komisjach i ugodach. Czapliński mógł uciec, choćby do Prus albo do Cesarstwa. Mógł zaszyć się w jakimś kącie i przeczekać nawałnicę, ale nie uczynił tego. Wstąpił do wojska, bił się z Kozakami, jako pierwszy wydostał się z oblężonego Zbaraża, wioząc list do króla. Został w końcu porucznikiem pancernej chorągwi, a towarzysze i starszyzna doceniali jego męstwo. Jednak ulgi nie zaznał.
Za każdym razem, gdy widział trupy, rzezie, spalone miasta, wyrżnięte wsie – powracały wspomnienia sprzed czterech lat. „To wszystko moja wina – szeptał sam do siebie. – Jam to sprawił...”. Szedł przez trupy i krew. I dlatego wiózł teraz w sakwie ugodę batowską, która miała zdjąć straszne brzemię z jego serca.
Starszyzna czekała na nich przy opuszczonej cerkwi. Czapliński podjechał pod wrota, zeskoczył z konia.
– Sława Bohu.
– Na wiki wików!
Porucznik wszedł do cerkwi, schylił głowę i przeżegnał się. A potem podszedł do carskich wrót, gdzie stała kozacka starszyzna. Skłonił się i położył na stole przed nimi zapieczętowany dokument.
– Oto ugoda batowska, podpisana przez marszałka i członków koła wojskowego konfederacji wojsk koronnych.
– Nu, tak i doszli my do dogoworów – wycedził przez żółte zęby Baran. – Sprawdźcie, czy tam wszystko jak trzeba stoi.
Groicki i jeszcze jeden Kozak – widno susceptant, a może podpisek z kancelarii Wyhowskiego, wzięli pismo i poczęli czytać.
– Zgodzili się Lachy, coby noga psich synów jezuitów w księstwie ruskim nie postała. A i na Akademię Kijowską donację dają. A nam przywileje szlacheckie!
– A gdzie Bohun?
– Chmielnicki go na naradę wezwał.
– Tedy, panie Czapliński – rzekł Groicki – podpisujemy ugodę, a ty zabierz papier do obozu. Dam ci sorokę semenów, aby cię od wrogów zła przygoda nie spotkała.
Groicki wziął pióro i złożył zamaszysty podpis na obu kopiach ugody.
– A ja za siebie i za Bohuna podpisuję – mruknął Baran.
– Jakże to: za Bohuna? – zaprotestował Czapliński. – Podrabiać chcesz jego podpis, mości pułkowniku?
– A kto pozna, który podpis mój, a który Bohuna? – zapytał Baran, stawiając na ugodzie dwa krzyżyki. – My proste Kozaki. Kolegia na Dzikich Polach kończyły, nie w Kijowie.
Kolejny krzyżyk postawił, choć niechętnie, Parchomienko. Po nim nagryzmolił niewyraźny podpis po rusku Sawa Sawicz. Czapliński zabrał kopię pisma, wsunął w zanadrze. Odetchnął z ulgą. Stało się.
– Jutro skoro świt przyjdziemy pod obóz z pułkami zaprzysięgać ugodę – rzekł Groicki. – Znakiem będzie chorągiew z Bogurodzicą. Zabieram tedy ugodę i wracam. Czołem waszmościom.
– Bywaj, panie Czapliński. Zawieź dobrą nowinę do obozu!
Czapliński odwrócił się i wyszedł z cerkwi, oddając przedtem pokłon Chrystusowi. Po chwili rozległ się tętent kopyt jego konia. Baran odwrócił się, po czym złożył na stole pod ikonostasem i carskimi wrotami akt unii batowskiej. Słońce schowało się już za lasami i tylko w górze, pod drewnianym stropem pełgały ostatnie, czerwone blaski dnia.
Niespodziewanie wokół cerkwi zarżały konie. Ktoś krzyknął, za oknem rozległ się głuchy łomot padającego ciała. Baran odwrócił się wolno ku wrotom.
Z brzękiem ostróg do środka wkroczyły oberwane, ponure postacie polskich żołnierzy w postrzępionych żupanach, rajtrokach i wypłowiałych deliach. Za nimi weszli czarni rajtarzy. Zatrzymali się na progu. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
– Waszmość z obozu? – zapytał Baran. – Ostawiłeś tu coś?
Szlachcic stojący na czele Polaków uśmiechnął się zimno, strasznie, bezlitośnie. Jego dłoń w żelaznej rękawicy sięgnęła po rękojeść szabli.
– Poczekajcie, moje dziatki – wyszeptał. – Nakarmię was dzisiaj do syta. Taaaaak. Wiem, żeście spragnione...
– Panie szlachcic, co wy?
– Gdzie jest akt unii batowskiej?
Pułkownik czerkaski pochylił się, jego wargi ściągnęły się, odsłaniając zęby. A potem chwycił za rękojeść ordynki.
* * *
Na kolokwium z marszałkiem konfederatów i pułkownikami Dantez szedł ze spokojem w duszy. Ma się rozumieć, iż nie czekał go bynajmniej przyjacielski dyskurs przy piwie i gorzałce. Francuz spodziewał się najgorszego – wybuchu gniewu konfederatów, tortur, a może nawet i śmierci. Wszystko w zależności od tego, w jakich nastrojach byli panowie szlachcice. Humor zaś zależał często od ilości wypitego miodu i wina.
Bertrand nie ronił łez nad swoim losem. Oto już raz, pod szubienicą w Przemyślu wyśliznął się z objęć kościstej kochanki. Nie był pewien, czy uda mu się to po raz drugi, lecz przecież był dobrej myśli. Wszak, jak powiadano w Polsce: do trzech razy sztuka. A on uniknął śmierci zaledwie po raz pierwszy. Oczywiście, gdyby liczyć wszystkie bitwy i pojedynki, które przetrwał, zebrałaby się nie jedna, ale przynajmniej tuzin kresek. No, ale cóż – i tak dane mu było pożyć dłużej niż mniemał. Przynajmniej raz okpił śmierć, więc gotów był stawić jej czoła z podniesioną głową. W sumie – nie pierwszyzna.
W hetmańskiej kancelarii zgromadzili się najważniejsi pułkownicy wojska koronnego. Był marszałek Przyjemski, był Odrzywolski, Sobieski, Grodzicki, Druszkiewicz i wielu innych. Ledwie mieścili się za stołem. Dantez bez wzruszenia spoglądał na srogie wąsate oblicza poznaczone bliznami, na błyszczące oczy, podgolone wysoko rycerską modą łby. Skłonił się dwornie przed marszałkiem i uśmiechnął smutno do Sobieskiego.
– Panie pułkowniku Bertrandzie de Dantez. Byłeś zaufanym sługą i poplecznikiem hetmana Kalinowskiego, którego wyrokiem koła wojskowego konfederackiego uwięziliśmy za zdradę i szaleństwo, gdy chciał wykorzystać armię koronną do prywatnej wojny z Chmielnickim. Dlatego też pozostaniesz pod strażą, dopóki nie wyjaśnimy całej tej sprawy na najbliższym, ekstraordynaryjnym sejmie. Tymczasem jednak wydarzyła się rzecz straszna, która potwierdza nasze domniemanie, iż istniał spisek lub też doszło do zdrady Rzeczypospolitej. Ktoś oto przekazał Kozakom plany obozu pod Batohem i komput armii koronnej. Zdradził nas i wydał na śmierć z rąk Chmielnickiego!
Przyjemski rzucił na stół nakreślony na papierze plan obozu. Dantez spojrzał na niego i uśmiechnął się smutno.
– Zapytuję tedy, czy waszmość widziałeś te papiery, a jeśli tak, to czy wiesz, kto przekazał je Kozakom?
Gorzki uśmiech nie schodził z warg Danteza.
– Tak – rzekł, patrząc Przyjemskiemu prosto w oczy. – Widziałem te mapy. Jednak zanim cokolwiek powiem, mości panowie, zaręczcie mi waszym honorem, że nie rozsiekacie mnie po tym, co usłyszycie. Gorąca krew w was, panowie Polacy, a ja chciałbym jeszcze trochę nacieszyć się winem i niewiastami.
– Tego nie mogę obiecać. Jednak... – Przyjemski zawiesił głos – ...daję nobile verbum przy świadkach, iż jeśli jesteś w to zamieszany, nie zabijemy cię tutaj, ale staniesz przed sądem Rzeczypospolitej. W tym wypadku przed sądem sejmowym, który sprawiedliwie osądzi twą winę.
– Słowo waszej miłości w zupełności mi wystarczy – rzekł Dantez.