Lalande 21185
Lalande 21185 читать книгу онлайн
Lalande 21185 – pierwsza powie?? science fiction autorstwa Janusza Zajdla z 1966, opublikowana roku przez wydawnictwo Nasza Ksi?garnia.
Tytu? pochodzi od nazwy gwiazdy. Lalande 21185 jest jedn? z najbli?szych S?o?cu, niewidocznych gwiazd; znajduje si? w gwiazdozbiorze Wielkiej Nied?wiedzicy.
Projektantk? ilustracji do powie?ci i pierwszej ok?adki jest Teresa Wilbik.
Opis fabu?y
Ziemska ekspedycja podr?zuj?ca w kosmosie trafia do innego uk?adu s?onecznego. Tam bada dwie planety co do kt?rych istnieje prawdopodobie?stwo, ?e b?d? mogli na nich mieszka? ludzie. Opr?cz opisu ich przyg?d, ksi??ka zawiera przemy?lenia autora na temat eksploracji kosmosu i rozwa?ania o etycznej stronie takich przedsi?wzi??.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
z Ziemi. Nawet piloci wypili po lampce, zastrzegając się jednak, że pierwsza to i ostatnia w tej podróży, i prosząc dowódcę, aby na ten moment przymknął jedno oko.
— Czas chyba, żebym wam zakomunikował wyniki naszych prac nad językiem Florytów — powiedział uroczyście Lon, chcąc usunąć z centrum zainteresowania sprawę swych zaręczyn.
Odezwały się głosy protestu.
— Dzisiaj miał mówić tylko Har, nie zaczynajcie całej kłótni od nowa.
— Ale my mamy rewelacyjne wyniki — bronił się Lon. — Za pomocą przy-wiezionych z Flory nagrań współczesnego języka Florytów, w zestawieniu z sytu-acjami, w jakich zarejestrowano poszczególne fragmenty, udało nam się posunąć naprzód sprawę przekładu. Chcemy wam właśnie o tym powiedzieć.
— To miał być przecież bankiet, a nie dyskusja naukowa!
— Niech mówią, może mają naprawdę coś ciekawego!
— Będzie na to czas w trakcie powrotu!
Ponad ogólny harmider wybił się głos Atrosa:
— Będziecie żałowali, jak nie posłuchacie. Lon i Mais mówili mi już, co im się udało zrobić. To jest naprawdę pasjonujące. Mów dalej, Lon,
— Otóż z tym językiem Florytów sprawa nie jest tak prosta, jak wydawało się nam na początku — zaczął Lon z lekka obrażonym tonem. — Zasada jego opiera się na modulacji częstotliwości i składu harmonicznych dźwięków, a więc jest to w pewnym sensie „muzyka” czy też „śpiew”, a nie mowa w naszym rozumieniu.
Nasuwa to uzasadnione przypuszczenia, że Floryci z natury swej posiadają to, co my nazywamy „absolutnym słuchem”, a więc zdolność bezwzględnego określania wysokości dźwięków. Nie o to jednak w tej chwili chodzi. Mamy dla was małą niespodziankę: dwa krótkie fragmenty tłumaczenia!
127
Sprawa nie była prosta z jednego jeszcze powodu: język, którego użyli Kosmici, był oczywiście archaicznym językiem Florytów. Język, którym posługują się oni obecnie, różni się nieco od tego, jakim porozumiewali się w czasie wizyty Kosmitów. Całe szczęście, że zmiany ich cywilizacji, jakie nastąpiły na przestrzeni ostatnich tysiącleci, nie były zbyt wielkie, a co za tym idzie, język dawny nie uległ znaczniejszemu wzbogaceniu. Mieliśmy do dyspozycji nagrania współczesne i przy ich pomocy rozszyfrowaliśmy pewne fragmenty z fonoteki Starej Bazy.
Zakładając, że opracowany fragment dotyczy naszej Ziemi, wyzyskaliśmy pewne pojęcia wspólne wszystkim planetom i oto rezultat.
Mais wydobyła z, teczki arkusz papieru i zwracając się do słuchaczy, wyjaśni-
ła:
— Fragment, który usłyszycie, stanowi prawdopodobnie urywek z czegoś w rodzaju dziennika pokładowego Kosmitów. Odnosimy wrażenie, że pozostawili go Florytom jako źródło wiedzy o Ziemi i ludziach. Nie mając widać czasu na dobór i opracowanie materiału, przetłumaczyli i nagrali kronikę swej wyprawy. Uprzedzam jednak — szczególnie biologów — że to, co usłyszycie, stanowić będzie nie lada zaskoczenie.
Oto tekst:
Trzecia Żółtego Słońca. . . w sześćdziesiątym siódmym obrocie po lądowaniu na największej wyspie południowej półkuli. . . zbiegło kilka sztuk naszych zwierząt doświadczalnych. Poszukiwań zaniechano. Istnieje możliwość aklimatyzacji i rozmnażania. . . Dalej kronikarz, nie pozbawiony widać poczucia humoru, notu-je: . . . w wypadku rozmnożenia się ich, przyszli badacze będą mieli kłopoty.
Nastąpiła chwila konsternacji. Adam niepewnie poskrobał się w głowę.
— A cóż to znowu ma oznaczać? — zapytał, spoglądając na pozostałych.
— Aha, wzięło cię! — wykrzyknął Lon, kryjąc uśmiech satysfakcji, — Przecież to jasne, że chodzi o kolczatkę i dziobaka, przedstawicieli australijskiej fauny, które nie posiadają kopalnych przodków i stanowią wybryk ziemskiej ewolucji.
Tymczasem okazuje się, że to produkty zupełnie innego łańcucha ewolucyjnego, zwierzęta z innej planety! Ale na tym nie koniec niespodzianki. Odnaleźliśmy także instrukcję ożywienia naszej „śpiącej królewny”! Moja hipoteza górą! Instrukcja była zapisana w języku ziemskim! Tak więc osobnik ów znalazł się tu dla nas, a nie dla Florytów.
Lon przeczekał pomruk zaciekawienia i bez dalszych wyjaśnień odczytał:
— . . . zbudzenie — człowiek — działanie — ciało — sto. . . To wszystko, mam nadzieję, że zrozumieliście? Czy są pytania? — zaśmiał się, spoglądając na osłupiałych słuchaczy.
— Do licha! — mruknął Adler. — To mi przypomina pewien przepis kulinar-ny: wziąć kurę, skręcić przez maszynkę. . .
— Niezbyt to jasne, ale można pomyśleć. . . — powiedział zarozumiale Ted.
— Trzeba tylko odgadnąć, czym na co należy działać.
128
— Właśnie: „tylko”!
— Ciało — to chyba ten człowiek. Albo. . .
— Nie, ja uważam, że tu chodzi o ciało chemiczne.
— Albo fizyczne!
Dyskusja rozgorzała natychmiast. Po kilkunastu minutach dopiero ktoś wpadł
na prosty pomysł, że cały tekst, jeśli ma być zrozumiały przez ludzi, musi się prosto wykładać, a jego pozornie logogryficzna forma spowodowana jest brakiem nazw pewnych pojęć w dawnym języku ziemskim, którym operowali autorzy.
— Jakie działanie może wchodzić w grę w stosunku do tego przeźroczystego pudła? Chyba nie młotek ani kwas fluorowodorowy. To rzecz precyzyjna. . . Może jakieś promieniowanie? — zastanawiał się Geon.
— Rentgenowskie nie, próbowaliśmy to już prześwietlać.
— Może jądrowe?
— Bardzo możliwe! — zgodził się Igen. — Tylko jakiego rodzaju?
— Zaraz! — wykrzyknął nagle Edi. — Przecież podanie liczby protonów w ją-
drze określa jednoznacznie. . . Tak! „Ciało sto” — to przecież pierwiastek, ciało proste o liczbie atomowej sto!
— Sztuczny pierwiastek promieniotwórczy, ferm! — dopowiedział Ted, który tablicę układu okresowego wykuł był na pamięć.
— Macie chyba rację — rzekł Atros, wstając. — Przypominam jednak, że fer-mu nie posiadamy tutaj w zapasie i ze sprawdzeniem tego przypuszczenia trzeba się wstrzymać do powrotu na Ziemię. Nie należy zresztą i tak budzić tego pa-na, nie potrzebuję nowego członka załogi. Pewnie objadłby nas ze szczętem, nie odżywiał się przecież przez ostatnie parę tysięcy lat. Niech sobie śpi spokojnie.
A wam przypominam — dodał ze złośliwym uśmieszkiem — że to ma być bankiet, a nie seminarium naukowe.
— Jeszcze tylko ja. . . — powiedział Har prosząco jak uczniak, aż wszyscy się roześmiali.
— Jestem co prawda historykiem — zastrzegł się swoim zwyczajem Har —
lecz ośmielę się zabrać głos w nieco ogólniejszej materii. Otóż na podstawie bezpośrednich wrażeń z pobytu na Florze, jak też z obserwacji poczynionych tu i we wnętrzu stożka, wysnuliśmy następującą teoryjkę, nie wiemy, czy słuszną, lecz w pewnej mierze uzasadnioną. Kosmici, będąc na Ziemi, poznawali nas nie tylko od strony naszych umiejętności i możliwości. Mając na pewno obszerny materiał
do porównań, Kosmici mogli w mniejszym lub większym zakresie przewidzieć nasze dalsze postępowanie. Badając jednak te niezbyt piękne cechy natury ludzkiej, których nie będę wymieniał, a które dały znać o sobie już w zamierzchłych czasach naszej historii, Kosmici mogli sobie wyobrazić wszystkie bezeceństwa, których dopuścić się może człowiek — posiadający władzę i odpowiednie środki
— w stosunku do innego człowieka. Cóż jednak mieli robić? Przyjęli już wcze-
śniej zasadę nieingerencji w sprawy odwiedzanych planet. Odlecieli więc, pędzeni 129
tą samą żądzą wiedzy o przestrzeni, która i nas przygnała tutaj.
Po przybyciu na Florę odkryli jej mieszkańców.
Nie przesądzam, czy stało się to przed czy po hipotetycznym „kataklizmie”
— tak czy inaczej znaleźli ich na dość niskim szczeblu rozwojowym. Wtedy to poraziła Kosmitów straszna myśl. Co będzie, jeśli dnia pewnego w świat Florytów wkroczy nagle ów nieopanowany, szarpany przeróżnymi sprzecznościami ludek z trzeciej planety Żółtego Słońca? Kosmici zdawali sobie przecież sprawę z ogromnej różnicy szans między nami i Florytami.
