Lalande 21185

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Lalande 21185, Зайдель Януш Анджей-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Lalande 21185
Название: Lalande 21185
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 303
Читать онлайн

Lalande 21185 читать книгу онлайн

Lalande 21185 - читать бесплатно онлайн , автор Зайдель Януш Анджей

Lalande 21185 – pierwsza powie?? science fiction autorstwa Janusza Zajdla z 1966, opublikowana roku przez wydawnictwo Nasza Ksi?garnia.
Tytu? pochodzi od nazwy gwiazdy. Lalande 21185 jest jedn? z najbli?szych S?o?cu, niewidocznych gwiazd; znajduje si? w gwiazdozbiorze Wielkiej Nied?wiedzicy.
Projektantk? ilustracji do powie?ci i pierwszej ok?adki jest Teresa Wilbik.
Opis fabu?y
Ziemska ekspedycja podr?zuj?ca w kosmosie trafia do innego uk?adu s?onecznego. Tam bada dwie planety co do kt?rych istnieje prawdopodobie?stwo, ?e b?d? mogli na nich mieszka? ludzie. Opr?cz opisu ich przyg?d, ksi??ka zawiera przemy?lenia autora na temat eksploracji kosmosu i rozwa?ania o etycznej stronie takich przedsi?wzi??.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

„Ktoś jest na polanie” — pomyślała z lękiem.

Chwyciła maskę, reflektor i wybiegła do śluzy. Gdy zewnętrzny zawór odsunął

się, powiodła światłem wzdłuż linii czujników, otaczających kołem rakietę. Potem smuga reflektora powędrowała dalej, aż po skraj zarośli.

Na polanie nie było nikogo. Wera opuściła reflektor i w tej samej chwili ujrzała w dole, tuż koło wspornika rakiety, dwie leżące postacie. Rozpoznała w jasnym, 117

ostrym świetle blade twarze Ewy i Teda.

Po wystrzeleniu szóstej flary Max mógł już rozmawiać przez radio ze zbliżają-

cym się Adamem. Dlatego nim Adam wylądował, Max wiedział już o niezwykłym wydarzeniu na polanie. Radość z niespodziewanie szybkiego odnalezienia zaginionych wróciła mu równowagę mocno zachwianą przez niezbyt miłe przeżycia ostatnich minut. Na zapytanie Adama, jak spędził czas, odpowiedział niedbale, że bawił się w chowanego z Florytami, co Adam przyjął za dowcip. O tym, jak było naprawdę, Max nie wspomniał ani słowem, dopóki nie znaleźli się w rakiecie.

Har miał już nałożony opatrunek usztywniający, a Wera siedziała przy dwoj-gu pozostałych pacjentach w komorze aseptycznej, skąd podawała co kilka minut wiadomości przez wewnętrzny system łączności. Okazało się, że Ted miał podar-ty kombinezon, a Ewa — uszkodzoną maskę. Zachodziła więc obawa komplika-cji wskutek długiego stosunkowo czasu stykania się ich organizmów z floryjskim powietrzem. Ponadto u obojga stwierdzono wiele stłuczeń i powierzchownych za-drapań. Ted miał pęknięte dwa żebra, Ewa dość skomplikowane złamanie przed-ramienia, ale wszystko to — jak stwierdziła Wera — było bagatelką wobec nieznanych floryjskich drobnoustrojów. Zaraz też zastosowała całkowitą dezynfekcję i blokadę antybiotyczną, pobierając równocześnie próbki do analizy. Po dwóch dopiero godzinach mogła przystąpić do operacji złamań, które bez trudu udało się zespawać, tak że nie wymagały nawet usztywnień. Pozostali członkowie wyprawy zebrali się w kabinie radiowej, z napięciem oczekując na wyniki analiz.

To, co stało się z zaginionymi, w zestawieniu z opowieścią Maxa o nocnych

„strachach”, rozwiało wszelkie wątpliwości.

— Nie wzięliśmy pod uwagę pewnej zasadniczej sprawy: Floryci doskonale widzą po ciemku, prawdopodobnie w podczerwieni — zakonkludował Har. —

Możliwe, że życie ich koncentruje się nawet bardziej w porze nocnej niż za dnia.

Dlatego tak trudno było nam napotkać ich w naszych wyprawach.

— Wynika stąd — dodał Adam — że obserwowali waszą nocną eskapadę i widząc jej skutki, spontanicznie pospieszyli na pomoc. Wspinając się południowym stokiem, natknęli się na Ewę i Teda. Odniósłszy ich na polanę, powrócili, by sprawdzić, czy na miejscu wypadku nie pozostał jeszcze ktoś potrzebujący pomocy. . .

— Gdybym wiedział. . . — mruknął Max z żalem. — Udawałbym chętnie nieboszczyka i dałbym się zanieść. . . Może udałoby mi się ich zobaczyć. . .

Nikt jakoś nie podtrzymał żartu, tylko Adam rzucił z lekkim rozdrażnieniem:

— I tak było ciemno. Nie masz czego żałować.

Rozmowa urwała się. Spoglądali z ukosa na drzwi.

— Zdaje się — spróbował znowu Max — że oni zamierzali odnieść nam cały wirolot. Zebrała się ich spora grupka.

118

— Martwi mnie — powiedział Har, ruszając w niespokojną przechadzkę po kabinie — że za swoją poczciwość i uczynność mogą drogo zapłacić. . . Przez rozdarcia skafandrów stykali się bezpośrednio z organizmami ofiar wypadku. Ale cóż. . . Nie mamy żadnej rady! Nie zgłoszą się chyba dobrowolnie na kurację.

— Szczęście chociaż, że nie próbowali leczyć Ewy i Teda swoimi sposobami!

— zauważył Adam ze zgrozą.

— Zawsze mówiłem, że nie doceniamy ich inteligencji! — powiedział Har z przekonaniem.

Znowu umilkli.

Na korytarzu zastukały kroki. W uchylonych drzwiach ukazała się blada twarz Wery.

— Już! — powiedziała cicho, przymknąwszy zmęczone oczy. — Wszystko w porządku. . .

Zachwiała się. Adam podbiegł i odprowadził ją do kabiny sypialnej.

— Zasnęła — powiedział, wracając. — Chorzy także śpią. . .

Radość z pomyślnego zakończenia niebezpiecznej przygody rozwiązała im od razu języki.

— Przyjęliśmy w naszych wnioskach, że Floryci mają tu życie bezpieczne i słodkie — zaczął Max. — Tymczasem ten nocny stwór z jaskini i to okropne „ptaszysko” zdają się świadczyć, że żyją tu wielkie jakieś zwierzęta, niezbyt chyba bezpieczne przy bliższym kontakcie.

— Mój drogi — powiedział Adam. — Ten latający stwór najwyraźniej zwa-biony został światłem latarń pozycyjnych wirolotu i blaskiem rakiet. Ciebie przecież nie próbował atakować, choć niewątpliwie doskonale cię widział — podobnie jak Floryci. Przecież nie rozmiary decydują o tym, czy zwierzę jest niebezpieczne. . .

— Sądzicie, że tutejsze ogromne bestie nie są dla Florytów groźne?

— Czy boisz się wieloryba? — odpowiedział pytaniem Har.

— Nno. . . — zawahał się Max — po prostu nie wchodzę mu w drogę. On zwykł pływać po oceanie, a ja raczej nie. . .

— Oto i odpowiedź na twoje wątpliwości — powiedział Har głaszcząc brodę.

— To, co nam wydaje się niebezpieczeństwem, dla Florytów może być zwykłą i codzienną rzeczą. Oni są tu u siebie, w warunkach, do których się przystosowali.

Nawet w najgłębszej wodzie ryba nie utonie. . .

— To brzmi jak aforyzm! — zaśmiał się Adam.

— Zapiszcie więc jako złotą myśl Hara Adlera! — zgodził się Har dobrodusz-nie. — A teraz, zdaje się, czas zabrać się do przygotowania startu. Max, przeka-zuję ci dowodzenie.

— Przejmuję dowodzenie — powiedział Max, obracając się z fotelem w stronę radiostacji.

Sprawdził czas i włączywszy nadajnik, wysłał w przestrzeń krótki meldunek: 119

— Tu grupa Flora, do Bazy. Nasz czas czwarta dwadzieścia pięć. Wystartu-jemy zgodnie z rozkazem dziesiąta zero czasu miejscowego, dziewiętnasta siedemnaście umownego czasu uniwersalnego. Załoga w pełnym składzie gotowa do startu. Dowódca samodzielnego członu międzyplanetarnego — Max Bodin.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Z KTÓREGO WYNIKA NIC PEWNEGO,

Z WYJĄTKIEM TEGO, CZEGO

PONIEKĄD MO ŻNA BYŁO SI Ę SPODZIEWA Ć

Orfa powitała wracających zamiecią piaskowej burzy. W bazie byli wszyscy z wyjątkiem Lona i Mais, którzy wciąż jeszcze wydzierali tajemnice krystalicz-nym prętom w fonotece Starej Bazy. Elektronicy dwoili się, by tylko podołać coraz to nowym zachciankom lingwistów: budowali przeróżne dodatkowe urzą-

dzenia i „przystawki” do istniejących już elektromózgów, dostosowywali je do zmieniających się co chwila potrzeb tłumaczy. Zespół maszyn znajdujących się na planecie nie wystarczał, trzeba było włączyć do pracy znajdujący się na „Cyklo-pie” Główny Analizator, zwany pieszczotliwie „kretynkiem”. Maleństwo to zajmowało trzecią część statku. Na radiowe rozkazy z Orfy „kretynek” błyskawicznie analizował setki tysięcy możliwości i podawał kilka możliwych wersji tłumaczenia. Dalej już musieli trudzić się ludzie, odrzucając teksty w sposób oczywisty bzdurne, a spośród tych, które dawały się rozsądnie interpretować, wybierali to, co pasowało w jakiś sposób do całości.

Pierwszym sukcesem było zrozumienie tajemniczego „ludzkiego” języka. Na podstawie przełożonych fragmentów można było zorientować się, że nieznani przybysze liczyli się z możliwością dotarcia ziemskiej wyprawy na Orfę i Florę.

Według coraz lepiej potwierdzającej się hipotezy człowiek znaleziony w Starej Bazie miał pochodzić rzeczywiście z Ziemi. Goszcząc na niej przed kilkoma ty-siącami lat Kosmici, jak przyjęto ich umownie nazywać, badali dokładnie Ziemię, jej przyrodę i elementy powstającej cywilizacji. Trudno powiedzieć, jak długo trwała ta obserwacja — faktem jest jednak, że Kosmici w sposób zadziwiają-

co trafny ocenili możliwości dalszego rozwoju cywilizacji technicznej na Ziemi.

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название