Lalande 21185
Lalande 21185 читать книгу онлайн
Lalande 21185 – pierwsza powie?? science fiction autorstwa Janusza Zajdla z 1966, opublikowana roku przez wydawnictwo Nasza Ksi?garnia.
Tytu? pochodzi od nazwy gwiazdy. Lalande 21185 jest jedn? z najbli?szych S?o?cu, niewidocznych gwiazd; znajduje si? w gwiazdozbiorze Wielkiej Nied?wiedzicy.
Projektantk? ilustracji do powie?ci i pierwszej ok?adki jest Teresa Wilbik.
Opis fabu?y
Ziemska ekspedycja podr?zuj?ca w kosmosie trafia do innego uk?adu s?onecznego. Tam bada dwie planety co do kt?rych istnieje prawdopodobie?stwo, ?e b?d? mogli na nich mieszka? ludzie. Opr?cz opisu ich przyg?d, ksi??ka zawiera przemy?lenia autora na temat eksploracji kosmosu i rozwa?ania o etycznej stronie takich przedsi?wzi??.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Cóż nas to może obchodzić? — niecierpliwie przerwał Ted. — Chyba nie wybuchnie?
— Nie. Gdyby wybuchło, byłoby rzeczą zupełnie obojętną, gdzie byśmy spło-nęli — wyjaśnił Max rzeczowo. — Chodzi o coś innego: spodziewana jest mianowicie seria rozbłysków wysokiej klasy. Zbliża się maksimum aktywności, ro-zumiecie? Moglibyśmy zresztą spokojnie przeczekać ten okres tu, na planecie, 107
gdzie pod osłoną atmosfery nie grozi nam działanie promieniowania towarzyszą-
cego rozbłyskom. Niestety, nie możemy sobie pozwolić na pobyt na Florze przez następne dwa tygodnie, gdyż nasze zasoby energii i żywności nie są obliczone na tak długi okres.
— Kiedy ma nastąpić pierwszy rozbłysk? — zapytał Ted z nadzieja w głosie.
— Za trzy lub cztery dni — Max spojrzał na niego karcąco. — Nie wymyślisz niczego mądrzejszego niż dowództwo. Nasz lot trwać będzie przy największym możliwym przyspieszeniu około dwóch dni. Pancerz „Suma” ochroniłby nas tylko częściowo przed skutkami promieniowania w próżni i moglibyśmy zainkasować dużą dawkę, nie znalazłszy się na Orfie przed pierwszym rozbłyskiem.
— A co będzie ze startem z Orfy na orbitę „Cyklopa”? Przecież nie możemy czekać na Orfie przez dwa tygodnie? — zapytała Ewa.
— Rozbłyski powtarzają się co kilkanaście godzin i można ustalić ich przybli-
żone natężenie i czas na kilka godzin naprzód. Tyle wystarczy nam, by wystartować. Zresztą, nawet gdyby nas rozbłyski zaskoczyły w drodze, to krótki czas lotu i większa odległość od słońca oraz pancerz „Suma” znacznie zredukują sumarycz-ną dawkę napromieniowania. Pancerz „Cyklopa” osłoni nas przed najsilniejszym nawet rozbłyskiem.
— Innymi słowy — mruknął Ted — gdyby nam się nie udało wydostać stąd jutro przed południem, siedzimy w pułapce!
— O, nie jest aż tak tragicznie! — zapewnił go Max z odcieniem dumy. —
Mamy przecież zawsze rezerwowy program ratunkowy! Gdyby nam nie udało się dotrzeć na Orfę, oni przylecą po nas „Cyklopem” i zdejmą nas stąd między jednym a drugim rozbłyskiem. Ale to już byłaby ostatnia ostateczność i dowód naszej nieudolności. A poza tym nie wiem, jak dopięlibyśmy nasz ubogi bilans energetyczny po takich manewrach „Cyklopem”. Nie ma rady, startujemy zgodnie z rozkazem jutro przed południem.
— Usiąść i płakać! — jęknął Ted. — Tyle roboty zostanie nie dokończonej. . .
— Nie biadol, tylko ubieraj się i lecimy! — powiedział Har zdecydowanie. —
Przynajmniej trochę jeszcze uratujemy: spróbujemy dotrzeć wirolotem do stożka.
— Teraz? W nocy?
— Jeśli się boisz, ja polecę! — zgłosiła się Ewa.
— Nie, skądże! Wcale się nie boję, tylko. . . — Ted usiłował się tłumaczyć, ale Har przerwał mu:
— Lecimy.
— A mnie nie zabierzecie? — dopominała się Ewa, lecz Har rozłożył bezradnie ręce:
— Wirolot zabiera w zasadzie dwóch pasażerów. Prawda, Max?
— No, niby tak. — Max poskrobał się za uchem, a po chwili zastanowienia powiedział: — Lepiej jednak, by poleciały trzy osoby. Jeśli się odłączy jeden 108
zbiornik, wirolot uniesie całą trójkę. Wystarczy wam połowa zapasu paliwa, odległość jest niewielka. Chciałbym jednak przed świtem mieć załogę w komplecie.
Będzie jeszcze trochę pracy przy rakiecie przed startem.
— Ma się rozumieć, że wrócimy! — zapewnił Ted i po chwili wszyscy troje zeszli do luku, w którym spoczywał wirolot.
Po odłączeniu rezerwowego zbiornika maszyna była gotowa do lotu. Ustaliw-szy kierunek, Har włączył silnik i zaprogramował autopilota na lot po linii prostej w kierunku szczytu ze stożkiem. Odległość wynoszącą niespełna dwadzieścia kilometrów maszyna zdolna była pokonać w czasie kilkunastu minut. Udzieliwszy wskazówek dotyczących lądowania w trudnych warunkach nocnych na wąskiej platformie szczytu, Max wrócił do rakiety.
Przekraczając próg śluzy przypomniał sobie, że w pośpiechu nie zakomunikował odlatującym drugiej wiadomości, jaką otrzymał z Orfy. Chciał nawet zawró-
cić, lecz obejrzawszy się, dostrzegł w ciemności tylne światło pozycyjne wirolotu odrywającego się od ziemi, machnął więc ręką i wszedł do rakiety. Skierował się od razu do radiokabiny i wywołał wirolot. Słyszalność była doskonała.
— Muszę wam zakomunikować o sukcesie lingwistów — powiedział Max.
— Czyżby odczytali zapisy w języku Florytów? — wykrzyknęli równocześnie Ewa i Har.
— Niestety, o tym nic mi nie mówiono. Odczytano natomiast kilka fragmentów języka, który wydał nam się językiem ludzkim. Nie myliliśmy się. Lon i Mais doszukali się pewnych podobieństw tego języka do narzeczy nie istniejących już plemion Indian z Ameryki Południowej. . .
— Język Mayów! — wykrzyknął Har.
— Niezupełnie. . . Nie wiem zresztą dokładnie, jak to określili. Dość, że udało się zrozumieć kilka oderwanych zdań. Jedno z nich brzmi: „nie niszczyć naszych śladów”, czy coś w tym sensie. . .
— To wygląda na apel skierowany do nas — powiedział Har.
— Do nas? — zdziwił się Ted. . — A do kogóż by zwracali się w ziemskim języku? Postąpiliśmy zresztą zgodnie z ich życzeniem — powiedział Har.
— Dziękujemy, Max. Po wyjściu z podziemi zameldujemy ci o naszym starcie w drogę powrotną.
— Coraz mocniej wierzę, że ten „drugi etap szkolenia” musi istnieć! — westchnęła Ewa, gdy znaleźli się nad granią.
— O przybyszach i tak niewiele się dowiemy — mruknął Ted z żalem. — Oni niezmiernie starannie zacierali wszelkie ślady, które mogłyby dać pojęcie o ich wyglądzie. . .
— Za to pozostawili wiele rzeczy świadczących o ich rozumie i wiedzy —
dodał Har.
— Wniosek stąd, że musieli być niezbyt przystojni nie chcieli się tym zanadto afiszować. Ale słuchajcie! — wykrzyknęła nagle Ewa. — Na czyj wzrost były 109
właściwie obliczone otwory drzwiowe w Starej Bazie? Przecież nie na nasz ani tym bardziej Florytów. . . Tam wszystkie drzwi miały niewiele ponad metr wysokości.
— Były przy tym kwadratowe — przypomniał Har. — Możliwe, że odpowiadały wymiarom przybyszów z Kosmosu. Starą Bazę budowali w zasadzie dla siebie. To byłby jedyny szczegół świadczący o ich wyglądzie.
— Nie przesądzajmy sprawy. Może w zapisach, jakie pozostawili w fonotece, znajdzie się więcej szczegółów. Może niektóre zapisy dadzą się odtworzyć w postaci obrazów? Zdaje się, że czyniono jakieś próby w tym kierunku — powiedział
Ted.
Chwilę trwali w milczeniu, tylko silnik szumiał, a pojazd, kołysząc się lekko, niósł ich ku stożkowi.
— Przez cały czas jestem pod wrażeniem niezmiernej przenikliwości tych nieznanych istot. Jakże trafnie umiały ocenić możliwości ziemskiej cywilizacji, pozostawiając informacje dla nas tu, w odległości ośmiu lat światła od Ziemi —
medytował Har półgłosem. — Z drugiej jednak strony. . . z tymi Florytami, mimo całego wysiłku i starań, coś im nie wyszło. Jakby nie zdawali sobie sprawy z ich potrzeb. . .
Przerwał. Nagłe uderzenie pchnęło wirolot w bok. Autopilot natychmiast wy-równał kurs, lecz po sekundzie nowy, silniejszy wstrząs rzucił nimi o ścianę cia-snej kabiny.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W KTÓRYM SYTUACJA STAJE SI Ę KRYTYCZNA,
A FLORYCI ZACZYNAJĄ DZIAŁA Ć
Ledwie Max zdążył usiąść nad dziennikiem pokładowym, zabrzmiał głośny dzwonek. W pierwszej chwili spojrzał odruchowo na ekrany podczerwienne, my-
śląc, że to czujnik sygnalizuje czyjąś obecność w pobliżu „Suma”. Zaraz jednak zorientował się, że to nie to: dzwonek był zbyt wysoki jak na czujnik. To alarm utraty automatycznej łączności z wirolotem!
Od czasu pechowej wyprawy Teda na Orfie wprowadzono ścisłą zasadę ciągłej kontroli łączności radiowej z pojazdami oddalającymi się choćby na niewielką odległość w teren. Kosztowało to nieco więcej energii, ale względy bezpieczeństwa miały zasadnicze znaczenie.
Max podbiegł do rozdzielni i przełączył odbiornik na kanał alarmowy. Wywo-
