Xavras Wy?rn
Xavras Wy?rn читать книгу онлайн
Ksi??ka sk?ada si? z dw?ch powie?ci: Zanim noc i Xavras Wy?ryn.
Pierwsza z nich to przejmuj?cy, utrzymany w realiach VII wojny ?wiatowej opis przej?cia do innego, niedost?pnego dla ludzkich zmys??w ?wiata. Bohater – cynik i hitlerowski kolaborant – dopiero w obcym wymiarze przekonuje si?, czym s? naprawd? dobro i z?o.
Powie?? Xavras Wy?ryn nale?y do popularnego gatunku ‘historii altrnatywnych’. W 1920 roku Polska przegra?a wojn? z bolszewikami. Kilkadziesi?t lat p??niej partyzanci z Armii Wyzwolenia Polski pod wodz? samozwa?czego pu?kownika Xavrasa Wy?yna usi?uj? wyzwoli? kraj spod sowieckiej dominacji. Oddzia? uzbrojony w bomb? atomow? rusza w kierunku Moskwy.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nazajutrz rano wymaszerował swym człowiekoidem na Piękną, a gdy tylko człowiekoid zniknął za jej zakrętem, podniósł go w podgórę razem z otaczającym go cienką obwódką ubraniem. Rozumiał już przestrzeń i jej właściwości na tyle dobrze, by wykonywać tego typu czynności odruchowo, bez namysłu; w istocie opanował wszystkie sztuczki, które swego czasu prezentował był mu Sznic. Najdłużej rozgryzał trik ze znikającą ścianą, ponieważ przyjął błędne założenie, iż żydowski mag faktycznie wyjął jej okazały fragment. A nic podobnego: zawaliłaby się przecież, a w każdym razie nie dała z powrotem tak doskonale i bez najmniejszego śladu zlepić. Zaczął już podejrzewać magię; niepotrzebnie. Rzecz cała opierała się na złudzeniu: ściany nie tknięto, to światło i powietrze z podwórza przerzucono tuleją naddolną lub podgórną bezpośrednio do holu – bo w czwartym wymiarze linia prosta niekoniecznie musi oznaczać linię prostą, i nikt tu się nie modli do Euklidesa.
Drugi lutego był dla Jana Hermana dniem zamknięcia.
Wpierw wsunął człowiekoida do pokoju podporucznika Hoffera, który to pokój znajdował się w kompleksie budynków dawnych koszar Wojska Polskiego, teraz służących Wehrmachtowi. Hoffer właśnie coś pisał przy stoliku, rozebrany do kalesonów, jeszcze nie ogolony: miał dzień wolny lub nocną służbę. Pojawienia się człowiekoida Trudnego nie usłyszał, jedynie poczuł na skórze lekkie wzruszenie powietrza (nie ma bowiem dla swobodnych gazów nie wymuszonego przejścia w naddół czy podgórę).
– Hoffer – rzekł człowiekoid.
Hofferem zatrzepało, jak po przyłożeniu silnego prądu; poderwał się, obrócił, rzucił do tyłu.
– Cco…?
– Zabić mnie usiłowałeś. Strzelałeś do mnie. Nie udało ci się, lecz ty potem jeszcze niejedną noc i niejeden dzień przeczatowałeś w budynkach naprzeciwko mego domu, gotów mnie zamordować. Powiedz mi: dlaczego?
Podporucznik sięgnął do pasa przy spodniach od munduru, przewieszonych przez oparcie krzesła, i wyciągnął lugera; przeładował go i wycelował w człowiekoida.
– Jakżeś tu wlazł? Kogo przekupiłeś? Gadaj! Bo zastrzelę jak psa!
Trudny sięgnął w naddół i wyrwał Niemcowi pistolet. Zszokowany podporucznik zagapił się w swe puste dłonie: luger po prostu zniknął.
Człowiekoid podszedł bliżej.
– Dlaczego?
Hoffer otrząsnął się i podniósł na niego wzrok. Wrzasnął, skoczył i z szerokiego zamachu walnął człowiekoida w szczękę. Człowiekoid ani drgnął; za to Hoffer, blady i pozbawiony tchu, zwalił się bezwładnie na kolana, ściskając przedramię prawej ręki, z której pięści ściekała wolno krew. Trudny widział kości tej dłoni: były zdruzgotane. Nierozsądnie tak z całej siły bić w kamień.
Człowiekoid przykucnął przed Hofferem.
– Dlaczego? – szepnął.
Podporucznik szlochał przez zaciśnięte ze śmiertelnego gniewu zęby.
– Co ty wiesz… Czy ty w ogóle jesteś w stanie zrozumieć upokorzenie? Co? Co?!! Możesz to pojąć…? Gówno możesz, honoru u was ni krzty. No dalej, wykończ mnie! Myślisz, że boję się bólu? No?! Dalej!!
Trudny wyjął człowiekoida z pokoju Hoffera. Włożył go do swego gabinetu nad warsztatami, w siedzibie „Trudny Export-Import" przy Kruczej. – Józek. Józek Szczupak wrzasnął.
– Szef żyje…! Niech mnie szlag… Nie słyszałem, jak szef wchodził.
Człowiekoid podszedł do biurka, pochylił się nad nim.
– Józek, co ty robisz w moim fotelu?
– Aa… nic – Szczupak, uśmiechając się przepraszająco, Pospiesznie wstał. Widział, że Jan Herman nie odwraca od niego oczu i nieswojo się czuł pod tym spojrzeniem; cofnął się do okna. (Trudny w rzeczy samej przez człowiekoidowe nibyoczy nie widział zupełnie nic, bo nie był w stanie w swym czterowymiarowym ciele wykształcić dowolnie zróżnicowanych tkanek i wszystko – w tym Szczupaka – obserwował poprzez rozbudowany system powietrznych ommatidiów; a znaczna ich część pozostawała nieodmiennie skierowana na samego człowiekoida, chociażby właśnie dla kontroli, czy patrzy on dokładnie na rozmówcę).
– Nic?
– Noo, ktoś musiał poprowadzić firmę przez ten czas, jak szefa nie było. Szef wie, co tutaj się…
– Chciałeś sprzedać firmę Majorowi. Szczupak przełknął ślinę.
– Wszyscy myśleli, że szef nie żyje; nawet, za przeproszeniem, szefa żona. Ja tylko…
– W lewej kieszeni spodni masz nóż. Połóż go na biurku. Szczupak zbladł.
– Ależ co szef…
– Weź mi tu, kurwa, nie dyskutuj! Nóż! Położył go w rogu biurka.
– A teraz mi powiesz, od kiedy kablujesz Szwabom. Szczupaka zatkało. Pot wystąpił mu na czoło. Trudny widział jego szaleńczo bijące serce.
– Ja…
– Wpierw szantażował cię Łysy, ale potem to był już twój wybór; przyzwyczajenie. Łatwo się przyzwyczaić. Kiedy zacząłeś? Ile ofiar masz na koncie? Kto cię prowadził? Brylantowy Leutnant, prawda?
– Skąd…?
– Mówisz przez sen.
– Aaa-aarrr!
Złapał za nóż, otworzył go i przyskoczył do człowiekoida. Trudny nie czekał, podniósł i rzucił Józka Szczupaka w podgórę. Po dziesięciu minutach lotu Szczupak udusił się; chwilę potem zamarzł i rozpadł się na kawałki. Dwa miesiące później niektóre z nich, lekko nadpalone, spadły na Marę Imbrium, wznosząc przy uderzeniu o grunt małe chmury księżycowego pyłu. Leżą tam do dzisiaj.
Po załatwieniu sprawy z Józkiem człowiekoid Trudnego wszedł od strony korytarza do pokoiku pani Madzi.
– Dzień dobry.
– O mój Boże…!
– Były może jakieś telefony?
Wieczorem odwiedził w jego prywatnym mieszkaniu Standartenfuhrera Waffen-SS Hermana Janosa.
– Więc jednak żyjesz! – promieniał Janos, częstując człowiekoida Trudnego kieliszkiem sherry. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę! Czego to ludzie nie opowiadali, żebyś tylko słyszał…
– Co takiego mianowicie?
– A, szkoda gadać! Ważne, że jesteś z powrotem, cały i zdrowy. Tyle zamówień czeka!
– To koniec, Janos.
– Hę?
– Zamykam interes i wynoszę się stąd z rodziną.
– Niby dokąd?
– Do Ameryki. Janos zaśmiał się.
– Do Ameryki! Ciekawym, jak…
– Niech cię o to głowa nie boli, to moja sprawa. Janos przestał się śmiać i usiadł w fotelu naprzeciwko człowiekoida.
– Noo, nie wiem, czy tak całkowicie twoja. Mamy przecież, jakby nie było, spółkę…
– Mieliśmy.
– Kto tak powiedział?
– Ja tak mówię – rzekł Trudny człowiekoidem, po czym przesunął nim lekko w naddół i z powrotem.
Janosowi szklanka wypadła z dłoni. Wbiło go w fotel, niczym na widok wycelowanej pomiędzy oczy broni.
– Nie…
Trudny otworzył sufit salonu na obraz wnętrza podmorskiego wulkanu. Janos tylko zaskrzeczał z krańcowego przerażenia. Trudny zamknął sufit. Standarteniuhrer zwymiotował na swój szlafrok i na dywan.
– Ahnenerbe, Janos – rzekł człowiekoid. – Ahnenerbe.
– Tak.
– Cieszę się. Żegnam. – I zniknął.
Co się tyczy Konrada, to w dniu, o którym mowa, upijał się on z nagiej rozpaczy po utraconym dzieciństwie na jakimś weselu w pobliskiej wiosce, gdzie rodzice jednego z jego aktualnych kumpli posiadali spory majątek ziemski. Dzień, o którym mowa, był to poniedziałek; impreza przedłużyła się z niedzieli hucznymi poprawinami, teraz jednak, w zapadających ciemnościach nocy, na placu boju pozostali tylko nieliczni niezłomni kiperzy trunków bardziej wulgarnych, dawno już bowiem zabrakło wszystkiego oprócz brudnej czystej, tudzież ordynarnego kartoflanego bimbru.
Konrad podniósł głowę ze stołu i pośród gęstych i tłustych cieni zalegających w kącie szopy dostrzegł sylwetkę swego ojca. Doskonale wiedział, że jest pijany, w życiu się tak nie upił, jak dziś właśnie.
Tato… – jęknął przeciągle, nieporadnie sięgając gdzieś w bok po butelkę.
– Lepiej już wracaj, Konrad – rzekł mu ojciec. – Wracaj do domu, czekamy na ciebie.
– O Boże, tato…
Ojciec wyciągnął do niego rękę – wyłoniła się z ciemności w półświatło księżyca, niczym spod powierzchni ciemnej cieczy.
– Wracaj. Wszystko już będzie dobrze.
Konrad spadł z ławy, zwalił się na kolana i zaczął wymiotować, gniewnie przy tym szlochając.
Gdy uniósł wzrok, ojca już nie było.
Tego wieczoru, tej nocy, drugiej nocy po powrocie Jana Hermana, gdy życie rodziny Trudnych zaczęło wracać do normy, a w każdym razie sądziła tak większość jej członków – tego wieczoru po raz pierwszy i ostatni zwątpił on w sens i słuszność swej decyzji.
Wszedł człowiekoidem do domu i już w holu przy drzwiach dopadli go Lea i Krystian. Złapały człowiekoida za nogi i zaczęły paplać coś o jakimś rozlanym sosie. Od razu zrobił się potworny hałas i zamieszanie, a w takich warunkach bardzo ciężko było Trudnemu w odpowiedni sposób poruszać głową i oczami człowiekoida dla utrzymania pozorów jego naturalnego zainteresowania zewnętrzem; pozorów przyswajania rzeczywistości za pośrednictwem zwykłych, ludzkich zmysłów manekina. Musiał uciec i ukryć się w swoim gabinecie. Tu z kolei przydybała go matka. Jęła się teatralnie rozczulać i sączyć łzy prosto do przygotowanej chusteczki. Nie wiedział, co rzec; ona plotła o palcu bożym, dziedzictwie wieków i smutnej starości. I kiedy wreszcie wyszła, po prostu wysunął człowiekoida z budynku, podciągając go lekko ku podgórze -jednak, ze względu na ubranie, nie był w stanie całkowicie rozprostować swego czterowymiarowego nieciała, które utrzymywał tak boleśnie pokręcone i powyginane już kilkadziesiąt godzin bez przerwy. Nagle uderzyła go perspektywa nie kończącego się cierpienia, które wszak sam sobie zgotował: tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Wezbrał w nim mdląco słodki jad cynizmu. Poświęcenie, co? Poświęcenie? Gówno, nie poświęcenie. A żeby ich szlag trafił! Wszak ów wpiekłozstępny czar rzuciłem, bo mnie brzuch zabolał; dlatego, a nie z jakiejś męczeńskiej miłości do dzieci! I tak żem na wieczność stracony, do śmierci przeklęty! A niech ich szlag!