Zagubiona Przyszloic
Zagubiona Przyszloic читать книгу онлайн
Zagubiona przysz?o?? — CM-2 czyli almeralitowy satelita Celestia wyruszy?a w ko?cu XX wieku z Uk?adu S?onecznego w kierunku Alfa Centauri. Od wielu pokole? (jest rok 2407) w beznadziejnej podr??y unosi na swych pok?adach oko?o pi?ciu tysi?cy ludzi. Niewielkie spo?ecze?stwo jest silnie podzielone na kasty niewolnik?w, robotnik?w, technik?w, naukowc?w, rz?dz?cych. Wybucha konflikt, zako?czony szcz??liwie dzi?ki interwencji ludzi z innego statku kosmicznego — Astrobolidu. Dzi?ki temu uda si? powr?ci? na Ziemi?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Roche znikł w otworze, a po chwili i dziewczyna usiadła na jego brzegu. Pod nią widniał wąski pomost otoczony poręczą. Ostrożnie opuściła nogi.
— Nie bój się. Chwyć za poręcz i chodź do mnie! — usłyszała znów głos Roche'a. Rozejrzała się na obie strony. Pomost podnosił się gwałtownie łukiem ku górze, tworząc pierścień wokół kilkunastumetrowej wieży, u której szczytu majaczył wielki grzyb miotacza.
Daisy uczuła skurcz w okolicach żołądka. Nad nią w odległości kilku metrów stał na pomoście Dean. Ciało jego znajdowało się w jakiejś niewiarygodnej, niemożliwej w normalnych warunkach pozycji, niemal głową w dół.
— Dean, co ty robisz?
— Dziwisz się, że chodzę jakby po suficie — roześmiał się astronom. — Ty w tej chwili wyglądasz tak samo, gdy patrzę z mojego miejsca. Pomost otacza oś Celestii, więc w każdym jego punkcie kierunek pionowy biegnie od osi ku krawędzi świata. Podejdź do poręczy i chodź do mnie!
Daisy poczęła ostrożnie przesuwać się po pomoście i za chwilę znalazła się obok astronoma.
Przypiąwszy wiszący u pasa dziewczyn^ zaczep do poręczy Roche począł opuszczać się szybko po wąskiej, metalowej drabince w dół. Wkrótce reporterka uczuła lekkie szarpnięcie liny i w słuchawkach rozległ się głos Deana:
— Halo, Ber i Daisy! Gotowe! Możecie się odczepić i schodzić za mną.
Teraz dopiero, gdy znalazła się na klamrach pionowej ściany, dziewczyna doceniła w pełni znaczenie ubezpieczenia oraz użyteczność silnego reflektora.
Posuwali się dość szybko w dół, niemal wyłącznie za pomocą rąk, zatrzymując się tylko na chwilę, gdy głos Roche'a lub Kruka sygnalizował zmianę zaczepów.
Mężczyźni pozostawali na przemian jako ubezpieczenie. Ten, który czekał przypięty u góry, zmuszony był później nadrobić czas tempem schodzenia. W miarę oddalania się od osi dziewczyna poczęła odczuwać zmęczenie.
— Dlaczego się tak śpieszycie?
— Widzisz ten mały zegarek w hełmie poniżej świecących punkcików? — wyjaśniał konstruktor. — Podaje on czas przebywania w skafandrze. Zapas tlenu przewidziany jest na trzy godziny, a od osi do krawędzi świata jest 500 metrów drogi. To nie bagatela przy schodzeniu, a co dopiero mówić przy wchodzeniu. My sami poruszamy się wtedy pięć razy wolniej. Z tobą droga powrotna zajmie nam co najmniej półtorej godziny, musimy więc nadrobić schodzeniem. Przestrzegałem cię, że to niełatwa wyprawa, więc musisz teraz wytrzymać. Odpoczniesz na dole. Zresztą, jeśli chcesz, możemy cię tu przypiąć i poczekasz, aż wrócimy.
— Jeszcze czego! — oburzyła się reporterka.
— Ale może naprawdę źle się czujesz? — wtrącił Dean.
— Nie ma mowy! Jeśli już wyszłam, to schodzę dalej i zobaczycie, co ja potrafię. Zresztą — mój był pomysł z tą wyprawą, więc jak by to wyglądało? Już chyba nie tak daleko, bo czuję, jak znów jestem ciężka.
— Jeszcze jakieś sto metrów. Jesteśmy mniej więcej na wysokości 18 poziomu.
— To może zapukamy do Summersona? Dopiero by się zdziwił!
— Apartamenty prezydenta znajdują się po drugiej stronie, w odległości 600 metrów stąd. A co do pukania, to nie wiem, czy ktoś by nas usłyszał, gdyż są tu, poza pancerzem, warstwy izolacyjne i komory ozonowe.
Zapanowało milczenie. Wszystkich troje ogarnęło przykre uczucie osamotnienia. Zwolnili nieco tempo schodzenia.
W dole, w świetle reflektorów zamajaczyła biała kreska wąskiego pomostu biegnącego nad krawędzią Celestii. Po kilku minutach dotarli do niego.
Pozostawiwszy Daisy jako ubezpieczenie Dean i Bernard ostrożnie spuścili się na sam skraj wielkiego dysku. Ciążenie było tu nieco większe od „normalnego” i młodzi ludzie z wysiłkiem czepiali się klamer, wisząc nad przepaścią.
Wreszcie dobrnęli do małej platformy, otaczającej metalowy cylinder, pod którym widniała 30-metrowa wieża. Tam zainstalowane były przyrządy do obserwacji astronomicznych.
— Patrz, Ber — dobiegł Daisy głos Deana. — Kosz radioteleskopu zwrócony jest dokładnie w kierunku Słońca.
Daisy przechyliła się przez poręcz. W jasnych smugach reflektorów ujrzała wieżę obserwacyjną. Olbrzymia, o 50-metrowej średnicy ażurowa czasza, osadzona na długim ramieniu, zwrócona była w kierunku przeciwnym ruchowi postępowemu Celestii.
— Nie rozumiem. Przecież, jeśli… — dalszych słów Daisy nie dosłyszała, gdyż Kruk i Roche zniknęli we wnętrzu cylindra i odbiór został przerwany.
Dean przez chwilę badał aparaturę.
— Teleskop optyczny nieczynny — stwierdził z zawodem w głosie. — Działa tylko radioteleskop oraz sonda radiolokacyjna. Znaczy to, że te ciała znajdują się jeszcze daleko. Chociaż, jeśli eksplodują, to powinny być widoczne błyski, nawet na wielką odległość. Z drugiej strony pośpiech prezydenta mówi raczej o tym, iż są one niedaleko, gdyż trudno sądzić, aby ich prędkość przekraczała aż kilkakrotnie naszą. Spróbuję teraz skomunikować się z Lunowem.
Kucnął obok niedużego czworokątnego pudełka umocowanego w ścianie cylindra. Nacisnął guzik znajdujący się z boku i wieko odskoczyło. Wewnątrz umieszczony był długi przewód z wtyczką i tabliczka z szeregiem przycisków.
Dean manipulował przez pewien czas w skrzynce, wreszcie stwierdził:
— Kontakt radiowy przerwany. Chyba aparat nadawczo-odbiorczy jest uszkodzony.
— Więc nic z tego? Niepotrzebnie tu zeszliśmy? W głosie Daisy brzmiało rozczarowanie.
— Jest jeszcze telefon, ale włącza się go z obserwatorium, gdyż stanowi tylko rezerwę.
— Więc nie można się skomunikować?
Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie przerwał je Dean.
— Mam pewien pomysł. Kiedyś, regulując z Lunowem radioteleskop, zauważyliśmy, że zapalanie lub gaszenie reflektorów w hełmach wywołuje błyski na ekranie oscylografu. Byłem wówczas tu, na dole, ze starym Bobem, elektromonterem od Kuhna. On siedział wewnątrz opuszczonego poziomo zwierciadła, a ja w wieży. Światło z reflektora Boba raziło mnie w oczy i nie mogłem ani rusz zamocować pewnej śruby. Prosiłem więc, by je na chwilę zgasił. Lunow znajdował się wtedy w obserwatorium i zwrócił uwagę na błysk.
— Zupełnie zrozumiałe — wtrącił Kruk. — Iskrzenie powstające przy włączaniu jest źródłem fal elektromagnetycznych. Ale co to ma do… Ach, racja! Niezły pomysł. Tylko skąd on będzie wiedział, że trzeba podejść do telefonu?
— Lunow nie lubi, aby ktoś wchodził niespodziewanie do pokoju, w którym pracuje. Dlatego zawsze pukałem w umówiony sposób: dwa uderzenia w dłuższych odstępach i trzy szybkie.
— Chcesz „zapukać” do Lunowa przez radioteleskop? No, to jazda, bo czas ucieka! Daisy Brown wychyliła się jeszcze bardziej przez poręcz chcąc ujrzeć, co się dzieje pod nią. Po chwili zobaczyła, jak jedna z postaci ukazała się wewnątrz ażurowej wieży. To Dean schodził po drabinie w dół, ku długiemu ramieniu, na którym umocowane były przyrządy.
Dotarłszy do końca wieży astronom począł posuwać się ostrożnie po lśniącej rurze ku olbrzymiemu zwierciadłu.
— Uwaga! Trzymaj dobrze linę! — zawołał nagle. Gwałtowne jego ruchy wskazywały, że stracił równowagę. Przez chwilą jeszcze balansował, naraz zsunął się z wąskiego ramienia i zawisł na linie, obracając się na wszystkie strony. Żółty blask reflektora ślizgał się po krawędziach platformy, przyrządach astronomicznych i po pancerzu Celestii, to znów zapadał w otchłań kosmosu, roztaczającą się pod wirującym ciałem.
Nieopanowane ruchy astronoma ustały. W słuchawkach znów rozległ się jego głos:
— Ber, teraz ciągnij! Jeszcze trochę! Wyżej! Wyżej! Teraz trochę popuść! O! Tak! Dobrze! Wisząca na linie postać w skafandrze poczęła wykonywać rytmiczne ruchy, aby rozhuśtać ciało. Wreszcie młody astronom uchwycił się lśniących prętów tworzących wielki metalowy kosz.
— Popuść trochę liny! — zawołał do Bernarda. Zręcznie przesunął się między prętami ramy przyrządu i po chwili odnalazł małe drzwiczki, prowadzące do wnętrza kosza. Przez chwilę posuwał się ku środkowi olbrzymiej czaszy, gdy naraz zamarł w bezruchu.
Postąpił krok naprzód, jakby miał zamiar wspinać się dalej, lecz oto znów się zatrzymał. Wreszcie począł posuwać się dalej po prętach kosza, podobny do pająka na wielkiej sieci.