Zagubiona Przyszloic
Zagubiona Przyszloic читать книгу онлайн
Zagubiona przysz?o?? — CM-2 czyli almeralitowy satelita Celestia wyruszy?a w ko?cu XX wieku z Uk?adu S?onecznego w kierunku Alfa Centauri. Od wielu pokole? (jest rok 2407) w beznadziejnej podr??y unosi na swych pok?adach oko?o pi?ciu tysi?cy ludzi. Niewielkie spo?ecze?stwo jest silnie podzielone na kasty niewolnik?w, robotnik?w, technik?w, naukowc?w, rz?dz?cych. Wybucha konflikt, zako?czony szcz??liwie dzi?ki interwencji ludzi z innego statku kosmicznego — Astrobolidu. Dzi?ki temu uda si? powr?ci? na Ziemi?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Początkowa cisza, przerywana co parę chwil rytmicznymi sygnałami z zewnątrz, zaczęła wypełniać się wzbierającą falą głosów.
Nie chciano wierzyć, aby tam się dostał człowiek, tak daleko od wylotów. I w jakim celu? A jednak…
— Profesor Bradley? Tu Summerson. Zgłosisz się do mnie natychmiast. Że śpisz? No, to wstaniesz. Nie. Nie wypadek. Ale musisz tu być natychmiast. Czekam w gabinecie.
Prezydent odłożył słuchawkę.
— To nie wypadek — uśmiechnął się do siebie. Oparł plecy wygodnie o poręcz i czekał. Nagle wzdrygnął się. Tak jakby przez gabinet przebiegł jakiś nieprzyjemny, złowrogi powiew.
— Powiew śmierci… — wyszeptał w zamyśleniu i usiłując ukryć przed samym sobą niedawną chwilę słabości, mruknął: — Właśnie tak być powinno…
Po kilku minutach mierzył wzrokiem wysokiego, siwego mężczyznę w okularach, który skłonił się z godnością.
— Usiądź. Mam do ciebie pilną sprawę. Bardzo pilną i poufną.
George Bradley poczuł dreszcz. Przypomniał sobie epizod ze swej młodości, epizod, który otworzył przed nim drogę do kariery pierwszego lekarza Celestii. Poprzedziła go rozmowa z Summersonem. Rozmowa zaczynająca się właśnie takim wstępem.
— W niedługim czasie w separatce twego szpitala znajdzie się chory — rozpoczął prezydent — którego przywiozą z… wypadku. Ten człowiek nie ma wielkich szans na wyzdrowienie…
Prezydent urwał.
— Powierzasz mi wyleczenie go? — zapytał profesor po dłuższym milczeniu.
— Właściwie… Tak. Zaopiekujesz się nim.
Znowu zapanowało milczenie, którego Bradley uparł się nie przerywać.
— Ale ten człowiek umrze — zapadło w ciszę.
— Niech się dowiem, co to za choroba?
— Bardzo ciekawa. Pacjent może ci posłużyć jako obiekt do naukowych obserwacji. Chodzi o wycieńczenie wywołane długotrwałym przebywaniem na płaszczu Celestii, a ściślej wspinaniem się po klamrach na jego powierzchni przy jednoczesnym przeciwstawianiu się sile rotacyjnej, która dąży do wyrzucenia śmiałka w pustkę. I to wszystko przy malejącym szybko dopływie tlenu.
Profesor nie wytrzymał.
— Jeśli tylko jeszcze żyje, pod moją opieką ten człowiek na pewno wyzdrowieje. Summerson rad nie rad musiał odsłonić karty.
— Ten człowiek powinien umrzeć. Wymaga tego dobro ludzkości. Cisza.
— A więc?
Bradley wiedział, że musi coś odpowiedzieć.
— Nie mam wątpliwości co do twego zamierzenia. Tak samo jak nie czuję w sobie siły do wykonania go.
— Przecież to takie proste — zachęcał prezydent.
— Może proste. Jak każdy fach, o ile zna się go dobrze. Cóż, ja umiem tylko leczyć.
— I lubisz zawód lekarza?
— Jak zapewne mało kto, mogę powiedzieć bez zastrzeżeń, że odnalazłem swoją drogę.
— Dzięki mojej pomocy, wydatnej pomocy — podkreślił prezydent. — Sądząc z rozmowy, mam powody wątpić, czy pamiętasz o niej. A przecież gdyby nie ten szczęśliwy traf, że byłeś mi potrzebny, byłbyś może dotąd felczerem podającym usłużnie lancet Tortonowi. Okazałeś się bardzo zdolny, to prawda. Ale ilu zdolnych marnieje, powiedzmy sobie szczerze. Żeby być głośnym chirurgiem, nie wystarczy mieć złote ręce. Aby zdobyć pozycję, potrzeba poparcia sfer wpływowych, a tego nie posiadałeś. I gdyby nie to, że ja sam zająłem się twoją karierą, nie byłbyś dziś profesorem Bradleyem, o którym wie każde dziecko w Celestii. Wtedy byłeś mądrzejszy. Gdy dzięki mnie otrzymałeś stanowisko zastępcy Tortona i gdy przyszedłem do ciebie upomnieć się o zapłatę, rozumiałeś dobrze, iż jedynie bezwzględne posłuszeństwo sprawi, że zapomnę o twym pochodzeniu i otworzę ci drogę do przyszłości człowieka. Do tej pięknej przyszłości, której owoce teraz zbierasz. Ale wróćmy do sprawy. Teraz moja łaska jest ci szczególnie potrzebna.
Summerson zlustrował badawczo kręcące się, wełniste, siwe włosy profesora w taki sposób, aby to nie uszło uwagi obserwowanego, i ciągnął dalej:
— Stary jesteś. Przykre to, ale nie da się ukryć. Pożyjesz jeszcze rok, dwa, niech będzie dziesięć — życzę ci jak najdłużej. Ale kiedyś umrzesz. Byłoby źle, gdybyś umarł cały i zupełnie na zawsze, tak jak zdychają zwierzęta i Murzyni — silnie zaakcentował ostatnie słowo.
Bradley zdziwił się i zapytał w najlepszej wierze:
— Dlaczego tym, właśnie tym mi grozisz?
— Zastanów się uważnie — odparł Summerson tonem zimnej przestrogi.
— Jak to? Czyż więc dusza człowieka może umrzeć? Racz mi łaskawie odpowiedzieć, Zastępco Pana Kosmosu.
Prezydent utopił wzrok w ofierze i wyrzekł wolno, cedząc każde słowo:
— Dusza człowieka — nie!
— A jakaż inna może istnieć?
— Żadna. Dusza należy do człowieka albo jej nie ma w ogóle.
— A więc…Czyżbym nie był człowiekiem?
— Bądźmy szczerzy — odparł prezydent z kamiennym spokojem. — Twoje pochodzenie… Pojąłeś? — zapytał szyderczo.
— Mów dalej — rzekł profesor cicho, ukrywając twarz w dłoniach.
— A więc wstydzisz się. To pierwsza kropla odkupienia.
— Wstydzę się… otrucia Rosenthala. Za to powinienem ponieść najsurowszą karę. I ani ty, ani sam Bóg, którego w Celestii zastępujesz, nie potrafi mi wytłumaczyć, że jest inaczej.
— Bluźnisz, wnuku Murzyna! Cisza.
Strzał był celny. Prezydent rozsiadł się wygodnie w fotelu i obserwował Bradleya spod zmrużonych powiek. Czekał.
— Może istotnie bluźniłem — odrzekł złamanym głosem lekarz. — Bóg widzi, niech osądzi. Ale czy ten mój grzech powinien powodować wypominanie mi mojego dziadka, uczciwego, bardzo przyzwoitego Murzyna, którego skazano na śmierć tylko za to, że go pokochała kobieta?
— Gadasz przewrotne głupstwa — ofuknął go Summerson. — Murzyn nigdy nie będzie uczciwy. O ile nie jest zbrodniarzem, jak ten zwyrodnialec, twój dziadek, który śmiał pożądać żony spośród gatunku, który Bóg wyróżnił, oblicze moralne czarnego może być co najwyżej nijakie. To wynika z prostego faktu jego pochodzenia.
Bradley milczał. Spokojnie czekał dalszego ciągu.
— Nie myśl, że to jest błahostka — podjął prezydent. — Twoja babka także dopuściła się wielkiego przestępstwa spotwarzając ludzką godność. I ona zasługiwała na karę śmierci, i jej dziecko, to znaczy, twoja matka.
Sprawa ta była niegdyś głośna w „wysokich sferach” Celestii. Loch uzyskał dość łatwo od ówczesnego prezydenta Mellona, swego bliskiego kuzyna, „łaskę” dla córki i wnuczki. Po prostu zapłacił znaczną sumę rządzącej wówczas grupie Agro. Osiemnaście lat potem ojciec doktora Bradleya, wysoki urzędnik rządowy, ożenił się z Mulatką.
Skandal odżył, sfery towarzyskie rozpoczęły bojkot. Zaważyło to poważnie na pozycji Bradleya. To podkopało jego zdrowie. Umarł pozostawiając małego synka George'a i żonę na łasce jej wpływowych krewnych.
— Wracając do sprawy twej duszy — ciągnął dalej Summerson — możesz ją mieć lub nie, jak zechce Bóg. Wiesz dobrze, że tylko ja jeden mogę wymodlić dla ciebie łaskę wiecznego, szczęśliwego trwania. Zastanów się dobrze.
— Ufam, że prawo boskie nie dybie na szczęście człowieka za coś, czego on sam nie popełnił.
— Zuchwały jesteś ponad miarę, choć dobrze znasz powody, które powinny cię skłonić do skrajnej pokory. Dowiedz się więc, skoro chcesz, że ja reprezentuję oprócz boskiego prawa także i ludzkie — Summerson odmierzał słowa jak kroki. — Dziadek Nika Mellona, który raczył darować twojej matce życie i konsekwencje nieczystego jej pochodzenia, od czterdziestu pięciu lat cyrkuluje w Celestii już tylko w postaci pierwiastków.
— Moja matka też nie żyje i tylko Bóg ma ją w swej władzy. Bóg, jego prawa i jego sprawiedliwość. Wystarczająco dużo upokorzeń zniosła w tym życiu, aby szczęśliwie odpoczywała na Juvencie. O, ja w to wierzę bardzo mocno — wyrzucił Bradley roztrzęsionym głosem.
— Ale jesteś ty i twoi dwaj synowie. I dzielnica murzyńska też jest — dokończył prezydent, marszcząc groźnie brwi.
Profesor wzdrygnął się. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu do głowy, że nie jest szczęściem ani zaszczytem zwracać się w poufałej formie do władcy Celestii.