Zagubiona Przyszloic
Zagubiona Przyszloic читать книгу онлайн
Zagubiona przysz?o?? — CM-2 czyli almeralitowy satelita Celestia wyruszy?a w ko?cu XX wieku z Uk?adu S?onecznego w kierunku Alfa Centauri. Od wielu pokole? (jest rok 2407) w beznadziejnej podr??y unosi na swych pok?adach oko?o pi?ciu tysi?cy ludzi. Niewielkie spo?ecze?stwo jest silnie podzielone na kasty niewolnik?w, robotnik?w, technik?w, naukowc?w, rz?dz?cych. Wybucha konflikt, zako?czony szcz??liwie dzi?ki interwencji ludzi z innego statku kosmicznego — Astrobolidu. Dzi?ki temu uda si? powr?ci? na Ziemi?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
„By nie było nam tak ciężko umierać — pomyślał z goryczą. — Umierać… Och, nie! Ona nie może umrzeć! Nie może! On jednak chyba mówił prawdę. A jeśli… jeśli nie dotarł? Jeśli schodząc bez ubezpieczenia stracił równowagę i runął w przepaść? I leci teraz w przestrzeni w kierunku strefy dezintegracji?”
Uczuł, że krople potu wystąpiły mu na czoło i jednocześnie ogarnęła go fala zmęczenia. -”To brak tlenu. Zaczyna się”.
Usiłował oddychać jak najoszczędniej, lecz już wkrótce zaczął odczuwać rosnące pragnienie głębszego zaczerpnięcia powietrza. Odetchnął kilkakrotnie, ale nie przyniosło to oczekiwanej ulgi. W głowie począł potęgować się nieznośny szum. Jakieś dalekie dudnienie dobiegło jego uszu. Przechylił się na bok.
— Co to? Słyszysz, Daisy?
— Nic nie słychać — odpowiedziała dziewczyna nachylając się nad nim. — Co ci jest, Dean? W głosie jej nie dźwięczał już strach, lecz niepokój o Roche'a.
— Nic… Nic… to przejdzie.
Nie dokończył, gdyż jasne płaty zaczęły mu latać przed oczyma. Próbował sięgnąć ręką, aby pochwycić za którąś z klamer, lecz naraz uświadomił sobie, że nie warto, że i tak wszystko jedno, co się z nim dzieje. Ogarnęła go apatia.
Daisy schwyciła go w ramiona i podniosła do góry. Do uszu jego dobiegł jakby gdzieś z daleka jej szept:
— Co ty robisz? Co się z tobą dzieje? Już niedługo, Dean. Już niedługo. Oni nas tu nie zostawią. Pomoc już pewno idzie.
Nagle wy buchnęła spazmatycznym płaczem.
— Co ty? Umierasz? Nie! Nie! To nieprawda! Dean! Dean!
Płacz dziewczyny przywrócił mu na moment poczucie rzeczywistości. Otworzył szerzej oczy, lecz nad sobą ujrzał tylko mgliste zarysy hełmu Daisy. Oddychał gwałtownie. Dudnienie w skroniach przeszło w miarowy stuk. Ostatnim wysiłkiem próbował podnieść głowę i nagle poczuł, że zapada się gdzieś w dół.
Poprzez splątane ze sobą obrazy przeżytych chwil, obrazy wnętrza obserwatorium, to znów usianego gwiazdami nieba, ujrzał z daleka uśmiechniętą twarz Daisy.
— Halo CM-2! Za godzinę nalej samej fali — usłyszał jej głos.
Zdawało mu się, że płynie w przestrzeni, że jest lekki jak piórko. Oto w dali zamajaczył wielki dysk Celestii.
— Lecę w kierunku strefy dezintegracji — zadudniło coś w mózgu.
Rozejrzał się wokół. Opodal leciała Daisy z wykrzywioną przerażeniem twarzą. Szarpnął się gwałtownie, chcąc przezwyciężyć ogarniający go bezwład, i krzyknął:
— Daisy! Muszę ratować Daisy!
Między życiem a śmiercią
— To stara historia, mój chłopcze, starsza ode mnie. Już niewielu pamięta ją z opowiadań: może stary Malley, może siwa Barrow. Tak, moje dziecko. O tym mówić nie wolno i niebezpiecznie. Mój dziadek wtedy zginął i wielu, bardzo wielu. Był sąd. Straszny sąd. Wszystkich Murzynów wtedy wzięli. Zostawiono tylko małe dzieci, młodsze od ciebie. Każdy musiał opowiadać, gdzie w tym czasie był, co robił. Ale to nie wystarczyło sędziom. Kto nie miał za sobą człowieka, który by zeznał na jego korzyść, musiał umrzeć. A ludziom przeszkadzano bronić Murzynów.
— To byli i dobrzy ludzie, babciu?
— Byli. I dziś są. Wielu „szarych” nam pomaga jak może.
— No i co dalej? Mów, babciu…
— Ano… Później Wielki Biały Władca uroczyście ogłosił, że ponieważ Murzyni myśleli o dorównaniu ludziom, po wieczne czasy odejmuje się im wszelkie prawa. I zarówno oni, jak i ludzie przestrzegać muszą naczelnego przykazania, którego kazano nam się uczyć na pamięć: „Pan Kosmosu stworzył ludzi na obraz i podobieństwo swoje, aby władzy państwowej, z jego łaski ustanowionej, posłuszni byli i szczęśliwie żyli w Celestii. Aby im ulżyć w pracy, darował im Murzynów w niewolę po wsze czasy”. A przecież my nie chcieliśmy ludziom dorównać, broń Boże, ani nie mówiliśmy nigdy, że mamy duszę nieumierającą. To tak bezwstydnie nałgał John Summerson, pradziadek obecnego Wielkiego Białego Władcy. Sam sobie to ze łba wydłubał, żeby nas zgubić. Komu to by w głowie postało, i jeszcze wtedy? Chcieliśmy, żeby był mniejszy głód i aby kobiet nie bito — to wszystko. A zresztą tam się rozeszło o bardzo mało. O jakąś kruszynę chleba i prawa. Ale ludzie są skąpi dla Murzynów. Zawzięli się, że nie. I tyle śmierci nam zadali…
— I zabijali, babciu?
— Tak. Okrutnie, a bardzo zwyczajnie. Buntowników — bo tak ludzie mówili wtedy o nas — wrzucali po prostu do tej wielkiej kadzi na 78 poziomie, do której w ogóle wrzuca się trupy. Kadź jest pełna jakiejś palącej cieczy. Tam ciało się rozpuszcza, podobno nawet i kości także.
— Jak to, babciu? Żywych tam wrzucali?
— Tak! — Murzynka skinęła głową. — Ale po co ja ci to opowiadam? Nie będziesz mógł spać.
— Mów jeszcze, babciu. I dużo naszych tak zabili?
— Pewnie, że dużo. Aż stało się coś, że więcej tam już nikogo nie wrzucali. Potem zabijali elektrytem w tył płowy, tak jak dziś zabijają wariatów, i dopiero zabitych wrzucali do tej samej kadzi, przeznaczonej i przedtem, i do dzisiejszego dnia do wrzucania trupów murzyńskich i zwierzęcych. Bo ludzi umarłych wrzucają do innej kadzi, takiej samej, ale w innym miejscu. Im religia każe, żeby nawet po śmierci byli osobno. Tak! Ciężko żyć Murzynowi na świecie…
— A co to się stało, babciu, że po tym już tam żywych nie wrzucali?
— Nienawidziliśmy wtedy okropnie ludzi. Można sobie przecież wyobrazić. Ale znalazł się tylko jeden taki, który postanowił im zapłacić za śmierć — śmiercią. Silny, barczysty, chwycił wpół policjanta, pewnie właśnie tego, który miał go wrzucić, i pociągnął za sobą. Murzyn nazywał się Miney. Za mego dzieciństwa każdy o tym wiedział, choć rodzinę jego wymordowano, aby pamięć łatwiej umarła. A trzeci oddział zakładów przetwórczych Morgana nazywaliśmy Oddziałem Śmierci. O tym też mówić nie wolno. Dlatego Murzyni milczą i zapomną zupełnie, bo jakżeby inaczej… Pewnie i dlatego niemiłe jest naszym katom wspomnienie Mineya, że nosił ludzkie imię, jak wielu Murzynów wówczas. O tym także nie wolno wiedzieć. Nazywał się James. Matka mówiła mi.
— On musiał być bardzo odważny, ten James. Prawda, babciu?
— Tak, moje dziecko, bardzo. Ale ty już idź spać. Późna noc, ja przed szóstą muszę być w chlewni. Ty też się nie wyśpisz.
— Babciu, opowiedz coś jeszcze — prosił wnuczek. — Tak duszno tam, gdzie śpimy. Tu, na korytarzu, trochę więcej powietrza.
— Ale musisz spać. Duszno, to prawda. Taki nasz los. I było, i będzie jednakowo. Ale tu niedobrze długo siedzieć. Są miejsca niezdrowe w Celestii i takim jest właśnie ten korytarz. Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego. To pochodzi spoza świata. Jakieś promienie, zdaje się. Podobno ochrony brakuje. Tak mówią ludzie. Oni dużo wiedzą.
— Babciu, opowiedz jeszcze o tym Jamesie — molestowało dziecko.
Staruszka odwróciła głowę, jak gdyby nie słyszała słów malca. Uwagę jej przykuł nieoczekiwany dźwięk.
— Babciu, powiedz…
— Cicho! — przerwała niecierpliwie. — Nie słyszałeś niczego? Tam — wskazała ręką ku górze.
— Nie.
Odgłos powtórzył się.
— O, teraz. Ty lepiej słyszysz. Ja stara. Oczy chłopca wypełniło przerażenie.
— Słyszałeś? — zawołała z przestrachem, chwytając go za rękę.
— Coś puka… w ścianę — wyjąkał malec. — Co to, babciu?
Znów rozległo się dudnienie. Było ono teraz wyraźniejsze, jakby bliższe. Dreszcz przerażenia wstrząsnął ciałem staruszki.
— Uciekaj! — zawołała nieprzytomnie. — Uciekaj! Prędzej! To diabelska sprawa. Chciała zerwać się z miejsca, ale strach paraliżował jej ruchy.
— Ratunku! — zakrzyczała nieprzytomnie, prawie mdlejąc.
Odpowiedziały jej jakieś zasapane głosy. Dwoje drzwi otwarło się z hałasem. Nadbiegło kilku Murzynów pytając, co się stało.
Przekonawszy się, że stara nie bredzi, okrzykami zwołali najbliższych, tamci jeszcze innych. Zebrał się tłum, stłoczony w zwartą gromadę.
Sto par oczu kierowało się tam, gdzie przebiegał dość szeroki pas ściany bocznej, pozbawiony ochrony przed szturmem niewidzialnej armii promieni kosmicznych. Przestrach, zdziwienie i ciekawość mocowały się ze sobą.