Lalande 21185
Lalande 21185 читать книгу онлайн
Lalande 21185 – pierwsza powie?? science fiction autorstwa Janusza Zajdla z 1966, opublikowana roku przez wydawnictwo Nasza Ksi?garnia.
Tytu? pochodzi od nazwy gwiazdy. Lalande 21185 jest jedn? z najbli?szych S?o?cu, niewidocznych gwiazd; znajduje si? w gwiazdozbiorze Wielkiej Nied?wiedzicy.
Projektantk? ilustracji do powie?ci i pierwszej ok?adki jest Teresa Wilbik.
Opis fabu?y
Ziemska ekspedycja podr?zuj?ca w kosmosie trafia do innego uk?adu s?onecznego. Tam bada dwie planety co do kt?rych istnieje prawdopodobie?stwo, ?e b?d? mogli na nich mieszka? ludzie. Opr?cz opisu ich przyg?d, ksi??ka zawiera przemy?lenia autora na temat eksploracji kosmosu i rozwa?ania o etycznej stronie takich przedsi?wzi??.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Nagranie mojej rozmowy z Werą. Ale to jeszcze nie koniec, słuchajcie dalej!
Głośnik fonografu stukał i chrypiał, to znów cichł zupełnie. Nagle spośród tych dziwnych odgłosów zabrzmiało wyraźne, niskie buczenie, przechodzące w coraz cieńszy pisk. Ted, Ewa i Har popatrzyli na siebie, potem na Maxa.
— To oni. . . — powiedziała cicho Ewa. — Czyżby. . . zaatakowali Werę i Adama?
— Myślę, że raczej zabrali im radiostację — powiedział Har niepewnie. —
Mając aparaty lotne powinni byli zdążyć. . . usunąć się w bezpieczne miejsce. . .
— Dalej nie nagrywałem. Uważam, że to wystarczy. Musimy spieszyć im z pomocą. Bez nadajnika nie dadzą sobie rady.
— W razie niebezpieczeństwa wystrzeliliby rakietę świetlną! — przypomniała Ewa. — Jeśli tego nie zrobili, to albo są bezpieczni, albo. . .
— Nie ma na co czekać. Lecę w ich kierunku, mogę zabrać jedną osobę do rotoplanu — przerwał Max.
— Zaczekaj! — powiedział zdecydowanie Har. — Na jakim kanale rozmawiałeś z Werą?
— Na szóstce. Co chcesz zrobić?
— Posłuchać.
— Ależ. . . naprawdę szkoda czasu. Jasne, że Floryci opanowali radiostację. . .
— Opanowali? — przez twarz Hara przebiegł lekki uśmiech. — Ręczę ci, że nie mają pojęcia, do czego to służy!
— Skąd wiesz, co oni wiedzą, a czego nie? — oponował Max. — Wydaje mi się, że oni nie są tacy głupi, za jakich ich mamy!
83
— Niewątpliwie. Niemniej jednak jestem pewien, że. . . Zresztą zaraz się przekonamy.
Har włączył odbiornik, przez chwilę dostrajał się do właściwego kanału, a gdy szmery w głośniku oznajmiły, że zaginiony nadajnik wciąż pracuje na tej samej fali, przykucnął nad aparaturą. Wszyscy otoczyli go nadsłuchując. Buczenie i sapanie powtarzało się co chwila. To był niewątpliwie głos Floryty, wlokącego przez gąszcz aparaturę nadawczą. Nagle do głosu tego dołączył drugi, gwałtowny i wysoki, jakby wzburzony i zagniewany. Przez chwilę rozbrzmiewał ten piskliwy duet, nastąpiła jakaś szarpanina i gwałtowny, prawie ludzki wrzask. Wszyscy drgnęli. Nie był to jednak głos człowieka. Ścichł, jakby oddalił się od mikrofonu i zamarł. Drugi głos powtórzył kilka razy krótką, piskliwą melodyjkę i znów przy akompaniamencie pochrapywań i stuków nadajnik powędrował przez zarośla.
Słuchali w napięciu, oczekując decyzji Hara. Max niecierpliwie zerkał w stronę rotoplanu. Ted spoglądał co chwila w doliny nie przesłonięte już chmurami.
Trwało to przez kilkanaście minut. Nikt się nie odezwał, nie padło ani jedno sło-wo. I nagle — najniespodziewaniej w świecie — głośnik ucichł. Po chwili rozległ
się trzykrotnie powtórzony krótki świst, szelest i tupot szybko oddalających się kroków.
A po kilkunastu sekundach stała się rzecz, której nikt nie oczekiwał: z głośnika popłynął nieco zadyszany głos Adama.
— Tu grupa dwa do „Suma”, czy mnie słyszysz?
Zasypany pytaniami zrelacjonował pokrótce wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu minut.
W czasie gdy Max rozmawiał z Werą, Adam znajdował się na środku sporej polany wśród rozległego obszaru puszczy na północ od miejsca lądowania. We-ra usiłowała wezwać go za pomocą nadajnika krótkiego zasięgu, lecz odbiornik Adama był wyłączony, a on sam — pochłonięty całkowicie obserwacją i foto-grafowaniem jakiegoś niezmiernie interesującego drobnego zwierzątka myszku-jącego wśród traw zarastających obficie polanę. Z tego to powodu Wera musiała zbliżyć się ku środkowi polany, pozostawiając na chwilę nadajnik i leżące obok niego pojemniki z zebranymi dotychczas próbkami geologicznymi i okazami ro-
ślinności. Z plecakami i miotaczami, na szczęście, nie rozstawali się przez cały czas. Krótka nieobecność Wery wystarczyła, by leżący na ziemi w odległości kilku kroków od skraju zarośli nadajnik zniknął. Natychmiast zresztą próbowali szukać śladów sprawcy kradzieży. Od miejsca, gdzie leżał przed chwilą aparat, wiódł
w stronę lasu wąski i niezbyt wyraźny szlak przydeptanej, lecz szybko podnoszą-
cej się roślinności. Pod pierwszymi drzewami szlak urywał się. Niewykluczone, że złodziej uszedł koronami drzew. Pościg za nim nie miał najmniejszego sensu, powrócili więc do przerwanych zajęć z zamiarem wystrzelenia świetlnej rakiety sygnałowej dla uspokojenia Maxa. Adam wpadł jednak na myśl, że porwanie radiostacji — jeżeli dokonali go tubylcy — mogło mieć bardzo istotne znacze-84
nie dla ustalenia położenia ich osiedla: pracujący nadajnik wskazałby nieomylnie kierunek. . . Nim jednak zdążyli rozważyć płynące stąd korzyści i zabrali się do wydobywania rakietnicy i przygotowania rakiet o odpowiedniej barwie, od strony lasu dobiegły nagle nieznane, wysokie dźwięki. Gdy spojrzeli w tę stronę, na tle zarośli mignął tylko podłużny, smukły cień i zapadł w gąszcz o dwadzieścia kilka metrów od miejsca, gdzie stali. I tym razem ślady na zgniecionym dywanie roślinności wiodły ku gęstwinie.
Nie uszkodzony i pracujący wciąż aparat leżał w miejscu, gdzie ślad się urywał.
— Jeśli potraficie, to wyjaśnijcie nam, co należy o tym sądzić I — zakończył
relację Adam.
— Nie ulega wątpliwości, że to byli Floryci — zaczął z przekonaniem Max.
— Przypuszczam, że chcieli zbadać, do czego służy i jak jest zbudowana nasza radiostacja. . .
— No, no! — pogroził mu Har. — Nie próbuj nam wmawiać, że w to wierzysz!
— A dlaczegóż by nie? — mruknął Max przekornie. — Lepiej przecenić ich możliwości niż dać się zaskoczyć.
— O, właśnie! Aby nie dać się zaskoczyć, leć do „Suma” i pilnuj go jak oka w głowie! Jeśli i rakietę skradną, mogą być kłopoty — powiedział Adler poważ-
nie.
— Dobrze, już idę — Max ruszył niezdecydowanie w kierunku rotoplanu —
tylko powiedz choć w paru słowach, co jest w tym stożku.
— Właśnie — dorzucił Ted. — Jeżeli to ma być próba naszej cierpliwości, to możecie się nie trudzić. Sam się przyznam, że jestem ogromnie ciekawy.
Har i Ewa spojrzeli po sobie.
— Ależ nie! — powiedziała Ewa. — Chodzi o coś zupełnie innego. . .
— O pierwszą reakcję Teda, gdy. . . to zobaczy — rzekł Har. — Nic więcej nie możemy teraz powiedzieć, bo będzie myślał nie wiadomo co, a chodzi tylko o jego bezpośrednią reakcję bez żadnych uprzedzeń.
Max pokręcił głową, ale nic już nie powiedział. Po chwili rotoplan oderwał się od skały.
Har popatrzył za nim, a potem z wolna ruszył w kierunku pozostawionych koło stożka plecaków.
— Schodzimy — powiedział stanowczo, nim Ted zdążył zaprotestować. —
Jest późno, musimy przed nocą zdążyć do pieczary. Wrócimy tu jutro.
Podczas zejścia rozmawiali wyłącznie o przygodzie z radiostacją.
— Floryci zachowują się raczej dziwnie: najpierw kradną, potem odnoszą. . .
O co im właściwie chodziło w tym wypadku? Czy chcieli w ten sposób zadoku-mentować swe przychylne nastawienie wobec nas?
85
— Może po prostu jeden ukradł, a drugi zabrał mu i odniósł na miejsce? To byłby argument na korzyść hipotezy Ewy o zróżnicowaniu ich charakterów: są widać wśród nich uczciwi i nieuczciwi. To by świadczyło o wysokim poziomie społecznego rozwoju! — zaśmiał się Har.
— W tym wypadku byłabym raczej skłonna przypuszczać — wtrąciła Ewa
— że chodzi im jedynie o uniknięcie konfliktu z nami. Ten, który zakradł się na miejsce postoju biologów, bez zastanowienia popełnił głupstwo, a ono, zdaniem pozostałych, mogło ściągnąć kłopoty na całą społeczność.
Gdy docierali do znajomej polany z jaskinią, było już dość ciemno. Otaczający ich las rysował się ścianą czarnego cienia. Cisza zalegała polanę i zarośla, powietrze było spokojne i nawet najlżejszy szelest nie dobiegał od zwartej gęstwiny liści i pnączy.
— Wierzyć się nie chce, że tam, w tym gąszczu, żyją jakieś istoty, i do tego rozumne — powiedział Ted, rozpinając we wnętrzu pieczary namiot.
— Sądząc z ich poczynań w stosunku do nas — powiedział Har — nie należy się obawiać otwartego ataku. Są, zdaje się, świadomi naszej nad nimi przewagi.
