List Pozegnalny
List Pozegnalny читать книгу онлайн
Zbi?r zawiera 18 opowiada? o nast?puj?cych tytu?ach:
Ekstrapolowany koniec ?wiata;
Druga strona lustra;
Towarzysz podr??y;
?le o nieobecnych;
Satelita;
Kolejno?? umierania;
?mier? Karola;
List po?egnalny;
Inspekcja;
Pigu?ka bezpiecze?stwa;
B??d pilota;
?mieszna sprawa;
Adaptacja;
Pe?nia bytu;
Wy?sze racje;
Utopia;
Chrzest bojowy;
Wyj?tkowo trudny teren.
A ponadto:
Janusz Zajdel o sobie (napisane w kwietniu 1981 r., czyli 4 lata przed ?mierci?);
fragmenty "Drugiego spojrzenia na planet? Ksi";
kilka konspekt?w powie?ci napisanych i nienapisanych;
wspomnienie M. Parowskiego o Januszu oraz bibliografi? tw?rczo?ci J. Zajdla.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Przyjrzałem się swemu odzieniu. Był to rodzaj luźnej piżamy z grubej, kraciastej flaneli w nieokreślonych, brudnych barwach.
Opłukałem twarz. Woda cuchnęła nieprzyjemnie, powietrze w pokoju też miało jakiś niemiły, obcy zapach. Gdy wracałem na pryczę, zauważyłem, że światło rozjaśnia się powoli. Policzyłem współtowarzyszy. Było nas razem dwunastu. Niektórzy już poruszali się, otwierali oczy, podobnie jak ja przed chwilą, usiłowali rozpoznać otoczenie.
– Chyba jesteśmy u celu, chłopcy! – powiedziałem usiłując nadać głosowi beztroski ton, lecz gardło miałem nieco ściśnięte i zabrzmiało to raczej niezbyt wesoło.
– Ktoś następny próbował, jak ja, otworzyć drzwi. Inni złazili z legowisk, liczyli tuby koncentratów.
– To wygląda na coś w rodzaju pudła – powiedział Toni skrobiąc się w czubek głowy.
– Na tych koncentratach można przeżyć parę dni. Jest zatem nadzieja, że długo nie posiedzimy. To zapewne tylko wstępny etap adaptacji – zauważył jakiś optymista z górnej kondygnacji prycz.
– Chłodno tutaj – stęknął ktoś inny. – A poza tym nie widzę naszych osobistych bagaży.
– Na wszystko przyjdzie pora – pocieszał optymista. – Jeszcze nie zacząłeś żyć na dobre, a już masz same zmartwienia! Na razie trzeba się cieszyć, że wszyscy jesteśmy tutaj, żywi i zdrowi.
– To mieliśmy zagwarantowane! – zaoponował malkontent.
– Mówili, że nie ma żadnego ryzyka.
– Więc tym bardziej powinniśmy być dobrej myśli: wszystko idzie planowo…
W naszej klitce było jednak zdecydowanie chłodno, a jej małe rozmiary nie pozwalały rozgrzać się w ruchu więcej niż dwóm osobom na raz. Do tego jeszcze podłoga nieprzyjemnie chłodziła bose stopy, bo żadnego obuwia nam nie dostarczono. Dlatego też większość czasu spędzaliśmy szczękając zębami pod cienkimi kocami na pryczach. A czasu było pod dostatkiem, bo przez następne trzy doby, znaczone kolejnymi przyciemnieniami i rozjaśnieniami lampy, nikt się nami nie interesował. Zapasy koncentratów spożywczych zaczynały się wyczerpywać, nasza cierpliwość także. Co chwila wybuchały kłótnie i dyskusje, niektórzy z nas gotowi już byli próbować siłą wydostać się z tego zamknięcia.
– Chcą nas rozmiękczyć! – mówił Toni klnąc obficie z pryczy nade mną. – Pewnie zdarzają się kłopoty ze zbyt nerwowymi przybyszami, różny element musi się tu trafiać, więc na wszelki wypadek na początku pakują wszystkich ostrzegawczo do karceru.
– Bzdura! – oponował nasz etatowy optymista. – W początkowym okresie zawsze bywa rozgardiasz i bałagan. Pamiętacie chyba, jak było na kursie przygotowawczym? Przez kilka dni wszyscy łazili jak zbłąkane barany, zanim się coś na dobre zaczęło.
Czwartego dnia nie było już nic do jedzenia, ale za to sytuacja, przynajmniej w pewnym stopniu, wyjaśniła się. Wkrótce po porannym rozbłysku światła odezwał się donośny głos. Dobiegał on z kratki w suficie, którą dotychczas braliśmy za wywietrznik. Rozpoznaliśmy głos kierownika naszego transportu, który powitał nas wylewnie, oznajmił, że wszystko przebiega zgodnie z planem i obecnie, po osiągnięciu celu podróży, przebywamy w izolowanym pomieszczeniu dla odbycia krótkiej kwarantanny. Przeprosił przy tym za dotychczasowy brak informacji, wynikły z nawału problemów stojących przed kierownictwem i miejscową administracją w tych pierwszych trudnych dniach.
Kierownik był dla nas osobą godną zaufania, nastroje w naszej grupie poprawiły się i wszyscy z zadowoleniem przyjęliśmy zapewnienie, że od tego dnia będziemy mogli swobodnie opuszczać naszą komórkę. Obiecano nam ponadto, że będziemy sukcesywnie i wyczerpująco informowani o wszystkim, co nas dotyczy. Trzeba przyznać, że zapowiedź tę realizowano później dość konsekwentnie, przynajmniej w porównaniu z licznymi innymi obietnicami.
Mimo solennych zapewnień przez całą kolejną dobę siedzieliśmy nadal zamknięci i, co gorsza, głodni. Kierownictwo jak gdyby zapomniało, że przydzielone nam zapasy dawno się skończyły.
Drzwi otworzyły się dopiero następnego dnia. Tłocząc się i przepychając, wypadliśmy hurmem z kabiny, zderzając się z podobną grupą wybiegającą z drzwi naprzeciw. Na prawo i na lewo od nas, wzdłuż korytarza biegnącego przez środek długiego budynku działo się dokładnie to samo: grupki ludzi odzianych w kraciaste, sprane piżamy wylęgały ze swych klitek zapełniając korytarz, rozglądały się przez chwilę, by następnie ruszyć ławą w stronę wielkich, dwuskrzydłowych drzwi widniejących u jednego z końców korytarza. Tych, którzy pierwsi dopadli wrót, spotkał jednakże zawód: były one szczelnie zamknięte – podobnie jak dotychczas drzwi poszczególnych pomieszczeń.
Parę setek bosych mężczyzn o nie ogolonych twarzach zamarło na 'kilka sekund, tłum zafalował niezdecydowanie i o wiele już wolniej ruszył w przeciwną stronę, gdzie w końcu korytarza widniały mniejsze drzwi.
Znajdowała się za nimi obszerna sala z ławami i stołami, na których stały rzędy plastykowych misek. W głębi, w dużym kotle parowała gęsta zupa. Pachniała dość apetycznie, więc głodny tłum zamruczał z zadowolenia, a po chwili, z miskami w dłoniach, stał już karnie w długiej kolejce do kotła, odkładając na potem demonstrowanie niezadowolenia z dziwnych manewrów kierownictwa.
Gdy wszyscy zasiedli już do jedzenia, ozwał się głośnik w suficie jadalni. Kierownik oznajmiał nam, że właśnie zakończył się etap kwarantanny i odtąd możemy swobodnie opuszczać nasze pokoje, kontaktować się wzajemnie i przechadzać wzdłuż korytarza. Jednakże – jak powiedział – czeka nas jeszcze pewien okres przebywania we wnętrzu budynku dla zakończenia etapu adaptacji naszych organizmów do zmienionych warunków środowiska. Być może – mówił – nie zauważyliśmy tego dotychczas, lecz już od paru dni stopniowym zmianom ulega skład atmosfery i ciśnienia, obniża się temperatura i skraca się doba. Nagłe wprowadzenie tak znacznych modyfikacji środowiska mogłoby spowodować niepożądane reakcje w mniej odpornych organizmach.
Należy zatem, we własnym interesie, cierpliwie powstrzymać się jeszcze przez kilka dni przed opuszczaniem baraku adaptacyjnego. Specjalnie spreparowane pożywienie, uwzględniające potrzeby naszych organizmów i zawierające coraz to większą domieszkę miejscowych produktów spożywczych, będzie nam dostarczane przez specjalny rurociąg wprost do stołówki.
Uzyskana swoboda poruszania się znaczyła niewiele wobec naszych oczekiwań, lecz w porównaniu ze stanem poprzednim to już było coś… Toni wprawdzie znowu klął i wyrzekał, porównując rzeczywistość z treścią prospektów, które nas tu zwabiły, ale większość współtowarzyszy uważała, że nie jest jeszcze najgorzej i że wszystko wymaga czasu, nim się unormuje. Rozumieliśmy trudności, jakie muszą towarzyszyć pionierskim przedsięwzięciom, a jak dotychczas nie było wyraźnych powodów, by wątpić w dobre intencje kierownictwa lub posądzać je o opieszałość czy zaniedbania w kwestii naszych interesów.
Toni uważał jednakże, iż z tym pionierstwem to spora przesada: przed nami przybyło tu wiele podobnych transportów i cały proces adaptacyjno-osiedleńczy powinien przebiegać z dawna utartym, naukowo opracowanym i praktycznie wypróbowanym torem. Być może miał rację, lecz któż wie, czy nie tak właśnie, jak my, zaczynali tu wszyscy przed nami? Może przejście przez uciążliwe fazy początkowe miało dodać nam hartu do dalszej działalności?
Okna były nadal zasłonięte, co wobec wyjaśnień dotyczących różnicy długości prawdziwej doby i naszej „sztucznej", wewnętrznej, teraz już nas nie dziwiło. Jedzenie dało się polubić, do niskiej temperatury też przywykliśmy, zażywając nieco więcej ruchu w przestronnym korytarzu.
Wieczny malkonent Toni z właściwym sobie sarkazmem zauważył wkrótce, iż racje żywnościowe maleją z dnia na dzień. Wysunął stąd złośliwą konkluzję, iż kierownictwo zamierza nas, w ramach adaptacji do miejscowych warunków, przyzwyczaić do mniejszego zapotrzebowania na żarcie. Uświadomiłem mu wszakże, iż jest idiotą: przecież wraz ze skracaniem doby maleją też przerwy między posiłkami, a zatem i racje żywnościowe powinny proporcjonalnie maleć. Toni nie przyjął mojej argumentacji twierdząc, iż porcje żarcia maleją znacznie szybciej niż doba, ale było to gołosłowne pomówienie, nie dające się w dodatku udowodnić z powodu kompletnego braku zegarków.