Ucieczka z Raju
Ucieczka z Raju читать книгу онлайн
Ucieczka z raju to udana kontynuacja ?atwo by? Bogiem autorstwa Roberta J. Schmidta. Akcja ksi??ki dzieje si? w dwudziestym czwartym wieku, w czasie najwi?kszego triumfu ludzko?ci, kt?ra wolna od konflikt?w powoli, ale konsekwentnie kolonizuje kolejne obszary kosmosu. Jednak spokojna stabilizacja, cho? jest stanem wielce po??danym nigdy nie trwa wiecznie. W ko?cu dochodzi do spotkania z obc? cywilizacj?, kt?ra okazuje si? nie wykazywa? ?adnej woli kontaktu, za to wywo?uje wojn?, w kt?rej nie bierze je?c?w i niszczy wszystko na swojej drodze. Stawk? w konflikcie jest nie tylko podb?j nowego terytorium, ale te? fizyczne unicestwienie wroga... Na jednej z ewakuowanych po?piesznie planet zrehabilitowany kapitan ?wi?cki toczy swoj? prywatn? wojn? o ocalenie jak najwi?kszej liczby ludzi. Kolonia na Delcie Ulietty kryje jednak o wiele wi?ksz? tajemnic?, kt?ra by? mo?e pozwoli odmieni? losy ca?ej wojny. W ksi??ce Schmidt'a akcja p?dzi od pierwszych stron. Ucieczka z raju to klasyczna powie?? science fiction z wyrazistymi postaciami, intrygami, walk? o w?adz? i oczywi?cie kosmicznymi bitwami. Autor pokazuje, ?e zagadnienie inwazji obcych to wci?? niewyczerpane ?r?d?o pomys??w na ciekawa fabu??. Robert J. Szmidt wykaza? si? niezwykle bogat? wyobra?ni?, opowiadaj?c swoj? histori? z ogromnym wdzi?kiem i oryginalno?ci?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
krajobraz – na ziemskie rafy koralowe. Te fantazyjne wachlarze, mózgi i inne cuda to wbrew
pozorom nie rośliny, tylko kolonie prymitywnych zwierząt.
– Naprawdę? W życiu bym nie powiedział, że tak może wyglądać zwierzę…
– Proszę się nie przejmować, kapitanie, ta wiedza jest dzisiaj dostępna wyłącznie garstce
wariatów z tytułami naukowymi. A wracając do tematu, wśród ziemskich roślin także
mieliśmy paru sprawnych mięsożernych myśliwych. Rosiczki, dzbaneczniki, tłustosze. Sporo
ich było, choć tak naprawdę stanowiły margines flory, podobnie jak wspomniane wcześniej
koralowce. Tutaj mamy jednak odwrotną sytuację. Wszystko, co pan widzi – wskazał ręką na
ciągnący się po horyzont kobierzec zieleni – to tutejsze zwierzęta.
– Takie lądowe koralowce?
– Nie do końca, ale powiedzmy, że na potrzeby naszej rozmowy możemy zastosować to
uproszczenie. Ja, będąc fachowcem, widzę różnice, i to znaczne, ale dla pana jako laika są one
zapewne niezauważalne. Nie licząc tego, że jak pan zauważył, organizmy te porastają lądy, nie
szelfy kontynentalne.
– A co z roślinami?
– Za chwilę pan zobaczy – rzucił Fitz z zagadkowym uśmiechem, dokonując niewielkiej
korekty lotu.
Maszyna zbliżała się właśnie do pasma górskiego, u którego podnóża Święcki dostrzegł
ciągnącą się na przestrzeni wielu kilometrów szarą plamę.
– Morze Mgieł – rzucił Olivernest chwilę później, wyłączając autopilota. – Niesamowite
miejsce, jedyne w okolicy, gdzie występuje największa roślina, jaką odkryliśmy w poznanej
części Galaktyki.
– To coś nie wygląda mi na roślinę – stwierdził Henryan, przytykając twarz do bocznego
wizjera.
Fitz spojrzał na niego z rozbawieniem, czego jednak Święcki nie był świadomy, gdyż całą
uwagę skupiał na falującej leniwie zawiesinie, w której niknęły szmaragdowe korony istot,
jakie najchętniej nazwałby drzewami.
– Mgła to coś w rodzaju chmury, tylko zalegającej tuż nad ziemią.
– Chmury, o ile dobrze pamiętam, nie są roślinami – wyrwało się Henryanowi.
– Racja, kapitanie – odparł Olivernest. – Tutaj to typowe zjawisko atmosferyczne,
a zarazem teren łowiecki naszej bestii.
Włączył jakieś urządzenie. Na wszystkich wyświetlaczach panelu sterowania pojawiły się
podzielone na kwadraty mapy. Przez chwilę wirtualne ekrany wydawały się idealnie martwe.
Potem Henryan dostrzegł w pobliżu lewego górnego rogu czerwony punkcik, który pulsował
rytmicznie, przesuwając się jednocześnie w kierunku centrum.
– Oto i ona… – Fitz zawiesił grawiolot dwieście metrów nad szarą plamą.
Święcki wyjrzał przez panoramiczne okno kabiny. Gęsta jak mleko zawiesina wydawała się
spokojna, tylko tu i ówdzie falowała lekko jak powierzchnia wody.
– Spokojnie… – mruczał Olivernest. – Spokojnie… Tam! – zawołał tak niespodziewanie,
że skupiony na obserwacji podnóża gór pasażer podskoczył w fotelu.
Mgła wybrzuszyła się raptownie, jakby od spodu napierało na nią coś wielkiego – niczym
morska toń, spod której wynurza się wieloryb. Takie właśnie skojarzenie miał Henryan, gdy
patrzył na szarą masę, która unosiła się coraz wyżej, lecz nie rozrywała się, jak gdyby
w przeciwieństwie do oceanu była ciałem stałym.
Kilka sekund później Święcki zrozumiał, gdzie popełnił błąd. To nie była mgła, tylko istota,
która w niej żyła. Prostowała się właśnie, a ten garb, to wybrzuszenie, to był jej… kark? Tak
to przynajmniej odbierał Święcki. Uznał, że gigant prostuje długą na kilkadziesiąt metrów
szyję i podświadomie wypatrywał na jej końcu czegoś, co będzie przypominało łeb
gargantuicznego dinozaura.
Zawiódł się jednak. To, co wynurzyło się z Morza Mgieł, przypominało giętką, zakończoną
płasko rurę. Urywała się w pewnym momencie, jakby ktoś uciął ją wielkim nożem.
– Moje maleństwo… – Fitz pochylił się mocno i dotknął dłonią krystalitu. – Będzie mi
ciebie brakować.
– Ładne mi maleństwo – mruknął Henryan, po czym zwrócił się do przewodnika: – Co to
właściwie jest?
– Przedstawiam panu najpiękniejszy okaz Tripodus fitzii, królowej ekosystemu tej planety.
– Fitzii? – zdziwił się Święcki.
– W środowisku naukowym istnieje tradycja nazywania nowych gatunków imieniem ich
odkrywcy – wyjaśnił Olivernest. – A to moje znalezisko, jeśli mogę tak powiedzieć.
I przepustka do wieczności. To największa roślina, jaką do tej pory odkryto w podbitej przez
człowieka przestrzeni.
– Wygląda jak gigantyczny robak – zauważył Henryan.
– Patrzy pan na jedną z trzech jej odnóg. – Fitz opadł na fotel i przełączył wyświetlacze na
inny tryb.
Kołyszącą się nad Morzem Mgieł mackę otoczył czerwony kontur, który pod powierzchnią
szarej zawiesiny podzielił się na dwa inne, niemal identyczne ramiona.
– Jak tam jest głęboko? – zapytał zdumiony Henryan.
– Dno niecki znajduje się około trzystu osiemdziesięciu metrów pod powierzchnią mgły –
odpowiedział niemal natychmiast Olivernest, nie tając podziwu w głosie.
– To coś ma prawie pół kilometra wysokości?
– Maksymalna rozpiętość jej ramion osiągnęła w tym roku czterysta czterdzieści siedem
metrów, a to jeszcze nie koniec. Żałuję, że nie dożyję dnia, w którym ta bestia osiągnie
pełnoletność.
– Młody pan jeszcze jest – zaśmiał się Święcki. – Dorzuci pan na kark i z dziesięć
krzyżyków, a może więcej, jeśli zdecyduje się pan na dłuższą hibernację.
– W jej rzeczywistości nasze stulecie jest jak godzina – stwierdził Fitz, wzdychając głośno.
– Deltiana urodziła się, zanim ludzie wyszli z jaskiń, i będzie wciąż brodziła w tej mgle, gdy
my dotrzemy do najdalszych krańców Galaktyki.
– Deltiana? – Święcki wolał nie poruszać tematu dalszej ekspansji człowieka w kosmosie.
– Tak ją nazywam prywatnie. – Olivernest pochylił się w fotelu. – Proszę patrzeć.
Henryan odwrócił głowę i dostrzegł w oddali jakiś ruch w powietrzu. Nad Morzem Mgieł
sunęły ciemne kształty. Musiały być bardzo duże, ponieważ nawet z tej odległości wydawały
mu się masywne. Były ich setki.
– Cóż to takiego?
– Zarodniki wachlarzowców – wyjaśnił Fitz, wskazując ręką na nibylas.
Święcki domyślił się, że tak – całkiem trafnie – nazywają się te rośliny, tfu, zwierzęta.
Mimo
przystępnego
wykładu
szefa
pionu
badawczego
wciąż
miał
problemy
z zaakceptowaniem odmienności tej planety. I pewnie jeszcze długo nie zrozumie, jakim cudem
rośliny przejęły rolę łowców.
W czasie, gdy się nad tym zastanawiał, zarodniki pokonały sporą odległość. Niesione
wiatrem sunęły wysoko nad szarym akwenem jak dziwaczne balony. Nie przypominały jednak
w niczym gurdyjskich alag’terysmów – nie było w nich piękna, jakiego nadaje wytworom
cywilizacji myśl, choćby prymitywna, a tylko surowa efektywność natury. Nabrzmiałe sine
bąble otoczone resztkami tkanek, z których wyrosły, zanim oderwały się od… tu Święckiemu
zabrakło słowa na opisanie tego elementu miejscowych koralowców, na którym wyrastały
zarodniki.
– Skąd one się tu wzięły? – zapytał niby od niechcenia. – To znaczy gdzie rosną? Nie
widziałem na okolicznych… wachlarzowcach niczego takiego.
– Zarodniki rozwijają się w specjalnych komorach, wewnątrz pali stu… powiedzmy, że
wewnątrz pni. Gdy dojrzewają, zaczynają wydzielać bardzo lotny gaz, który wypełnia komorę
i unosi je wysoko w niebo, by szybowały jak najdalej i kolonizowały nowe tereny.
Zarodniki dotarły nad Deltianę, która musiała jakoś wyczuć ich obecność. Gruba blada
macka wyciągnęła się na całą długość, po czym jej kraniec pękł jak zbyt mocno naciągnięta