Zb?jecki Go?ciniec
Zb?jecki Go?ciniec читать книгу онлайн
Wi??ni?w trzymano pod ni?sz? ?wi?tyni?, w ?elaznych klatkach wpuszczonych w kana?y ?ciekowe. Stra?nicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwi? ca?ymi dniami w kanale, rozmy?la? i przygl?da? si? wielkim jaszczurom, od kt?rych roi?o si? w ?ciekowisku. Zb?jc? otoczy?y trzy poka?ne, wyg?odzone sztuki. I tak siedzieli po przeciwnych stronach ?elaznej kraty, trzy bestie i Twardok?sek, dzie? za dniem gapi?c si? na siebie bezsilnie. Gdy wi?c pojawi? si? pierwszy stra?nik, zb?jca ochoczo wy?piewa? swoj? histori?… – by po latach zapisa? j? mog?a Anna Brzezi?ska, specjalistka od staropolskich obyczaj?w i magii na kr?lewskich dworach.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Siedział na słońcu, żuł źdźbło trawy, rozmyślał i klął. Na wspomnienie, co mu na przełęczy Skalniaka jadziołek uczynił, zbójca, choć przecie człek dzielny i losem srodze doświadczeń, poczynał trząść się i dygotać. Obmierzłe, żółte ślepia wkręciły mu się prosto w rozum, przewierciły, przenicowały na wylot. Ani się spostrzegł, jak własną koszulę na szarpie darł i dziewce rany przewiązywał. I tyle aby pomnieć potrafił, że zesłabł okrutnie. Ćmiło mu się przed oczami, krew nosem szła, a dziewka kwiliła mu na rękach.
Gdyby nie napatoczyła się wiedźma, pomyślał z żalem, wykrwawiłaby się jak nic. Ale nie, musiała się, przeklęta, przyplątać i z plugastwem pokumać. At, żeby ich szlag trafił, sarknął w myślach zbójca, dziewkę, wiedźmę i plugastwo pospołu.
Od strony studni podszedł ku niemu zgrzybiały braciszek z mosiężnym czajnikiem w ręce.
– Jak dzisiaj wasza dzieweczka? – zagadnął.
Zbójca znów zaklął pod nosem. W tej okolicy jego imię było wcale głośne, tedy wykoncypował, że lepiej będzie, jeśli w opactwie zapamiętają go jako opiekuna Szarki. Wyjaśnił mnichowi, że ojciec dziewczyny posłał ją na zrękowiny do Uścieży i że po drodze napadli ich grasanci, wozy obrabowali, a drabów wytłukli. Wszystkich prócz jego samego, bo zabarłożył w karczmie.
– Spała cały dzień – burknął – ale pod wieczór gorączka się roznieca na nowo.
– Nieprędko pociągniecie dalej – mnich podniósł na niego wypłowiałe niebieskie oczy.
– Ano – zgodził się niechętnie Twardokęsek.
Drzwi chatki uchyliły się, skrzypiąc, i na progu stanęła płowowłosa wiedźma. Głębokie cienie pod jej oczami przypominały, że nie spała od wielu dni. Jak zwykle nosiła obszarpaną szafranową telejkę, która ni do połowy nie zakrywała jej ud, ogorzałych od słońca i tak podrapanych, jakby w malinowej chrzęśli tańcowała. Przeciągnęła się.
Wiedźma ciekawiła Twardokęska od owej chwili, gdy wychynęła znikąd i przykazała wieźć Szarkę do klasztoru. Ciekawiła, ale też i trwożyła niepomału. W dolince nieopodal Przełęczy Zdechłej Krowy też wiedźma siedziała. Jagódka ją wołali. Od przypadku zbójcom łby łatała, ale sam Twardokęsek z rzadka do niej zaglądał. Na koniec wieśniacy kijami ją utłukli. Ponoć kumała się ze zwierzołakami, bydło trzebiła pomorkiem, a niewiasty prześladowała niepłodnością. Było to zresztą babsko złośliwe, wredne i nieużyte. Kiedyś Mrówka jej kota skopał, a kocisko miała ryże, wypasione i bezczelne, to tak się odwinęła, w gębę mu napluła, że przez całą zimę parchy go nie odeszły.
Bo tak to właśnie z wiedźmami jest. Niby wedle choroby zamawiają, pogodę wróżą, świnię zgubioną w lesie wynaleźć potrafią, napoje rozmaite warzyć, a i niewiasty zległe ratować. Ale nie pomoże parszywej szkapie pozłocista uzda, pomyślał zbójca. Zawdy się na złe owa wiedźmia magia obraca albo i na gorsze jeszcze, bo złe do złego ciągnie, a plugawe się z plugaw jon bratać przywykło. Takoż i o wiedźmach gadano, że z wiłami po uroczyskach tańcują, zwierzołaków przyhołubiają i inne potworki rozmaite, za dnia sprytnie ukryte i przyczajone, nocką zaś ludzi srogo prześladujące.
Przyglądał się więc wiedźmie Twardokęsek bacznie, ale mu się jakoś niewydarzona widziała. Stara Jagódka była starucha wielka, rozłożysta. Kiedy zaklęła, to w drugim powiecie ją słyszeli, a dość że na którego Twardokęskowego kamrata koso spojrzała, by nie zwlekawszy z chałupy umykali. Tymczasem tutejsza wiedźma była chuchro, chude a przelęknione i od ludzi stroniące. Kota niby ze sobą ciągała, ale co to był za kot? Żebra mu przez skórę sterczały, pysk miał sparszywiały, oczka kaprawe i nijak sobie Twardokęsek wyłożyć nie potrafił, by z niego jaka potwora być mogła.
Jednak tam, na przełęczy, wiedźma Szarkę kostusze wydarła, uczarowała. Ziołami jej rany obłożyła, mchem sinym. Jak się ich wedle Skalniaka dopatrzyła, za nic rzec nie chciała, jeno nielitościwie Twardokęska do klasztoru popędziła. Potem też nie legła. Napoje warzyła, przy dziewce zaklinania mruczała, aż po blady świt nad ranami wiedźmiła. A jeszcze później zbójca wynalazł ją we własnym posłaniu. Po prawdzie zresztą to nie tylko wynalazł. Do boku mu przywarła, miękka, ciepluchna.
Wiedźma przycupnęła obok zbójcy i oparła głowę o jego ramię.
– Zda ci się odetchnąć – odchrząknął ze zmieszaniem, a minę miał dosyć głupawą. – Mało co sypiasz.
– Ona majaczy – odparła ni w pięć, ni w dziewięć – od tej rany w boku.
– Modliłem się o jej uzdrowienie do Cion Cerena – zapewnił ich stareńki mnich.
– A co do niej Kosturowi? – prychnęła. – Ona Morowej Panny znak nosi.
Staruszek spojrzał na nią ze zdumieniem, ale bez słowa podreptał do chaty, by zakrzątnąć się przy wieczerzy. Z początku Twardokęsek miał ochotę objaśnić wiedźmie, że właśnie rzekła coś, co w żadnym razie nie powinno było zostać wyjawione, lecz zrezygnował. Wiedźma była po prostu zbyt głupia, by pojąć przymus utrzymania tajemnicy. Skrycie miał nadzieję, że wkrótce Szarka zdechnie, a oni wszyscy rozejdą się do swoich spraw.
Z okapu bacznie przyglądał im się jadziołek. Zbójcy zdawało się, że w jego miodowych ślepiach połyskiwała czysta i niepohamowana nienawiść. Niby złe było mizerne, od gołębia tylko krzynę znaczniejsze, ale jak się nastroszyło, jak spojrzało na Twardokęska, to go nieodmiennie zimny pot oblewał.
– Po co ona to plugastwo za sobą ciągnie? – na pół ze wstrętem, na pół ze strachem skrzywił się zbójca. – Toż pomnę, co ono mi wedle Skalniaka w łeb kładło i że całego człowieczego plemienia nienawidzi.
Wiedźma zachichotała cichutko.
– Ono wędruje w przód i w tył – wyjaśniła, tuląc się do Twardokęska. – Bez niej jest tylko pół. Ślepe, nigdzie nie dojdzie.
Jadziołek przestąpił z nogi na nogę. Dwie pary oczu świeciły miodowo i czujnie.
– Idzie poprzez jej sny, tam i z powrotem – ciągnęła wiedźma. – Wędruje, przepatruje, od uroku, od złego strzeże.
Twardokęsek ze zniechęceniem potrząsnął głową. Bredziła, jak to wiedźma.
– Źle to komu na Tragance było? – rzekł bardziej do siebie niż do niej. – Miasto było ogromne, za cały świat starczy.
– Prawda, że domu żal, oj, żal – ni stąd, ni zowąd zgodziła się wiedźma. – Węgorze wielgachne tam żyły, smakowite. Trzeba mięsa kawał dobrze podgniłego na haczyk, a one już smyrgają do niego po mule, po mętnym, aż dziw bierze, boć to przecież zgnilizna. Raz takiego ułowili. Na sążeń był długi i ramię niewieście w żywocie jeszcze miał, w seledynowym zarękawku. A przecie nie rozpoznali białogłowy.
Zbójca bez słowa potrząsnął czarnym łbem. Ot, tyle, jak kto wiedźmę o odpowiedź prosi, pomyślał markotnie, ani ładu, ani składu.
– Przyrządziłem wieczerzę – zza framugi wychylił się braciszek. – Chodźcie, dzieci.
Twardokęsek rzucił pobieżne spojrzenie na łóżko, gdzie pod grubą warstwą koców spoczywała Szarka. Twarz miała zaczerwienioną od gorączki. Na włosach, zmatowiałych i splątanych, błyszczała obręcz dri deonema. Wielce się to zbójcy nie podobało, bo nie dość, że wiedźma języka nie pilnowała, to jeszcze bardzo baczyła, żeby dziewczyna zawsze znak Fei Flisyon nosiła.
Gdy weszli, Szarka zaczęła miotać się na posłaniu. Z przerażeniem odpychała od twarzy nieistniejącą grozę. Wiedźma przykucnęła szybko obok łóżka, objęła ją i Szarka uspokoiła się nieco.
– Co z nią? – zaniepokoił się zbójca.
Wiedźma podeszła do stołu, opadła na rozchybotaną ławę. Ręce jej dygotały. Zacisnęła palce wokół kubka z parującym krwawiennikiem, jakby się chciała od niego ogrzać. Powoli sączyła napar. Zbójca nie pojmował czemu, bo napój był paskudny, cierpki i piekący. Ale wiedźma zawsze wieczorem krwawiennik piła.
– W jamę, w głęboką, ją wrzucili, między gadziny jadowite – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Sromota jej była węży się bać, to i wrzucili.
– Iście słyszysz, co się ludziskom po głowach kołacze? – spytał zbójca.
– Mhm – przyznała niechętnie. – Niektórym.
Wyrwało mu się pełne podziwu sapnięcie. Ech, gdyby taką do kompanii dostać, pomyślał, suto sobie mnisiego rosołu nalawszy. Siedziałaby cicho w karczmie przy trakcie, przysłuchiwała się, gdzie kupcy mają pochowane złoto (wedle Twardokęska żaden kupiec nie mógł na długo powstrzymać się od myślenia o złocie) i jak wszyscy nocką legną, kamratów by przywoływała. Tyle że na zbójowanie po gościńcu za durna ona, pomyślał z żalem.
– Jak długo jeszcze przyjdzie nam tu siedzieć? – mruknął. – Coś mi się zdaje, że opat chce nam pod zadki podłożyć kawałek gorącego stosu.
I zaraz pożałował grubiaństwa, bo jej wargi zaczęły drżeć od powstrzymywanego płaczu. Przycisnęła do brody krawędź kubka, spuściła głowę. Nic nie rzekła.
– Lepiej drew na noc naszykuję – zaofiarował się pospiesznie, gdyż wiedźmie łzy nielicho mieszały mu we łbie. – Wywar trza będzie przyrządzić…
I umknął z chaty. Urok jakowy rzuciła czy co, sarkał do siebie po drodze. Toż to jest wiedźma, przeklęta w niej moc. To nie dziewka do obłapki, ale jad, krew zła i zgnilizna.
Kiedy wziął się za rąbanie drew, na dziedzińcu zebrała się grupka mnichów i przyglądali mu się, żywo gestykulując. Wyczuwał, iż gospodarze są coraz bardziej zeźleni. W krużgankach na drugim piętrze przechadzał się niecierpliwie opat i Twardokęsek dałby sobie głowę uciąć, że obmyśla coś potwornie wrednego.
Po wieczornych modłach stary mnich ponownie zakradł się do ich chatki. Prowadził wynędzniałego, chromego żebraka. Dziad szedł powoli, wspierając się na cisowym kosturze. Wiotecznik na grzbiecie miał przetarty i dziurawy, a spod dziadowskiego kapelusza wyglądała pocętkowana ognistymi wrzodami gęba i rzadka szpakowata broda. Śmierdział straszliwie. Kiedy się przybliżyli, zbójca dostrzegł na jego czole piętno, niechybnie katowskim żelazem wypalone, i poczerniały dół miast lewego oka. Widno nie zawsześ ty, dziadu, pomyślał niechętnie, po gościńcu z kołatką wędrował.
Dziad stanął przy ościeżnicy, łeb na ramię przechylił i począł się im przyglądać zdrowym okiem. Jego bezzębne wargi poruszały się miarowo, lecz nic nie rzekł, potrząsnął tylko kosturem. Brzęknęła zawieszona na konopnym sznurku miseczka, zadzwoniły dzwonki u kapelusza.