-->

Zb?jecki Go?ciniec

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Zb?jecki Go?ciniec, Brzezi?ska Anna-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Zb?jecki Go?ciniec
Название: Zb?jecki Go?ciniec
Автор: Brzezi?ska Anna
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 273
Читать онлайн

Zb?jecki Go?ciniec читать книгу онлайн

Zb?jecki Go?ciniec - читать бесплатно онлайн , автор Brzezi?ska Anna

Wi??ni?w trzymano pod ni?sz? ?wi?tyni?, w ?elaznych klatkach wpuszczonych w kana?y ?ciekowe. Stra?nicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwi? ca?ymi dniami w kanale, rozmy?la? i przygl?da? si? wielkim jaszczurom, od kt?rych roi?o si? w ?ciekowisku. Zb?jc? otoczy?y trzy poka?ne, wyg?odzone sztuki. I tak siedzieli po przeciwnych stronach ?elaznej kraty, trzy bestie i Twardok?sek, dzie? za dniem gapi?c si? na siebie bezsilnie. Gdy wi?c pojawi? si? pierwszy stra?nik, zb?jca ochoczo wy?piewa? swoj? histori?… – by po latach zapisa? j? mog?a Anna Brzezi?ska, specjalistka od staropolskich obyczaj?w i magii na kr?lewskich dworach.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 61 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Bzdurzycie waszmość – Piorunek zmarszczył brwi, a brwi miał potężne, opadające na oczy czarną kiścią. – Nasłuchaliście się o skarbach, które Wężymord przyobiecał za wygnańca i bzdurzycie. Toż jak byście go rozpoznać mieli? Dzieciakiem z Rdestnika uszedł.

– Żebym zdrów był, on to! – zaperzył się pan Krzeszcz. – Straszliwie ów zaprzaniec z gęby do starego kniazia podobny, nadto w każdej karczmie przy gościńcu jego wizerunek na drzwiach wisi. Ale inny tam jeszcze znak był dowodny, co jasno waszej miłości pokaże, żem się nie omylił. Bom ja u niego w komorze Sorgo odnalazł, żalnickich panów miecz, co go zaprzaniec ze świątyni Bad Bidmone haniebnie skradł i precz uniósł. On to jest, nikt inny. Smardzowe szczenię.

– A nie zwidziało wam się aby? – uszczypliwie spytał książę. – Nie przebraliście miary w okowicie?

– Wiem, com widział – godnie odparł pan Krzeszcz. – Nie raz ów miecz w Rdestniku, jeszcze za starego kniazia, oglądałem. Sorgo to, nic innego.

Twarz Piorunka wyrażała głębokie powątpiewanie. Miał on pogląd o panu Krzeszczu z dawna wyrobiony: nie przypuszczał, by kiedykolwiek gościł on w rdestnickiej cytadeli, i szczerze powiedziawszy, nie darzył go zbytnim szacunkiem. Nie uśmiechały mu się też łowy na Smardzowego syna. Nie jest godną rzeczą, myślał, by poddany zdradzał swego pana, choćby bluźniercę i wywołańca.

Jednak pan Krzeszcz wziął książęce milczenie za zachętę do dalszych wynurzeń.

– Zrazu mi się owi ludzie dziwnymi wydali. Bo ciemną nocką do Działońca ściągnęli, cichaczem. Młodszy, ów Smardzowy pomiot – łypnął porozumiewawczo ku kapłanowi Zird Zekruna – tak srogo był mieczem poranion, że ledwo dychał. Turzniańską szlachtą się wołać kazali, alem ja ich już wtedy w podejrzeniu miał…

Kapłan Zird Zekruna wyczekująco spoglądał na Piorunka.

– Dobrze – zdecydował markotnie książę. – Dobrze, pojedziemy.

Czeladź w dworcu była dobrze wyćwiczona i nim się pan Krzeszcz obejrzał, wsadzono go na bułaną klaczkę i oto jechał przez las z pokaźną gromadą pachołków. Kapłan Zird Zekruna trzymał się zaraz za księciem. Pan Krzeszcz sycił oczy widokiem jego rozwianej na wietrze, brunatnej opończy. Nie minie mnie teraz nagroda, myślał triumfalnie, wór szczerego złota przyobiecał Wężymord temu, kto książątko przydybie, a jam nie samo książątko zoczył, ale i Sorgo, całego żalnickiego władztwa znak. Ot, jeszcze na stare lata panem zostanę, w srebrzystych pontałach będę chadzał.

Jednak ledwo zagroda znachora wyłoniła się spomiędzy drzew, wydało się panu Krzeszowi, że coś jest nie tak, jak należy. Nie słyszał beczenia kóz, tylko otwarte na oścież wrota od zagrody kołysały się smętnie. Przy kołowrocie stał Działoniec i przyglądał im się spode łba, bezczelnie. Nic się, gnida, nie boi, pomyślał niespokojnie pan Krzeszcz, jakby nas właśnie czekał.

– Patrzajże, jaki ci gościniec przywiodłem! – zakrzyknął ku staremu. – Samego księcia pana. Nie na wywczasy on przyjechał, ale po owego wywołańca, co w komorze przytajony. Wydaj go po dobroci albo siłą weźmiem. Luda z nami siła.

– O nijakim wywołańcu nie wiem – rzekł z wolna Działoniec. – Prawda, było tu trzech ludzi, ale anim im w toboły zaglądał, ani o imiona pytał. Rannego mi przynieśli, a że ozdrowiał, tedy swoją drogą poszli.

Coś w jego głosie przekonało pana Krzeszcza, że stary znachor istotnie przewidział zdradę i gdzieś przemyślnie ukrył żalnickiego księcia.

– Trzeba izbę przeszukać! – ryknął w desperacji. – Zagrodę i sad, toż on ledwie chodzić może, daleko nie ubieżał.

Pachołkowie rozsypali się po obejściu. Z chałupy dobiegał brzęk tłuczonych garnków. Ktoś podarł pierzynę, bo z okna posypały się kłęby pierza i resztki potrzaskanych sprzętów. Dwóch, parobków przewracało ule, trzeci kłuł widłami stertę siana. Od strony kuchni kilku bardziej zaradnych wytaczało zdobyczne beczki z kiszonymi ogórkami i okowitą. Świniak ledwo zdążył zakwiczeć.

– Ogień strzechą puścić – poradził pan Krzeszcz. – Może gdzie tam loszek utajony.

Działoniec tylko uśmiechał się wąskimi wargami.

– Nie ciesz się, dziadu! – warknął kapłan Zird Zekruna. – Skończym z żalnickim zaprzańcem, to i na ciebie czas przyjdzie. Chrustu, chwała bogu, nie brakuje. Cienko będziesz nogami pląsał, cieniutko, jak ci gacie skwierczeć poczną.

– Póki tymi ziemiami władam – odezwał się gniewnie Piorunek – nie będzie się w ogień żywcem ludzi rzucać. Pierwej go badać będę, a jeśli przewinił, to go kat zetnie. Chcecieli się nad ścierwem wytrząsać, to je potem palcie, sobie samym na urągowisko.

Znachor zaśmiał się w głos, sina piana wystąpiła mu na wargi. Wczepił się we wrota, z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na pana Krzeszcza, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale zaraz przewrócił się, zadrgał może ze dwa razy. Kapłan wrzasnął. Z rękawów koszuliny starego wypełzły dwie zielonkawe żmijki.

Przerażeni pachołkowie cofnęli się, ciaśniej otoczyli księcia. Sługa Zird Zekruna spiął konia, ale gadziny mignęły tylko między kopytami i wpełzły w trawy.

– Prawdziwie piękne polowanie, panie Krzeszczu – odezwał się Piorunek. – Na tyle się wasze przeniewierstwo zdało, że przydybaliśmy starca i tak żeśmy go wystraszyli, że bez ducha leży. Godny czyn, wiekopomny, trzeba go nagrodzić. Nie stać tak! – ryknął potężnie. – Nie wytrzeszczać gał! Wracamy do dworca!

Cała osada zbiegła się, by patrzeć, jak pachołkowie przywiązują pana Krzeszcza do pręgierza. Nawet księżna pani, która zwykle skazańców od kaźni wypraszała, teraz stała obok księcia Piorunka, jedno dziecko trzymała na ręku, drugie czepiało się jej spódnicy. Patrzyli. Książę coś mówił o wiarołomstwie i zdradzie. Pan Krzeszcz nie słyszał, tak mu krew we skroniech łomotała. Chciał milczeniem wzgardę okazać, ale wkrótce ryczał z całych sił, ryczał, nim jeszcze bat porwał na nim przyodziewek. Ryczał, szarpał się w postronkach. Najpierw zmiłowania wołał, potem prześladowców przeklinał. Na koniec omdlał.

Ktoś podnosił mu głowę, wlewał między rozbite wargi piekący napój. Pan Krzeszcz zajęczał, odepchnął prześladowcę. Kubrak miał powalany nieczystościami, z rękawa zwieszał się pęk zgniłej botwiny.

– Cicho! – syknął mu do ucha przyciszony głos. – Cicho, jeśli nie chcecie tu skąpiec!

Pan Krzeszcz spojrzał przytomniej i rozpoznał sługę Zird Zekruna. Kapłan rozciął mu więzy na rękach, przytrzymał.

– Pachołkowie posnęli, ale rychło się obudzą – ostrzegł. – Umykajcie co prędzej.

– Dokąd pójdę? – załkał pan Krzeszcz.

– Do domu – w świetle pochodni znamię skalnych robaków falowało na czole kapłana. – Bogowie poprowadzą was do domu.

1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 61 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название