Zb?jecki Go?ciniec
Zb?jecki Go?ciniec читать книгу онлайн
Wi??ni?w trzymano pod ni?sz? ?wi?tyni?, w ?elaznych klatkach wpuszczonych w kana?y ?ciekowe. Stra?nicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwi? ca?ymi dniami w kanale, rozmy?la? i przygl?da? si? wielkim jaszczurom, od kt?rych roi?o si? w ?ciekowisku. Zb?jc? otoczy?y trzy poka?ne, wyg?odzone sztuki. I tak siedzieli po przeciwnych stronach ?elaznej kraty, trzy bestie i Twardok?sek, dzie? za dniem gapi?c si? na siebie bezsilnie. Gdy wi?c pojawi? si? pierwszy stra?nik, zb?jca ochoczo wy?piewa? swoj? histori?… – by po latach zapisa? j? mog?a Anna Brzezi?ska, specjalistka od staropolskich obyczaj?w i magii na kr?lewskich dworach.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– On jako bydlę nieme – wyjaśnił mnich. – Język mu za hultajstwo urzezali, a psami zewsząd szczują i odpędzają.
Wiedźma zakrzątnęła się żywo. Nagotowała balię z wrzątkiem i zagnała żebraka do kąpieli. Co prawda, wedle zbójcy żebraczy smród bynajmniej nie zelżał. Raczej po zmieszaniu z wonią używanego w opactwie łojowego mydła nabrał szczególnej ostrości. Lecz gdy rejwach podniósł, rzekła mu wiedźma, że noc idzie pogodna, może sobie posłanie na ganku przysposobić. Wiedźma jak to wiedźma, uparta była i wredna.
Po północy napojona wywarami Szarka przestała wreszcie majaczyć i zapadła w płytki, niespokojny sen. Jaśminowa wiedźma wpełzła do łóżka zbójcy, spłakana i dygocząca. Było tak za każdym razem, gdy Szarka gadała w gorączce.
– Pociesz mnie – pociągając nosem, zażądała wiedźma.
Kiedy zaś pocieszył ją najlepiej, jak umiał, zwinęła się w ciepły kłębek, jej oddech stał się miarowy i spokojny. Ostrożnie przykrył ją kocem.
Śnił o Tragance. Był w gospodzie starego Stulichy, jałowcówkę potężnie popijał, a skulony pod kominem człeczyna prawił o wędrówce Annyonne poprzez siedem bram piekła. Ryża posługaczka przysiadła za plecami Twardokęska, głowę mu na ramieniu układła, opasała rękami.
Za okiennicami wył wicher, w kominie huczał ogień. Od gorącości, co mu na twarz biła, ledwo mógł Twardokęsek dychać, a powolny, miarowy głos Krupy wiódł go ku otchłani. Brama Srebrnej Prządki… Zwierciadło Nekromantki… Szalona Ptaszniczka…
Ramiona posługaczki zacisnęły się niczym kleszcze.
Spojrzał w dół. Obejmowały go ramiona szkieletu.
Kot wiedźmy ukąsił Twardokęska w wystający spod koca wielki paluch u nogi. Dotkliwie, aż się zbójca poderwał z przekleństwem, zamierzając przetrącić zwierzakowi kark. I zaraz zachłysnął się, zatoczył na ścianę.
Chatę wypełniały sine kłęby, pod powałą było gęsto od dymu. Tlił się kryty sitowiem dach, drobne ogniki pełgały już po belkach. Od spadających, ognistych wiechci z wolna zajmowało się posłanie Szarki, a dziewczyna miotała się pod kocami. Nie zastanawiając się, chlusnął nań wodą z cebrzyka i podbiegł ku okiennicy, wparł się z całej siły. Nie ustąpiła.
Wciąż otępiały, potrząsnął na wpół zaczadzoną wiedźmą. Zakaszlała słabo, otworzyła oczy, bełkocząc coś nieskładnie, a zbójca pojął, że nie będzie miał z niej pożytku. Pchnął wiedźmę ku posłaniu Szarki i szarpnął drzwiami. Nie drgnęły.
Ani chybi opat drzwi zaprzeć kazał, przemknęło mu przez myśl, i wedle zwyczaju ogień pod wiedźmę podłożył, ani go kto za to winić będzie, ani wypytywać. Coś zatrzeszczało. Jedna z belek zarwała się, uderzyła w klepisko. Twardokęska niespodzianie ogarnęła przemożna wściekłość. Złapał siekierę. Coś tam wrzeszczał w zapamiętaniu. Drzwi rąbał.
Przy chruścianym płotku, co chatkę ogradzał, stał Ciecierka, który odkrył, że jadziołek ma zwyczaj nocami polować na jagnięta w kotlince i postanowił pod jego nieobecność pozbyć się uciążliwych intruzów.
A przy nim tkwiło pięciu najemników. Dostrzegli zbójcę, wymierzyli z łuków.
– Rusz się! – ponaglił wiedźmę Twardokęsek. – Toż dach zaraz się zarwie!
– A co ja wrona, żeby kominem wylecieć? – prychnęła wiedźma.
Poprzez łopot ognia przedarło się pobrzękiwanie dzwoneczków. Spod żebraczego kapelusza łysnęło ku Twardo – kęskowi dwoje żółtych, pałających oczu.
Dziad szedł wyprostowany. Już nie kulał, nie opierał się na cisowej lasce, tylko uniósł ją władczo niczym buzdygan. Z początku ogłupiały zbójca próbował go zatrzymać, lecz ten jedynie odsunął Twardokęska pod ścianę i dotknął czubkiem kostura drzwi. Resztki desek rozpadły się wraz z ościeżnicą, a ogień zgasł w jednej chwili. Żebrak jakby zebrał się w sobie, urósł i przestąpił próg.
Najemnik w skórzanej kamizeli spokojnie zwolnił cięciwę. Strzała przeszyła siwą, żebraczą koszulę. I znikła. Dziad uśmiechnął się krzywo.
Jabłonie w sadzie zaszumiały, zakołysały się niczym w pokłonie.
Brązowe pomarszczone oblicze żebraka znienacka wydało się Twardokęskowi znajome. Najpierw z niedowierzaniem, potem z rosnącą pewnością rozpoznawał rysy boga wyrzeźbionego niezdarnie przez jednego z braciszków w lipowym korzeniu. Twarz Cion Cerena, który od dnia stworzenia przemierza ścieżki świata, pukając do ludzkich drzwi pod postacią żebraka. By wynagradzać tych, co użyczą mu strawy, i karać tych, co głodnego od progu odpędzą.
A wiedźma, gamratka jej mać, rosół przesoliła, pomyślał bezsensownie.
Jałmużnik niespiesznie szedł ku zmartwiałemu opatowi. Długi błękitny płaszcz ciągnął się na nim po wilgotnej trawie, laska w lewej zaciśniętej dłoni o sześciu palcach lśniła oślepiającym blaskiem.
– Nie będziesz policzony między mymi sługami – przemówił Cion Ceren.
Głos miał niski, głęboki. Zdawał się dobiegać zewsząd, nie z bladych ust Jałmużnika, ale z całego sadu, spośród majaczących we ćmie pobielanych wapnem pni jabłoni. Znad oświetlonych latarniami dachów opactwa. I z ciemności ponad nimi.
Na oczach Twardokęska kostur opata zmienił się w zieloną żmiję i sycząc odpełzł w ciemność. W mroku przywarł zbójcy do ramienia mokry rozogniony policzek wiedźmy. Bez słowa objął ją, przygarnął. Mocno, z całej siły, by własny strach pohamować. Aż jęknęła boleśnie.
– Pragnąłbym cofnąć wiele spośród tego, co się zdarzyło – bóg posępnie przerwał skowyt Ciecierki. – Ale za dnia ujrzysz na swoim czole obce znamię i zrozumiesz, jak daleko oddaliłeś się od tych, którzy mi służą. Nie mnie tedy obdarzać cię błogosławieństwem na daleką drogę. Bo będzie daleka.
Jałmużnik bez słowa odwrócił się i ruszył z powrotem do osmalonej chaty. Ogień wygasł, lecz dym wciąż palił w oczy. Posłanie Szarki zmiażdżyła belka, a dziewczyna leżała bez czucia na klepisku. Wiedźma wyrwała się Twardokęskowi, przymrużyła oczy, zasyczała wściekle. Cion Ceren nie przystanął.
– Uczyniłaś, co mogłaś – rzekł, odsuwając lekko wiedźmę. – Pozwól teraz mnie spróbować.
Ranna zakwiliła cicho pod jego dotykiem, szarpnęła głową. Cion Ceren pochylił się niżej i Twardokęskowi wydało się, że w jego twarzy, spalonej słońcem i pooranej zmarszczkami niczym stary korzeń, odbiło się głębokie niedowierzanie i przestrach. Niepewnie przesunął palcem po czole Szarki, po obręczy dri deonema.
Wiedźma oklapła nagle, zmalała.
– Próbowałam zrobić tak, żeby zapomniała – chlipnęła. – Ale nie potrafię.
– Nie byłaby za to wdzięczna, choć może wielu spośród nas przyklasnęłoby ci z zapałem – potrząsnął głową. – Zbyt stare brzemię, przez zbyt odległe ścieżki niesione, w zbyt głębokiej ranie.
– Ale byłaby żywa na końcu – sprzeciwiła się, płacząc.
Cion Ceren długo się w nią wpatrywał, aż wreszcie z wahaniem położył dłonie na piersiach Szarki. Powietrze w chacie drgnęło, zawibrowało. Zbójca wstrzymał oddech.
A potem Jałmużnik pogładził wiedźmę po płowych włosach.
– Zdaje mi się, dziecko – rzekł zmęczonym głosem – że uczyniono cię towarzyszką tej niewiasty. Ciebie zaś – zwrócił się z kolei do Twardokęska – naznaczono na jej powiernika. Niełatwe brzemię, lecz sądzić je należy nie po trudach wiosny, lecz po owocach jesieni. Jeśli dotrwamy jesieni.
Po plecach Twardokęska przebiegł ostry skurcz. Jesienią zamierzał być daleko na zachodzie. Jak najdalej od Szarki i jej pokrętnych zamysłów.
– Chodźmy – wiedźma położyła dłoń na ramieniu zbójcy. Posłusznie wziął Szarkę na ręce i wyszli do cichego sadu, zostawiwszy za plecami znieruchomiałego boga.
Na spichrzańskim trakcie Ciecierka z rozpaczą popatrzył na swoje odbicie w przydrożnym rowie. Pomimo warstwy zaschniętej krwi wyraźnie odróżniał na czole pierwszy zarys formującego się brunatnego znamienia, pod którym żywo poruszały się obce, obłe kształty. Usiłował je pochwycić, lecz zawsze umykały głębiej pod skórę, a on jedynie dotkliwiej rozdrapywał ranę.
Podróżni przyglądali mu się z niechęcią, tak samo, jak on miał zwyczaj patrzeć na żebraków. Nagle Ciecierka zrozumiał, że wygląda jak jałmużnik. Zakrwawiony, odziany w brudne szaty włóczęga.
Jakaś kobieta wychyliła się z powozu i rzuciła mu parę miedziaków. Ciecierka bezmyślnie patrzył, jak opadają w rozdeptane błoto drogi, a potem uczynił w kierunku powozu obelżywy gest. Towarzysz kobiety wymownie pogroził mu pięścią.
Jeszcze wczoraj byłem opatem tych ziem, pomyślał z goryczą, miałem więcej złota niż ta wypomadkowana dziwka widziała w życiu. Wszystko przez wiedźmę, pomyślał nienawistnie. Gdybym nie musiał jej spalić, Cion Ceren nigdy nie wygnałby mnie z opactwa.
– Przestań – ze zniecierpliwieniem przerwał głos w jego głowie. – Jesteś głupcem.
Ciecierka poderwał się z wrzaskiem, płosząc osła, którego jakiś przekupień prowadził na pobliski jarmark, lecz ostry ból w czole cisnął nim z powrotem na ziemię, pomiędzy wybujałe łopiany. I nagle przypomniał sobie owo nieuchwytne coś, co tak długo tkwiło ukryte w zakamarkach pamięci. Ostatnią obietnicę. Czy będziesz dobrze służyć naszemu panu? – spytał kapłan Zird Zekruna, a przytrzymujący strzemię jego kobyły Ciecierka przytaknął gorliwie.
Kapłan pochylił się. Lekko dotknął jego czoła znamieniem skalnych robaków i odjechał.
Zwiedziono mnie, pomyślał ze skargą, byłem głupcem i oszukano mnie.
– Cóż, dobiliśmy targu i przypieczętowaliśmy go należycie – szyderczo odezwał się głos Zird Zekruna. – Czy naprawdę wierzyłeś, że będziesz wykłócał się z bogami? Kostur cię wygnał, ja zaś mam dla ciebie zadanie i lepiej, abyś znów mnie nie zawiódł.
Ciecierka skulił się na ziemi niczym kupka zabłoconych łachmanów, gdy pan pomorckiej ziemi bez wysiłku i wedle własnego uznania przemierzał komnaty jego wspomnień.