Diabelska Alternatywa
Diabelska Alternatywa читать книгу онлайн
Rok 1982. W obliczu kl?ski g?odu Rosjanie licz? na pomoc Amerykan?w i dostawy zbo?a z USA. Po obu stronach Atlantyku s? jednak tacy, kt?rzy chc? wykorzysta? t? sytuacj? do spowodowania ?wiatowego konfliktu nuklearnego. Tylko para kochank?w, obywateli obu supermocarstw, mo?e uratowa? ?wiat przed zag?ad?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Posypały się dalsze informacje: o możliwych fatalnych następstwach skażenia naftowego, o nikłych szansach uratowania uwięzionej załogi. Przedstawiciele SIS przyznali, że nie mają dotychczas dostatecznych danych, by stwierdzić, do jakiego ugrupowania należą terroryści ani jakiej są narodowości. Wtedy odezwał się człowiek z MIS – zastępca kierownika sekcji C-4, zajmującej się wyłącznie tymi ugrupowaniami, które zagrażały Wielkiej Brytanii. Zwrócił uwagę na dziwny charakter przedstawionych w południe żądań.
– Tamci dwaj, Łazariew i Miszkin, są Żydami. Porywaczami samolotu, którzy uciekli z ZSRR, zastrzelili przy tym dowódcę. Musimy przyjąć, że ci, którzy chcą ich uwolnić, to ich wspólnicy lub co najmniej sympatycy. To wskazywałoby na ludzi tej samej narodowości, a więc na Żydów. Ż organizacji, które można by podejrzewać o tę akcję, w grę wchodzi jedynie JDL… Liga Obrony Żydów. Ale oni, jak dotąd, ograniczali się do manifestacji i rzucania ulotek. Od czasów Irgunu i bandy Sterna w naszych kartotekach nie ma żadnych organizacji żydowskich, posługujących się bombami dla uwolnienia swych przyjaciół.
– Nie daj Boże, żeby znowu zaczęli – mruknął Sir Julian, który pamiętał te czasy, i zapytał: – Jeśli nie oni, to kto?
Człowiek z C-4 wzruszył ramionami.
– Nie wiem tego – przyznał. – Z tych, których mamy w kartotekach, nikt ostatnio nie zniknął. Także to, co kapitan Larsen powiedział przez radio, nie daje żadnych wskazówek. Rano sądziłem, że to mogą być Arabowie albo Irlandczycy. Ale żadna z tych nacji nie nadstawiałaby karku za dwóch uwięzionych Żydów. To na razie kompletnie biała plama.
Uczestnikom zebrania pokazano jeszcze fotografie, zrobione godzinę wcześniej przez załogę Nimroda, na niektórych widać było zamaskowanych wartowników.
– MAT 49 – stwierdził natychmiast pułkownik Holmes, gdy dotarło doń zdjęcie człowieka na kominie, ściskającego w dłoniach automat. – To broń produkcji francuskiej.
– A więc jednak coś wiemy – ucieszył się Sir Julian. – Czyżby to byli Francuzi?
– Niekoniecznie – odparł Holmes. -=- Można to kupić wszędzie na czarnym rynku. A czarny rynek w Paryżu słynie z dużego wyboru karabinów maszynowych.
O trzeciej trzydzieści Sir Julian Flannery zawiesił obrady. Uzgodniono, że Nimrod będzie krążył nad “Freyą” aż do odwołania. Wiceadmirał, zastępca szefa sztabu, skieruje do współpracy z samolotem zwiadowczym jeden okręt wojenny. Zajmie on pozycję pięć mil na zachód od “Freyi”. W ten sposób będzie mógł się przydać również w przypadku, gdyby terroryści chcieli umknąć pod osłoną ciemności. Nimrod spostrzeże to oczywiście i przekaże wiadomość na okręt; ten łatwo dogoni uciekający kuter. Na razie jednak kuter stał spokojnie, przycumowany u boku “Freyi”.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych będzie natychmiast informować Jednorożca o postanowieniach RFN i Izraela.
– Jak się zdaje, panowie – podsumował dyskusję Sir Julian – rząd Jej Królewskiej Mości nie może w tej sprawie wiele zdziałać. Decyzję podejmą premier Izraela i kanclerz Niemiec Zachodnich. Osobiście nie sądzę, by była inna niż zgoda na odlot tych dwu łotrów do Izraela. Trzeba po prostu poddać się temu szantażowi – jakkolwiek obrzydliwa wydaje nam się sama idea szantażu.
Wkrótce wszyscy opuścili salę obrad. Pozostał w niej tylko pułkownik Holmes. Usiadł z powrotem przy stole i z zadumą popatrzył na model tankowca British Petroleum.
– A jeśli jednak zadecydują inaczej?… – powiedział do siebie.
I starannie zmierzył odległość od linii wodnej do najniższego, rufowego relingu.
Mały odrzutowiec ze szwedzkimi znakami rozpoznawczymi leciał na wysokości 15000 stóp. Nad Wyspami Fryzyjskimi pilot szykował się już do lądowania na lotnisku Schiedam, gdy coś przyszło mu do głowy. Odwrócił się w stronę drobnej kobiety, która była jedyną jego pasażerką. Nie dosłyszała, co mówił, odpięła więc pas i przeszła do przodu.
– Pytałem, czy chce pani zobaczyć “Freyę”? – powtórzył pilot. Kobieta energicznie przytaknęła.
Samolot skręcił nad morze. Pięć minut później pilot łagodnie pochylił maszynę na prawe skrzydło. Liza Larsen przycisnęła twarz do małego okrągłego okienka. Daleko w dole, niczym wielka szara sardynka przyszpilona do błękitnej powierzchni morza, stała na kotwicy “Freya”. Nie było wokół niej żadnych statków, żadnych łodzi. Przeżywała swoją niewolę w samotności.
Wiosenne powietrze było wyjątkowo czyste, toteż nawet z tej wysokości Liza mogła rozróżnić niektóre szczegóły konstrukcji. Jej wzrok zatrzymał się na prawej stronie nadbudówki; tam – wiedziała to przecież – był teraz jej mąż, z lufą karabinu przed nosem i z dynamitem pod stopami. Nie wiedziała, czy człowiek, który to wyreżyserował, jest szaleńcem czy wyrachowanym zbirem. Z pewnością był fanatykiem. Dwie ciężkie łzy potoczyły się po jej policzkach.
– Boże, spraw, aby Thor wyszedł z tego cały – szepnęła. Okrągła szybka z pleksiglasu pokryła się mgiełką jej oddechu.
Samolot ponownie skręcił i zaczął powoli zniżać się w kierunku Schiedam. Z odległości paru mil obserwowały go radary Nimroda.
– Kto to był? – spytał operator radaru bez wyraźnego adresu.
– Kto był gdzie? – zareagował kontroler sonaru, który na swoich monitorach nie widział ostatnio nic szczególnego.
– Mały dyrektorski odrzutowiec przeleciał przed chwilą nad “Freyą” w stronę Rotterdamu – wyjaśnił radarowiec.
– Może to właściciel dogląda swojego majątku – zażartował ktoś z załogi Nimroda.
Dwaj wartownicy na “Freyi” obserwowali przez szparki swoich masek, jak maleńka metalowa igła oddala się ku wybrzeżom Holandii. Nie donieśli o tym swojemu dowódcy; samolot musiał lecieć znacznie wyżej niż 10 tysięcy stóp.
Posiedzenie Gabinetu RFN zaczęło się tuż po trzeciej, w Urzędzie Kanclerskim, pod przewodnictwem kanclerza Dietricha Buscha. Jak to było w jego zwyczaju, bez żadnych wstępów zabrał się do rzeczy.
– Jedno musi być jasne: to nie jest powtórka Mogadishu. Tam był niemiecki samolot z niemiecką załogą i głównie z Niemcami na pokładzie, a władze lotniska zgodziły się na naszą interwencję. Tutaj statek jest szwedzki, kapitan – Norweg, a wody międzynarodowe. Marynarze są obywatelami pięciu krajów, w tym Stanów. Ładunek jest własnością amerykańską, ubezpieczyła go brytyjska firma, a zniszczenie statku przyniesie wielkie szkody pięciu krajom nadbrzeżnym… także nam. To tyle na razie. Teraz pan minister spraw zagranicznych.
Hagowitz powiadomił swych kolegów, że otrzymał już z Finlandii, Norwegii, Szwecji, Danii, Holandii, Belgii, Francji i Wielkiej Brytanii uprzejme noty z ostrożnie formułowanym pytaniem: jakiego rodzaju decyzji można oczekiwać od Rządu Federalnego?
– I trudno się dziwić. W końcu to my trzymamy Miszkina i Łazariewa. Pytania są sformułowane delikatnie i nie wyczuwam w nich na razie szczególnej presji na nasze decyzje, ale nie mam wątpliwości, że gdybyśmy odmówili wysłania tych dwóch do Izraela, wzbudziłoby to wszędzie głęboki niepokój.
– Jeśli raz ustąpimy przed szantażem terrorystów, to już nigdy z tym nie skończymy – nie mógł się powstrzymać od uwagi minister obrony.
– To nie takie proste – kontynuował Hagowitz. – Parę lat temu ustąpiliśmy w sprawie Petera Lorentza i, istotnie, zapłaciliśmy za to drogo. Terroryści, których uwolniliśmy przy tej okazji, wrócili do swego procederu. No więc w Mogadishu użyliśmy siły i wygraliśmy. Ale potem, w sprawie Schleiera, znów nie chcieliśmy ustąpić… i mamy trupa na sumieniu. W końcu jednak to wszystko były sprawy czysto niemieckie. Tu jest inaczej. Wchodzi w grę życie obywateli innych państw, a i majątek nie jest niemiecki. Poza tym ci porywacze z Berlina to przecież nie to samo, co zorganizowani niemieccy terroryści. To po prostu dwaj Żydzi, którzy chcieli uciec z Rosji, a nie mieli innego sposobu. Notabene, stawia to nas w diabelnie kłopotliwej sytuacji.
– Czy nie bierze się pod uwagę możliwości, że to tylko blef, sprytna gra na naszym strachu… że oni nie są w stanie zniszczyć,,Freyi” i wymordować załogi? – spytał ktoś z sali.
– Na to nie możemy liczyć – odpowiedział minister spraw wewnętrznych. – Zdjęcia, które dostaliśmy od Brytyjczyków, wyraźnie pokazują dobrze uzbrojonych, zamaskowanych ludzi na pokładzie. Wysłałem je od razu do dowódcy GSG-9, żeby obejrzał i powiedział, co o nich sądzi. Obawiam się jednak, że zaatakowanie statku, chronionego ze wszystkich stron radarami i sonarami, przekracza możliwości tej grupy. Tu potrzebni by byli ludzie-żaby.
Kryptonim GSG-9 oznaczał specjalną brygadę antyterrorystyczną, należącą formalnie do służb ochrony pogranicza, a złożoną z wyjątkowo twardych zabijaków; to oni szturmowali uprowadzony samolot niemiecki w Mogadishu pięć lat temu.
Dyskusja ciągnęła się dobrą godzinę. Czy spełnić żądania terrorystów i w ten sposób uniknąć ofiar, narażając się jednak na nieuniknione protesty ze strony Moskwy? Czy raczej odmówić i uznać to wszystko za blef? Czy też może rozważyć wspólnie z Brytyjczykami możliwość odbicia “Freyi”? W końcu zaczęła brać górę kompromisowa taktyka gry na zwłokę i ostrożnego próbowania, jak daleko sięga determinacja porywaczy. O czwartej piętnaście rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kanclerz Busch skrzywił się: nie lubił, by mu przerywano w tak ważnych momentach.
– Herein! – krzyknął. Wszedł jeden z sekretarzy i nachylił się nad uchem kanclerza. Szef rządu federalnego gwałtownie zbladł.
– Du lieber Gott! – jęknął.
Kiedy awionetka, rozpoznana później jako prywatna Cessna wypożyczona z lotniska w Le Touquet na północnym wybrzeżu Francji, zaczęła zbliżać się do rejonu zakazanego, dostrzegły ją niemal równocześnie radary trzech ośrodków kontroli: Heathrow, Brukseli i Amsterdamu. Samolot leciał w kierunku północnym, a ze wskazań radarów wynikało, że wysokość lotu nie przekracza 5000 stóp. Eter rozjazgotał się gniewnymi wezwaniami.
– Nie zidentyfikowana awionetka na pozycji… zgłoś się! Podaj swój znak i natychmiast zawracaj. Wchodzisz w obszar zamknięty dla ruchu!
Próbowano francuskiego i angielskiego, potem holenderskiego. Bez skutku. Albo pilot wyłączył swoje radio, albo był na niewłaściwym kanale. Naziemni kontrolerzy lotów nerwowo przebiegali wszystkie zakresy fal. Także krążący w górze Nimrod miał już awionetkę na swoim radarze i próbował nawiązać z nią kontakt radiowy.