Chromosom 6
Chromosom 6 читать книгу онлайн
Z kostnicy znikaja zw?oki Carla Franconiego, znanej postaci ?wiata przest?pczego. Kilka dni p??niej trafiaj? one, mocno okaleczone, na st?? autopsyjny Jacka Stapletona. Poszukiwania odpowiedzi na nasuwajace si? pytania prowadz? a? do Gwinei R?wnikowej…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Z widoczną ulgą Daryl odłączył dwa klucze od swojego pęku i wręczył je Jackowi.
– Ten jest do sekretariatu, a ten do gabinetu – objaśnił.
– Zwrócę je za pięć minut – obiecał Jack.
Daryl nie odpowiedział.
– Ten biedny człowiek wydawał się zastraszony – zauważył Lou, kiedy weszli do windy.
– Gdy Jack wyrusza na wyprawę, miej się na baczności – wtrąciła Laurie.
– Biurokracja mnie irytuje – oznajmił Jack. – Nie ma żadnych powodów, żeby zdjęcia rentgenowskie przechowywane były w biurze szefa.
Jack najpierw otworzył drzwi do sekretariatu, potem do gabinetu Binghama i zapalił światło.
Pokój był duży. Pomiędzy oknem po lewej i sporym stołem po prawej stronie stało duże biurko. Przybory naukowe, w tym także tablica i podświetlany pulpit do analizy zdjęć rentgenowskich znajdowały się przed stołem.
– Gdzie powinniśmy szukać? – zapytała Laurie.
– Miałem nadzieję, że będą na podświetlanym pulpicie, ale tu ich nie widzę. W takim razie ja zajmę się biurkiem i szafką z dokumentami, a ty przeszukaj pozostałe miejsca.
– Dobra – zgodziła się Laurie.
– Co ja mam robić? – spytał Lou.
– Ty tylko stój i obserwuj, czy niczego nie kradniemy – zadrwił Jack.
Jack wysunął kilka szuflad z teczkami, ale szybko je zamknął. Zdjęcie całego ciała musiało być w dużej kopercie, a taką niełatwo schować.
– To wygląda obiecująco – odezwała się Laurie po chwili szukania. W szufladzie pod podświetlanym pulpitem znalazła sporą porcję zdjęć rentgenowskich. Wyjęła wszystkie koperty na pulpit i zaczęła przeglądać nazwiska. Znalazła Franconiego, wyjęła kopertę, a pozostałe odłożyła na miejsce.
Wracając na dół, Jack wziął po drodze prześwietlenia swojego "topielca" i z dwiema dużymi kopertami skierował się do sali autopsyjnej. Oddał Darylowi klucze i podziękował. Portier ledwo skinął.
– No, to do dzieła, proszę państwa! – zapowiedział przedstawienie, zbliżając się do podświetlanego pulpitu. – Nadszedł moment krytyczny. – Wpiął zdjęcie Franconiego, a obok zdjęcie zdekapitowanego ciała wyłowionego z oceanu.
– I co wy na to? – zapytał po chwili. – Jestem Laurie winien pięć dolarów!
Kiedy Jack wręczył pieniądze, Laurie wydała okrzyk triumfu. Lou drapał się po głowie i w końcu podszedł do pulpitu, aby lepiej przypatrzyć się zdjęciom.
– Skąd wiecie po jednym rzucie okiem?
Jack wskazał na wielopunktowe zacienienia kul otoczonych masą śrutu na zdjęciach nie zidentyfikowanego trupa i zwrócił uwagę na analogiczne plamy na zdjęciu Franconiego. Następnie wskazał na identycznie zrośnięty obojczyk na obu zdjęciach.
– Wspaniale – stwierdził Lou i zatarł ręce z entuzjazmem niemal równym temu, który zaprezentowała Laurie. – Teraz, kiedy mamy corpus delicti, będziemy mogli nieco się posunąć w sprawie.
– A ja wreszcie zdołam wyjaśnić, co, u diabła, stało się z jego wątrobą – dodał Jack.
– Z taką masą forsy urządzę sobie wielkie kupowanie – powiedziała Laurie, całując pięciodolarowy banknot. – Ale najpierw muszę się dowiedzieć, jak i dlaczego ciało wywędrowało od nas za pierwszym razem.
Pomimo zażycia dwóch tabletek nasennych Raymond nie mógł zasnąć, i po cichu, żeby nie zbudzić Darlene, zsunął się z łóżka. Nie żeby się szczególnie nią przejmował. Darlene miała zresztą tak mocny sen, że sufit mógłby się zwalić, a nie ruszyłaby się.
Poszedł do kuchni. Zapalił światło. Nie był głodny, lecz uznał, że odrobina ciepłego mleka może uspokoić jego roztrzęsiony żołądek. Od czasu, gdy zobaczył tamten okropny widok w bagażniku forda, paliła go straszna zgaga. Zażył maalox, pepcid AC w końcu pepto-bismol. Nic nie pomogło.
Raymond nie poruszał się swobodnie w kuchni, przede wszystkim nie wiedział, gdzie co jest schowane. W efekcie stracił trochę czasu, zanim podgrzał mleko i znalazł odpowiednie naczynie. Kiedy już nalał mleko do szklanki, zabrał ją do gabinetu i usiadł za biurkiem.
Po kilku łykach zorientował się, że jest już piętnaście po trzeciej nad ranem. Mimo szumu w głowie wywołanego tabletkami łatwo wyliczył, że w Strefie jest teraz po godzinie dziewiątej, dobry czas na rozmowę z Siegfriedem Spallekiem.
Połączenie było niemal natychmiastowe. O tej godzinie łącza z Ameryką były minimalnie obciążone. Aurielo odpowiedział szybko i natychmiast połączył go z szefem.
– Wcześnie wstałeś – przywitał go Siegfried. – Chciałem zadzwonić do ciebie za jakieś cztery, pięć godzin.
– Nie mogłem spać – wyjaśnił Raymond. – Co się u was dzieje? Jaki masz problem z Kevinem Marshallem?
– Myślę, że już po kłopocie – oświadczył Siegfried. Streścił pokrótce, co wydarzyło się w Strefie, pochwalił przy tym Bertrama Edwardsa za ostrzeżenie, dzięki któremu można było śledzić Marshalla. Powiedział, że Kevin i jego przyjaciółki zostali tak nastraszeni, że z pewnością nawet nie pomyślą o zbliżaniu się do wyspy.
– O jakich przyjaciółkach mówisz? Przecież Kevin zawsze był samotnikiem.
– Poszedł tam z technologiem z reprodukcji i pielęgniarką z chirurgii. Szczerze powiem, że i nas to zaskoczyło, bo rzeczywiście cały czas był takim marabutem, czy jak to wy, Amerykanie, mówicie, człowiekiem społecznie nieprzystosowanym.
– Odludkiem? – powiedział Raymond.
– No właśnie.
– I przypuszczam, że powodem wizyty na wyspie był ten ogień, który go tak bardzo niepokoił?
– Tak utrzymuje Bertram. Ale Bertram ma też dobry pomysł. Powiemy Kevinowi, że ogień rozpalają robotnicy, którzy budują most nad rzeką dzielącą wyspę na dwie części.
– Ale nie robią tego – stwierdził Raymond.
– Oczywiście, że nie – przyznał Siegfried. – Ostatnią robotą, jaką robiliśmy, była platforma do podnoszonego mostu łączącego wyspę ze stałym lądem. Oczywiście Bertram wysłał tam paru ludzi, żeby przewieźć kilkaset klatek.
– Pierwsze słyszę o jakichś klatkach na wyspie. O czym ty znowu mówisz?
– Bertram nalega na porzucenie pomysłu z trzymaniem małp w izolacji na wyspie. Uważa, że powinniśmy przetransportować bonobo do centrum weterynaryjnego i jakoś je ukryć.
– Chcę, żeby zostały na wyspie – Raymond podniósł głos. – Taka była umowa z GenSys. Mogą zamknąć cały program, jeżeli małpy znajdą się w centrum. Paranoicznie boją się rozgłosu.
– Wiem. To właśnie powiedziałem Bertramowi. Rozumie, ale na wszelki wypadek chciał tam przetransportować klatki. Nie widziałem w tym niczego niebezpiecznego. Właściwie to nawet dobrze być przygotowanym na niespodzianki.
Raymond nerwowo przeczesał palcami włosy. Nie chciał słuchać o żadnych "niespodziankach".
– Dzwoniłem, żeby cię zapytać, jak twoim zdaniem powinniśmy postąpić z Kevinem i kobietami – zapytał Siegfried. – Ale od tamtej pory nastraszyliśmy ich zdrowo, wymyśliliśmy historyjkę z ogniem i sądzę, że wszystko mamy pod kontrolą.
– Ale nie dostali się na wyspę, prawda?
– Nie, zbliżyli się tylko do miejsca, z którego przewozimy pożywienie małpom.
– Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek tam się zbliżał.
– Rozumiem – zapewnił Siegfried. – Z powodów, o których już mówiłem, nie sądzę, żeby Kevin tam wrócił. Ale by mieć całkowitą pewność, wyślę w okolice mostu grupę Marokańczyków i oddział żołnierzy gwinejskich, co, mam nadzieję, przyjmiesz z aprobatą.
– Może być – odparł Raymond. – Ale powiedz mi, co ty sądzisz na temat dymu z wyspy, zakładając, że Kevin ma rację?
– Ja? Nie interesuje mnie, co te małpy wyprawiają, dopóki tam pozostają i są zdrowe. Czy ciebie to niepokoi?
– Nie, w najmniejszym stopniu.
– Może powinniśmy posłać im kilka piłek do nogi – zażartował Siegfried. – To bym im pewnie zapewniło jakąś rozrywkę. – Roześmiał się serdecznie.
– Nie wydaje mi się, żeby to był powód do żartów – powiedział poirytowany Raymond. Nie lubił Siegfrieda, chociaż doceniał sprawność, z jaką prowadził całe przedsięwzięcie. Potrafił sobie wyobrazić szefa, otoczonego całą tą wypchaną menażerią i czaszkami stojącymi przed nim na biurku.
– Kiedy przyjedziesz po pacjenta? Mówiłem już, że ma się doskonale i jest gotowy do powrotu.
– To świetnie. Zadzwonię do Cambridge i jak tylko będą mieli wolny samolot, przylatujemy. Myślę, że zabierze to dzień, najwyżej dwa.
– Daj znać – poprosił Siegfried. – Przyjadę po ciebie do Bata.
Raymond odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Cieszył się, że zadzwonił do Afryki, ponieważ niepokój trapiący go od wielu godzin miał swoje źródło między innymi w poprzednim telefonie Siegfrieda i enigmatycznej informacji o kłopotach z Kevinem. Dobrze było wiedzieć, że kryzys został zażegnany. Pomyślał nawet, że gdyby udało mu się wyrzucić z umysłu przygnębiające wspomnienie leżącej w bagażniku Cindy Carlson, to poczułby się znowu tak dobrze jak kiedyś.