Tozsamoic Bournea
Tozsamoic Bournea читать книгу онлайн
M??czyzna, kt?ry wypad? podczas sztormu za burt? ma?ego trawlera, nie pami?ta ?adnych fakt?w ze swojego ?ycia. Pewne okoliczno?ci sugeruj?, ?e nie by? on zwyczajnym cz?owiekiem – zbyt wiele os?b interesuje si? jego poczynaniami, zbyt wielu najemnych morderc?w usi?uje go zlikwidowa?. Sprawno??, z jak? sobie z nimi radzi, jednoznacznie wskazuje na specjalne przygotowanie, jakie przeszd?. Jego przeznaczeniem jest walka o prze?ycie i wyja?nienie tajemnic przesz?o?ci…
"To?samo?? Bourne'a" nale?y do najlepszych powie?ci Roberta Ludluma, pisarza przewy?szaj?cego popularno?ci? wszystkich znanych polskiemu czytelnikowi pisarzy gatunku sensacyjnego. Niekt?rzy twierdz?, ?e jest to jego najlepsze dzie?o, czego po?rednim dowodem kontynuacja w postaci nast?pnych dw?ch tom?w oraz doskona?y film i serial z Richardem Chamberlainem, ciesz?cy si? ogromnym powodzeniem na ca?ym ?wiecie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Jason wiedział, że zginie, jeśli nie ruszy się z miejsca. Powłócząc nogą, czym prędzej rzucił się w stronę otwartych drzwi samochodu i skrył się za nimi.
– Nie wychodź! – krzyknął do Marie St. Jacques, która w popłochu usiłowała wydostać się na zewnątrz. – Do jasnej cholery, nie ruszaj się!
Huk wystrzału; kula trafiła w drzwi pojazdu, i wtem nad krawędzią falochronu zamajaczyła sylwetka biegnącej postaci. Bourne oddał dwa strzały i poczuł satysfakcję, kiedy w oddali usłyszał jęk. Zranił napastnika; nie zabił go, ale przynajmniej wróg będzie teraz mniej sprawny niż przed minutą.
Światła. Przyćmione światła… kwadratowe, jakby w ramkach!
Skąd się wzięły? Co znaczyły? Spojrzał w lewo i zobaczył coś, czego nie dostrzegł wcześniej. Mały, murowany budynek przy falochronie. Stróżówka. Wewnątrz zapalono światło; ktoś usłyszał strzały.
– Was ist! Ist da jemand?
W oświetlonych drzwiach pojawiła się postać starego, zgarbionego człowieka. Po chwili silny błysk jego latarki przeciął ciemności tam, gdzie mrok był najgęstszy. Bourne odwrócił głowę z nadzieją, że może światło padnie na napastnika.
I padło. Stał pochylony przy falochronie. Jason wyprostował się i pociągnął za spust. Na dźwięk wystrzału starzec ze stróżówki skierował latarkę w stronę pojazdu. Teraz Bourne stanowił idealny cel. Z ciemności rozległy się dwa strzały: jedna kula odbiła się od listwy biegnącej wzdłuż okna. Rykoszet trafił Jasona w szyję, trysnęła krew.
Odgłos biegnących kroków. Wróg pędził w stronę stróżówki, skąd dochodziło światło.
– Nein!
Dobiegł. Rzucił się na postać w drzwiach, otaczając ją ramieniem i unieruchamiając niczym w klatce. Latarka zgasła. W świetle padającym z okna Jason widział, że zabójca ciągnie starca w mrok, używając go jako tarczy.
Z bronią daremnie wycelowaną nad maską samochodu Bourne patrzył za nim, dopóki jeszcze rozróżniał kształty. Czuł się bezradny i pozbawiony sił.
Usłyszał ostatni strzał, a po nim chrapliwy jęk i znów odgłos biegnących nóg. Kat wykonał wyrok śmierci, nie na skazanej kobiecie, lecz na niewinnym starcu, i teraz uciekał.
Bourne nie mógł już biec, ból wreszcie zmógł go do końca: wszystko wirowało mu przed oczami, zgasł jego instynkt przetrwania. Osunął się na asfalt. Pogrążył się w pustce, nic go nie obchodziło.
To nieważne kim jest. Nieważne.
Marie St. Jacques wyczołgała się z samochodu, przytrzymując swoje podarte ubranie: każdy jej ruch świadczył o szoku, jaki przeżyła. Spojrzała na Jasona i w jej oczach pojawił się wyraz zaskoczenia, strachu i dezorientacji.
– Niech pani ucieka – szepnął Jason mając nadzieję, że go słyszy. – Tam dalej stoi mój wóz, kluczyki są w środku. Niech pani ucieka. On może tu wrócić z innymi.
– Pan wrócił po mnie – powiedziała tonem bezbrzeżnego zdumienia.
– Uciekaj, kobieto! Wsiadaj do samochodu i zmykaj stąd czym prędzej! Gdyby ktoś próbował, cię zatrzymać, rozjedź go. Musisz dotrzeć na policję… do prawdziwych glin, w mundurach… – W gardle go paliło, a wnętrzności przenikał mu dojmujący chłód. Ogień i lód; już kiedyś doświadczył takiego uczucia. Gdzie to było?
– Uratował mi pan życie… – ciągnęła dalej tym samym tonem; miał wrażenie, że jej słowa same unoszą się w powietrzu. – Wrócił pan po mnie. Wrócił tu po mnie… i uratował mi życie.
– Niech pani nie robi ze mnie bohatera.
Nie o panią mi chodziło, pani doktor. Moje zachowanie było odruchowa reakcją na stres, podyktowaną przez instynkt zrodzony z zapomnianych wspomnień. Widzi pani? Umiem to wytłumaczyć… ale nic mnie już nie obchodzi. Co za ból… o mój Boże, co za ból…
– Był pan wolny. Mógł uciec, ale nie zrobił tego. Wrócił pan po mnie.
Słyszał jej głos poprzez warstwy bólu. Otworzył oczy i to, co zobaczył, wydało mu się całkiem pozbawione sensu, równie bezsensowne jak ból, który go przeszywał. Kobieta klęczała tuż obok niego, dotykała jego głowy, jego twarzy. Przestań! Nie ruszaj! Zostaw mnie!
– Dlaczego? – to był jej głos, nie jego.
Kobieta zadała mu pytanie. Czy nic nie rozumiała? Nie mógł jej odpowiedzieć.
Co ona robi? Oderwała od sukienki kawałek materiału i owinęła mu wokół szyi; po chwili oderwała drugi, większy. Poluzowała mu pasek u spodni i zaczęła wsuwać cienką, miękką tkaninę na jego rozpalone prawe biodro.
– Wcale nie chodziło o panią. – Odnalazł właściwe słowa i szybko je wypowiedział. Pragnął spokoju, jaki niesie z sobą ciemność; już kiedyś go pragnął, ale nie pamiętał kiedy. Zdawał sobie jednak sprawę, że znajdzie go dopiero wówczas, gdy zostanie sam. – Tamten facet… On mnie widział. Mógł mnie rozpoznać. Chodziło o niego. Wróciłem po to, żeby go wykończyć. Niech sobie pani idzie!
– Nie on jeden pana widział – odparła jakby z przekorą. – Nie wierzę panu.
– Ależ mówię prawdę!
Wstała, a po chwili znikła. Odeszła! Wreszcie go zostawiła! Wkrótce ogarnie go spokój, pogrąży się w ciemnej, wzburzonej wodzie, która zmyje z niego ból. Oparł głowę o samochód i zaczął odpływać wraz ze swymi myślami.
Jakiś hałas przerwał ciszę. Miarowy, denerwujący warkot silnika. Przeszkadzał mu, zakłócał spokój fal, na których się kołysał. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś rękę, potem drugą; delikatnie usiłowały go podnieść.
– Proszę – odezwał się głos. – Niech pan spróbuje wstać.
– Puść! – krzyknął tonem rozkazującym, ale rozkaz nie został spełniony. Ogarnął go gniew; rozkazy powinno się wykonywać!… Ale nie zawsze, szepnął jakiś wewnętrzny głos. Znów wiał wiatr, ale nie tu, w Zurychu, tylko gdzieś indziej, wysoko na nocnym niebie. Nagle ujrzał jakiś znak, błysk światła i ciśnięty przez potężną nową falę poderwał się na nogi.
– Świetnie. Bardzo proszę – powiedział irytujący głos, który lekceważył jego rozkazy. – A teraz proszę podnieść nogę. No, do góry! O tak. Znakomicie. A teraz niech pan wsunie się do środka i usiądzie… powoli… bardzo dobrze.
Leciał… spadał z czarnego jak smoła nieba. A potem lot się zakończył, wszystko się skończyło i zapanowała cisza; słyszał tylko własny oddech… i kroki, tak, słyszał też kroki… a potem odgłos zatrzaskiwanych drzwi… i miarowy, denerwujący warkot, który rozlegał się gdzieś pod nim, przed nim… wszędzie.
Ruch, kołysanie się. Stracił równowagę i ponownie zaczął spadać, lecz wtem ktoś go przytrzymał, czyjeś ciało było przy jego ciele, czyjaś ręka dotykała jego dłoni, zmuszała go, żeby się położył. Poczuł chłód na twarzy, a po chwili nie czuł już nic. Znów unosił się na wodzie; fale były teraz łagodniejsze, mrok pełny.
Gdzieś nad sobą, niezbyt daleko, słyszał głosy. W świetle padającym z lamp przedmioty powoli zaczynały nabierać ostrości. Leżał w dość obszernym pokoju, na wąskim łóżku, przykryty kocami. Na drugim końcu pomieszczenia zobaczył dwie osoby, mężczyznę w płaszczu i kobietę… w białej bluzce i rudawej spódnicy… rudawej tak jak jej włosy…
Marie St. Jacques? Tak, to była ona; stała przy drzwiach i rozmawiała z mężczyzną, który w lewej ręce trzymał skórzaną walizeczkę. Mówili po francusku.
– Najważniejszy jest wypoczynek – powiedział mężczyzna. – Jeśli zdecydują się państwo wcześniej wyjechać, szwy może usunąć każdy. Sądzę, że mniej więcej za tydzień można je będzie zdjąć.
– Dziękuję, panie doktorze.
– To ja dziękuję. Była pani nad wyraz hojna. A teraz muszę iść. Może znów się zobaczymy, a może już nie.
Otworzył drzwi; kiedy wyszedł, kobieta zasunęła zasuwę, po czym odwróciła się i spostrzegła, że Bourne się jej przygląda. Ostrożnie, wolnym krokiem, zbliżyła się do łóżka…
– Słyszy mnie pan? – spytała. Skinął głowa.
– Jest pan ranny – rzekła. – Ciężko ranny. Musi pan poleżeć kilka dni, wtedy obejdzie się bez szpitala. Ten człowiek, który tu był przed chwilą, to, jak się pan zapewne domyśla, lekarz. Zapłaciłam mu z pieniędzy, które miał pan przy sobie: znacznie więcej niż normalnie się płaci lekarzowi, ale powiedziano mi, że można mu zaufać. Zresztą to był pański pomysł. Przez cała drogę powtarzał pan; że trzeba znaleźć lekarza, który za odpowiednią zapłatą będzie trzymał język za zębami. Miał pan rację. Znalezienie go poszło dość łatwo.