Platne Przed Gonitwa
Platne Przed Gonitwa читать книгу онлайн
Bert Checkov was a Fleet Street racing correspondent with a talent for tipping non-starters. But the advice he gave to James Tyrone a few minutes before he fell to his death, was of a completely different nature. James investigates, and soon finds his own life, and that of his wife, at risk.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– W pewnych kręgach to się nie podoba – oznajmił wyższy. Mówił szyderczym tonem z silnym akcentem z Birmingham. Zesznurował usta, rozkoszując się złośliwą ironią swoich słów. – Nie podoba.
Odziany był od stóp do głów w brudny kombinezon, z którego wyłaniał się byczy kark, nalane policzki, małe błyszczące usta i przylizane włosy. Jego towarzysz, też w kombinezonie, był silnie zbudowany, krępy, miał szeroko rozstawione oczy i spłaszczoną głowę.
– Nieładnie tak się wtrącać – ciągnął wyższy. – Oj, nieładnie.
Sięgnął prawą ręką do kieszeni i wyjął ją stamtąd uzbrojoną w kastet. Spojrzałem na drugiego. Zrobił to samo.
Poderwałem się, chcąc chwycić hamulec. Dwadzieścia pięć funtów grzywny za nieuzasadnione użycie. Wyższy wyprowadził fachowy cios i zrujnował mój zamiar.
Obaj uczyli się swojego fachu na ringu, przynajmniej to było jasne. Jednak niewiele więcej. Na ogół omijali moją głowę, ale wiedzieli, gdzie i jak uderzyć boleśnie w korpus, i kiedy próbowałem odepchnąć jednego, drugi mnie walił. Udało mi się jedynie kopnąć mocno niższego w kostkę, za co obdarzył mnie wiązanką i strasznym ciosem w wątrobę. Zwaliłem się na siedzenie. Pochylili się nade mną i złamali przepisy boksu.
Przeleciało mi przez myśl, że mnie zabiją, że być może nie mają takiego zamiaru, ale mnie zabijają. Próbowałem im nawet to powiedzieć, ale jeżeli dobyłem z siebie jakiś dźwięk, to go zignorowali. Wyższy przemocą postawił mnie na nogi, a niższy połamał żebra.
Kiedy mnie puścili, osunąłem się bezwładnie na podłogę i leżałem tak z twarzą w niedopałkach papierosów i zmiętych papierach po kanapkach. Leżąc bez ruchu, modliłem się do Boga, w którego nie wierzyłem, żeby nie pozwolił im zacząć od nowa. Wyższy pochylił się nade mną.
– Będzie pluł krwią? – spytał niższy.
– Jak może pluć? Przecież nic mu nie strzaskaliśmy. Ma się to czucie w ręku. Wyjrzyjno za drzwi, trza spadać.
Drzwi odsunęły się i zaraz zamknęły, ale przez dłuższy czas nie byłem pewny, czy poszli sobie na dobre. Leżałem na podłodze, krztusząc się, oddychając płytko i urywanie, i czując mdłości. Przez pewien czas świadomość podsuwała mi pokrętne tłumaczenie, że zasłużyłem sobie na to bicie nie za napisanie artykułu, ale z powodu Gail; przez to, że na nie zasłużyłem, zgrzeszyłem i zasłużyłem, stawało się rodzajem oczyszczenia. Wściekły ból przepływał przeze mnie falami i tylko poczucie winy pozwalało mi go znieść.
Zdolność rozumowania powróciła mi, jak to zwykle bywa.Przystąpiłem do powolnej czynności podnoszenia się i oceny szkód. Może istotnie nic mi nie strzaskali, ale miałem na to tylko słowo tego wyższego. Ja ze swej strony poturbowanego czułem się tak, jakby mi strzaskali prawie dokładnie wszystko, w tym poczucie własnej godności.
Wpełzłem na ławkę i siedziałem obserwując błędnym wzrokiem migające światła, zamazane i pożółkłe od mgły. Oczy miałem przymknięte, gardło ściśnięte od mdłości, ręce bezwładne i słabe. Nie jedno źródło bólu, ale całe morze. Czekaj, pomyślałem, to ból minie.
Czekałem długo…
Światła za oknami zagęściły się i pociąg zwolnił. Londyn. Wszyscy wysiadać. Musiałem się podnieść. Co za ponura perspektywa. Wiedziałem, że każdy ruch sprawi mi ból.
Pociąg wpełznął na dworzec Saint Pancras, szarpnął i zatrzymał się. Nie ruszyłem się z miejsca, próbowałem zmusić się do wstania, ale bezskutecznie. Przekonywałem siebie, że jeżeli nie wstanę i nie pójdę, to przetoczą wagon ze mną na bocznicę, gdzie spędzę noc w zimnie i niewygodzie, lecz nadal nie mogłem wykrzesać z siebie dość energii.
Drzwi ponownie otwarły się z trzaskiem. Spojrzałem, tłumiąc rodzący się paniczny lęk. Nie stał tam nikt w grubym kombinezonie i z kastetem. Był to konduktor.
Dopiero czując przypływ ulgi pojąłem, jak bardzo się bałem, i byłem wściekły na siebie za takie tchórzostwo.
– Koniec jazdy – powiedział konduktor.
– Owszem – odparłem.
Wszedł do przedziału i przyjrzał mi się.
– Świętowaliśmy sobie, co, proszę pana? – zagadnął. Myślał, że jestem pijany.
– Pewnie – przytaknąłem. – Świętowaliśmy. Zdobyłem się na długo odkładany wysiłek i wstałem.
Słusznie przewidywałem. Bolało.
– Panie kolego, bądź pan łaskaw i nie nabrudź pan tu nam – powiedział natarczywym tonem konduktor.
Potrząsnąłem głową. Dotarłem do drzwi. Wytelepałem się na korytarz. Konduktor wziął mnie z obawą pod rękę i pomógł zejść na peron, a kiedy ostrożnie stąpając, odchodziłem, usłyszałem zza pleców, jak mówi do grupki bagażowych, podśmiewując się:
– Widzieliście tamtego? Szarozielony i spocony jak bura mysz. Musiał ostro tankować całe popołudnie.
Wróciłem do domu taksówką i powoli wszedłem po schodach na górę. Przynajmniej raz pani Woodward niecierpliwie mnie wyczekiwała, bo śpieszyła się do domu, w obawie, że mgła zgęstnieje. Przeprosiłem ją za spóźnienie.
– Nic nie szkodzi, panie Tyrone, wie pan, że zwykle chętnie zostaję… – powiedziała.
Drzwi zamknęły się za nią, a ja przemogłem w sobie silną chęć, żeby położyć się na łóżku i jęczeć.
– Ty, jesteś okropnie blady – powiedziała Elżbieta, kiedy ją całowałem. Nie sposób było tego przed nią całkiem ukryć.
– Upadłem – skłamałem. – Potknąłem się. Na kilka chwil zaparło mi dech.
Natychmiast się przejęła, okazując ów specjalny dodatkowy niepokój o siebie, widoczny w jej oczach.
– Nie martw się – pocieszyłem ją. – Nic się nie stało. Wszedłem do kuchni i przytrzymałem się stołu. Po chwili przypomniałem sobie o tabletkach przeciwbólowych Elżbiety i wyjąłem z kredensu fiolkę. Zostały tylko dwie. Taki pech. Połknąłem jedną, zakarbowując sobie w pamięci, żeby zadzwonić do naszego doktora po następną receptę. Jedna tabletka to za mało, ale lepsze niż nic. Wróciłem do dużego pokoju i, starając zachowywać się w miarę normalnie, nalałem do szklaneczek naszą wieczorną whisky.
Kiedy zrobiłem kolację, zabiegi przy Elżbiecie, rozebrałem się i położyłem do łóżka, najważniejszymi urazami okazały się dwa, a może trzy złamane żebra, nisko, po lewej stronie. Inne bóle z wolna zmniejszyły się, przechodząc w bolesne ćmienie. Nic w środku mi nie potrzaskali, tak jak powiedział ten wyższy.
Leżałem w ciemnościach, oddychając płytko i starając się nie kasłać, aż wreszcie wyzwoliłem się z pęt czysto fizycznej egzystencji i zacząłem rozważać, kto i dlaczego dał mi taki wycisk, a także argumenty za i przeciw poinformowaniu o tym Jana Łukasza. Zrobiłby z tego artykuł, zamieścił go na pierwszej stronie, nadał sprawie większy rozgłos, niż była tego warta, i sam wymyślił nagłówek. Moje uczucia zostałyby naturalnie kompletnie zlekceważone jako nieważne wobec sprzedaży nakładu. Jan Łukasz nie znał litości. Gdybym mu nie powiedział, a on później by to odkrył, wywołałoby to najpierw atak wściekłości, a potem atmosferę ciągłej nieufności. Na to nie mogłem sobie pozwolić. Mojego poprzednika zmuszono do odejścia z gazety po tym, jak ukrył przed Janem Łukaszem sensacyjny skandal, w który był zamieszany. Konkurencyjna gazeta dostała to w swoje ręce i ubiegła „Famę”. Jan Łukasz nigdy nie wybaczał, nigdy nie zapominał.
Westchnąłem ciężko. Był to duży błąd. Złamane żebra znów dały mi się we znaki z niepożądaną energią. Spędziłem noc, której nie można nazwać spokojną i wygodnie przespaną, a rano ledwo mogłem się ruszać. Elżbieta przypatrywała mi się, jak wstaję i twarz wykrzywiła jej się z raptownego niepokoju.
– Ty!
– To tylko kilka stłuczeń, skarbie. Mówiłem ci już, upadłem.
– Wyglądasz… na poturbowanego. Potrząsnąłem przecząco głową.
– Zaparzę kawy… – powiedziałem.
Zaparzyłem kawy. Popatrzyłem z pożądaniem na ostatnią pigułkę Elżbiety, której nie miałem prawa wziąć. Do tej pory zdarzały jej się czasem straszliwe skurcze i musiała wtedy prędko zażyć te pastylki. Nie potrzebowałem karbować sobie w pamięci, że mam zdobyć następną ich porcję. Wyszedłem, kiedy przyszła pani Woodward.
Doktor Antonio Perelli wypisał bez wahania receptę i podał mi ją.