Platne Przed Gonitwa
Platne Przed Gonitwa читать книгу онлайн
Bert Checkov was a Fleet Street racing correspondent with a talent for tipping non-starters. But the advice he gave to James Tyrone a few minutes before he fell to his death, was of a completely different nature. James investigates, and soon finds his own life, and that of his wife, at risk.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Pa, pa, Ty – powiedziała tonem, w którym wyczuwało się uśmiech. – Do zobaczenia.
Przez całą drogę do stajni Nortona Foxa żałowałem tego, co zrobiłem, wiedząc zarazem, że tego nie zmienię. Wciąż te same myśli chodziły mi w kółko po głowie, aż zaczął mi ją rozsadzać łupiący ból, kiedy dojeżdżałem do Berkshire.
Fox zajrzał ciekawie do przyczepy stojącej na prywatnym podjeździe przed jego domem.
– A więc to jest ten osławiony Tomcio Paluch – rzekł. – Nie powiem, żebym patrząc stąd miał o nim pochlebne zdanie.
– Ani patrząc skądinąd – powiedziałem. – Jestem ci wdzięczny, że przyjmiesz go do siebie.
– Cieszę się, że mogę pomóc. Umieszczę go w boksie obok Zygzaka, żeby Sandy mogła doglądać ich obu.
– Nie powiesz jej co to za koń? – spytałem z niepokojem.
– Naturalnie, że nie powiem – odparł tak, jakbym zadał głupie pytanie. – Ostatnio nabyłem w Kent konia do przeszkód… Dopiero co przełożyłem na później termin jego odbioru, ale Sandy i reszta stajennych myśli, że Tomcio Paluch to właśnie on.
– Wspaniale.
– Zaraz zawołam głównego stajennego, żeby wprowadził przyczepę na podwórze i rozładował. Mówiłeś przez telefon, że wolałbyś nie rzucać się w oczy… Chodź do środka na herbatę.
Cokolwiek za późno, kiedy już przyjąłem zaproszenie, przypomniałem sobie smolisty napar z poprzedniej wizyty. Nic się nie zmieniło. Norton zwierzył mi się, że jego była gospodyni tak oszczędzała, że nie mógł jej skłonić, żeby parzyła odpowiednio mocną.
– Czy fotoreporter z „Lakmusa” już tu dotarł? – spytałem, kiedy wrócił z podwórza, nalał sobie herbaty i siadł naprzeciwko mnie.
Skinął głową.
– Zrobił Sandy kilkadziesiąt zdjęć, więc była wniebowzięta. – Poczęstował mnie kawałkiem suchawego keksu, a kiedy odmówiłem, nie zniechęcony tym sam zjadł duży kawał. – Ten twój artykuł w zeszłą niedzielę – powiedział uporawszy się z rodzynkami – to musiała być w pewnych kręgach prawdziwa bomba.
– Mhm, na to właśnie liczę – odparłem.
– Brevity… ta moja klacz na mistrzostwa przeszkodowe… jest bez wątpienia jednym z tych wycofanych koni, o których pisałeś, prawda? Chociaż nie podałeś czarno na białym jej imienia.
– Tak.
– Dowiedziałeś się, Ty, dlaczego właściwie Dembley wycofał swojego konia, a potem na dobre rzucił wyścigi?
– Tego nie mogę ci powiedzieć, Norton – odparłem. Rozważył te słowa z głową przekrzywioną na bok, po czym skinął nią, jakby moja odpowiedź go zadowoliła.
– No to kiedyś mi o tym opowiesz – rzekł. Uśmiechnąłem się przelotnie.
– Pod warunkiem, że gang zostanie rozgromiony – powiedziałem.
– Rób tak dalej, jak robisz, a dojdzie do tego. Jeżeli nadal będziesz o tym pisał, to rynek zakładów długoterminowych stanie się tak niepewny, że zaczniemy naśladować Amerykanów, którzy wykupują zakłady tylko w dniu gonitwy, nigdy wcześniej. Tam u nich nie ma wcale totka poza torem wyścigowym, prawda?
– Legalnie nie ma.
Wypił herbatę wielkimi łykami, aż zostały same fusy. To by nam nabiło kasę, gdyby gracze musieli przychodzić na wyścigi, żeby grać. A tym samym wzrósłby znacznie fundusz nagród… Zauważyłeś, że ich najlepszy dżokej zarobił w zeszłym roku grubo ponad trzy miliony dolarów? A nasz Gordon Richards… szkoda słów.
Odstawiłem wypitą do połowy herbatę i wstałem.
– Muszę już wracać, Norton – powiedziałem. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
– Zrobię wszystko, żeby drugi taki wypadek jak z Brevity już się nie wydarzył.
– Prześlij rachunek na adres „Famy”. Skinął głową.
– I mam dzwonić codziennie do redakcji sportowej, nie rozmawiać z nikim oprócz ciebie, Derry’ego Clarka albo kogoś, kto nazywa się Jan Łukasz Morton. Czy tak? – spytał.
– Jak najbardziej – odparłem. – Aha… a tu masz instrukcje Ronceya. Co wieczór w jadłospisie Tomcia Palucha mają się znaleźć jajka i piwo.
– Mam takiego właściciela, który przysyła swojemu koniowi szampana – powiedział Norton.
Odwiozłem przyczepę z powrotem do domu znajomego redaktora, przesiadłem się na swojego bedforda i pojechałem do siebie. Zegar wskazywał za dziesięć siódmą. Pani Woodward miała wspaniały tydzień pod względem nadgodzin i przyrządziła nam na kolację kurczę po królewsku, które czekało na mnie, gorące, że tylko siadać i jeść. Podziękowałem jej.
– Nie ma za co, panie Tyrone, to sama przyjemność. Pa, pa złotko, do jutra, przyniosę sobie rzeczy na nocleg.
Pocałowałem Elżbietę, nalałem whisky, zjedliśmy kurczaka, obejrzeliśmy program telewizyjny i uszło ze mnie trochę napięcia tego dnia. Po kolacji czekało mnie pisanie niedzielnego artykułu. Mój zapał do tego przedsięwzięcia? Znacznie poniżej zera. Wszedłem do swojej pracowni z silnym postanowieniem sklecenia spokojnego, stonowanego dalszego ciągu artykułu z zeszłego tygodnia. Nie miałem zamiaru się wychylać. Niestety w trakcie pisania te zbożne postanowienia po większej części wyparowały. Wiedziałem, że ani Charlie Boston, ani zagraniczny dżentelmen w rollsie nie będzie zachwycony owocem mojej pracy.
Przed wyjściem rano do redakcji spakowałem neseser na wyjazd z noclegiem, a Elżbieta przypomniała mi o zabraniu budzika i czystej koszuli.
– Nie znoszę kiedy wyjeżdżasz – powiedziała. – Wiem, że nie jeździsz często, pewnie znacznie rzadziej, niż powinieneś. Wiem, że starasz się nie obsługiwać zawodów daleko od Londynu… Prawie zawsze robi to Derry, a ja czuję się taka winna, bo jego żona musi wtedy sama zajmować się tym ich maleństwem…
– Nie zamartwiaj się tak – powiedziałem z uśmiechem. – Derry lubi wyjeżdżać.
Sam niemal uwierzyłem, że naprawdę jadę po południu pociągiem do Newcastle. Od spotkania z Gail dzieliło mnie tyle godzin, że ona sama wydawała mi się nierealna. Pocałowałem Elżbietę trzy razy w policzek, szczerze żałując, że ją opuszczam. Mimo to wyszedłem.
W redakcji nie zastałem ani Jana Łukasza, ani Derry’ego. Sekretarka Jana Łukasza wręczyła mi dużą kopertę mówiąc, że goniec dostarczył ją w środę, tuż po moim wyjściu. Rozciąłem kopertę. Zawierała korektę mojego artykułu dla „Lakmusa” z prośbą o natychmiastowe przeczytanie i akceptację.
– Telefonowali wczoraj do pana z „Lakmusa” dwa razy – dodała. Numer idzie dziś do druku. Jest pan pilnie potrzebny.
Przeczytałem artykuł. Shankerton pozmieniał go tu i ówdzie i odcisnął na całości swoje nieco pedantyczne poglądy na gramatykę. Westchnąłem. Nie podobały mi się te zmiany, ale sto pięćdziesiąt gwinei plus zwrot wydatków złagodziły moje wzburzenie.
– Niestety, nie mogliśmy czekać z drukiem, ponieważ pan się nie odezwał – powiedział przez telefon Shankerton swoim bezbłędnie ustawionym tenorem, wyrażając jednocześnie urazę i przeprosiny.
– Moja wina – przyznałem. – Dopiero co odebrałem pański list.
– Ach tak. No ale po tym, jak trochę nad nim popracowałem, uważam, że czyta się bardzo dobrze. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Wydaje nam się, że spodoba się naszym czytelnikom. Lubią takie serdeczne, ludzkie podejście.
– Cieszę się – odparłem uprzejmie. – Prześle mi pan egzemplarz?
– Zanotuję to sobie dla pamięci – rzekł głosem jak aksamit. Pomyślałem, że prawdopodobnie będę go musiał kupić sobie w kiosku. – Proszę mi podać, jakie poniósł pan wydatki. Mam nadzieję, że niewielkie?
– Oczywiście – przyświadczyłem. – Znikome.
Jan Łukasz i Derry wrócili akurat, kiedy skończyłem rozmowę. Nie zadając sobie trudu przywitania się ze mną, Jan Łukasz wyciągnął rękę po moją niedzielną daninę. Wyjąłem ją z kieszeni, a on rozłożył maszynopis i przeczytał go.
– Hm – mruknął. – Spodziewałem się czegoś zjadliwszego. Derry wziął ode mnie jedną z kopii artykułu i przeczytał go.
– Więcej zjadliwości, a pożarłby całą stronę – sprzeciwił się Derry.
– Nie mógłbyś bardziej podkreślić, że tylko „Fama” wie, gdzie jest Tomcio Paluch? – spytał Jan Łukasz. – Dałeś to tylko do zrozumienia.
– Jeżeli nalegasz.
– Owszem, nalegam. Skoro „Fama” płaci rachunki, to chcemy, żeby nam przypadła w udziale jak największa zasługa.