Tozsamoic Bournea
Tozsamoic Bournea читать книгу онлайн
M??czyzna, kt?ry wypad? podczas sztormu za burt? ma?ego trawlera, nie pami?ta ?adnych fakt?w ze swojego ?ycia. Pewne okoliczno?ci sugeruj?, ?e nie by? on zwyczajnym cz?owiekiem – zbyt wiele os?b interesuje si? jego poczynaniami, zbyt wielu najemnych morderc?w usi?uje go zlikwidowa?. Sprawno??, z jak? sobie z nimi radzi, jednoznacznie wskazuje na specjalne przygotowanie, jakie przeszd?. Jego przeznaczeniem jest walka o prze?ycie i wyja?nienie tajemnic przesz?o?ci…
"To?samo?? Bourne'a" nale?y do najlepszych powie?ci Roberta Ludluma, pisarza przewy?szaj?cego popularno?ci? wszystkich znanych polskiemu czytelnikowi pisarzy gatunku sensacyjnego. Niekt?rzy twierdz?, ?e jest to jego najlepsze dzie?o, czego po?rednim dowodem kontynuacja w postaci nast?pnych dw?ch tom?w oraz doskona?y film i serial z Richardem Chamberlainem, ciesz?cy si? ogromnym powodzeniem na ca?ym ?wiecie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Byli wśród nich banici, ludzie, którzy służąc ojczyźnie przekroczyli prawo, którzy często zabijali w imieniu swego kraju. Ich kraj nie mógł jednak oficjalnie ich tolerować, bo zostali zdemaskowani, ich postępki ujawnione. Ale w dalszym ciągu można było na nich polegać. Na zasadzie cichej zmowy forsa bezustannie zasilała konta poza oficjalną kontrolą.
Conklin przeniósł kopertę na biurko i zerwał z niej taśmę; potem zapieczętuje ją ponownie i oznakuje. W Paryżu przebywał ktoś, kto przeszedł wszystkie szczeble wywiadu wojskowego i awansował na podpułkownika w wieku trzydziestu pięciu lat. Na niego można było liczyć, ojczyźnie dawał pierwszeństwo. Dwanaście lat wcześniej w wiosce niedaleko Hue zabił lewicującego fotoreportera.
Trzy minuty potem Conklin miał go na linii; ich rozmowa pozostała nie zarejestrowana i nie nagrana. Poinformował byłego oficera o fakcie dezercji i tajnym przyjeździe dezertera do Stanów Zjednoczonych, podczas którego wyeliminował on z gry swych zwierzchników.
– Podwójny agent? – spytał ten w Paryżu. – Moskwa?
– Nie, nie Sowieci – odrzekł Conklin świadom, że jeśli Delta zażąda obstawy, między tymi dwoma dojdzie do rozmowy.
– Było to długoterminowe tajne zadanie mające na celu zwabienie Carlosa.
– Tego terrorysty?
– Właśnie.
– Może pan mówić, że za tym nie stoi Moskwa, ale mnie pan nie przekona. Carlos przeszedł szkolenie w Nowogrodzie i z tego, co wiem, dalej wykonuje dla KGB najbrudniejsza robotę.
– Być może. Nie miejsce tu na omawianie szczegółów, wystarczy tylko powiedzieć, że mamy pewność, iż nasz człowiek został kupiony; zgarnął parę milionów, a teraz potrzebuje czystego paszportu.
– Sprzątnął więc swoich szefów, a ponieważ wszyscy myślą, że zrobił to Carlos, on może dalej zabijać.
– Dokładnie. Chcemy rozegrać to tak, żeby mu się wydawało, iż może wracać do kraju. Dobrze by było, gdybyśmy mogli jeszcze się czegoś dowiedzieć i dlatego tam się wybieram. Ale to sprawa drugorzędna. Najważniejsze, żeby go schwytać. Wielu ludzi jest już w to zaangażowanych. Czy pomógłby pan? Będzie premia.
– Cała przyjemność po mojej stronie. A premię niech pan sobie zatrzyma. Nienawidzę takich skurwysynów. Rozwalają całą siatkę wywiadowcza.
– Ale musi to być robota na medal; to jeden z najlepszych. Sugerowałbym kogoś do pomocy. Przynajmniej jednego.
– Znam faceta z St-Gervais wartego z pięciu. Jest do wynajęcia.
– Niech go pan wynajmie. A oto szczegóły. W Paryżu akcją kieruje pewien ciemniak z ambasady; nie ma o niczym pojęcia, ale jest w kontakcie z Bourne’em i niewykluczone, że poprosi o obstawę dla niego.
– Kupię to – powiedział były oficer wywiadu. – Co dalej?
– To wszystko na razie. W Andréws złapię samolot, który przybędzie do Paryża gdzieś między dziesiątą a pierwszą waszego czasu. Zaraz potem chciałbym zobaczyć się z Bourne’em, żeby jutro być z powrotem w Waszyngtonie. To trochę na styk, ale inaczej się nie da.
– Niech będzie.
– Ten ciemniak w ambasadzie to pierwszy sekretarz. Nazywa się…
Conklin podał mu resztę informacji, po czym ustalili kod ich pierwszego kontaktu w Paryżu. Zaszyfrowane słowa, które powiedzą mu, czy od czasu ich rozmowy zaistniały jakieś problemy. Conklin odłożył słuchawkę. Machina ruszyła dokładnie tak, jak mógł przewidzieć to Delta. Spadkobiercy Treadstone postępowali ściśle według instrukcji, ta zaś była bardzo szczegółowa, gdy odnosiła się do dowódców nieudanych akcji. Należało ich usunąć, odciąć, nie wolno było zachowywać z nimi kontaktów, przyznawać się do nich. Spalone akcje i ich szefowie byli kłopotliwi dla Waszyngtonu. Od swych niejasnych początków Treadstone-71 posługiwał się, wykorzystywał i wtrącał swe pięć groszy do każdej komórki wywiadu Stanów Zjednoczonych, a nawet do innych wywiadów. Potrzebne były długie macki, żeby dosięgnąć tych, którzy przeżyli.
Delta o tym wiedział, a ponieważ sam zniszczył Treadstone, na pewno oczekiwał podjęcia właśnie takich środków ostrożności. Będzie więc zaskoczony, gdy ich nie stwierdzi. Powiadomiony o tym, co zdarzyło się na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, zareaguje udawanym gniewem, fałszywym cierpieniem. Aleksander Conklin wysłucha go, usiłując wyłowić z tego nutkę prawdy, jakieś wyjaśnienie pomiędzy wierszami, ale nic takiego nie będzie. Odłamki szkła nie mogły przecież przefrunąć nad Atlantykiem i ukryć się za zasłoną w willi na Manhattanie; odciski palców na nich były pewniejszym dowodem obecności tego człowieka niż jakakolwiek fotografia. Niemożliwe, żeby zostały spreparowane.
Conklin podaruje Delcie dwie minuty, żeby mógł wypowiedzieć swe brednie. Wysłucha ich, a potem pociągnie za spust.
32
– Dlaczego oni to robią? – spytał Jason siadając koło Marie w zatłoczonej kafejce. Po raz piąty zadzwonił do ambasady i już pięć godzin upłynęło, odkąd nawiązał z nią kontakt. – Chcą trzymać mnie w ciągłym ruchu. Zmuszają mnie do ruchu, a ja nie wiem dlaczego.
– Sam się zmuszasz – powiedziała Marie. – Mogłeś zadzwonić z pokoju.
– Nie mogłem. Z jakiegoś powodu chcą, żebym to wiedział. Za każdym razem, kiedy dzwonię, ten sukinsyn pyta, gdzie jestem i czy na „bezpiecznym terenie”. Durny zwrot: „bezpieczny teren”. Ale jemu chodzi jeszcze o coś. Mam za każdym razem kontaktować się z innego miejsca, żeby nikt z zewnątrz lub wewnątrz nie odkrył mojego numeru telefonu i adresu. Nie chcą mnie zamknąć pod strażą, ale trzymają na sznurku. Chcą mnie, ale się mnie boją – to nie ma sensu.
– Może tylko ci się wydaje. Przecież nikt nic takiego nie powiedział.
– Nie muszą mówić. Rzecz w tym, czego nie powiedzieli. Dlaczego nie polecili mi przyjść do ambasady? Nie rozkazali? Nikt by mnie tam nie tknął, to terytorium Stanów. A jednak nie wezwali mnie.
– Powiedzieli ci, że ulice są pod obserwacją.
– I ślepo w to uwierzyłem, ale przed chwilą uderzyła mnie myśl. Kto niby? Kto ma pod obserwacją te ulice?
– Carlos, oczywiście. Jego ludzie.
– To oczywiste dla ciebie i dla mnie, przynajmniej tak się domyślamy, ale oni nie mają o tym pojęcia. Może i nie wiem, kim, do cholery, jestem czy skąd się wziąłem, ale wiem, co mi się przydarzyło w ciągu ostatniej doby. A oni nie.
– Może też się domyślają. Mogli zauważyć jakichś podejrzanych ludzi w samochodzie lub dziwnie długo kręcących się w pobliżu.
– Carlos jest na to za sprytny. Poza tym istnieje mnóstwo sposobów na szybkie wprowadzenie na teren ambasady konkretnego pojazdu. Oddziały piechoty morskiej są w tym przeszkolone.
– Wierzę ci.
– Ale nie zrobili tego, nawet nie zaproponowali. Tylko zwodzą mnie i zmuszają do dziwnych zagrywek. Niech to szlag, po co?
– Sam powiedziałeś, że nie dawałeś znaku życia przez pół roku. Teraz są ostrożni.
– Ale dlaczego w ten sposób? Gdybym był w ambasadzie, mogliby zrobić, co zechcą, mając mnie w garści. Wyprawić dla mnie bal albo zamknąć w piwnicy. A oni nie chcą mnie tknąć, ale zgubić mnie też nie chcą.
– Czekają na tego faceta z Waszyngtonu.
– A gdzie lepiej byłoby czekać niż w ambasadzie? – Bourne odepchnął krzesło. – Coś tu nie gra. Zmywamy się stąd.
Aleksandrowi Conklinowi, który odziedziczył Treadstone, przelecenie Atlantyku zajęło sześć godzin i dwanaście minut. Wracać miał pierwszym rannym concordem z Paryża, dotrzeć do Dulles o siódmej trzydzieści czasu waszyngtońskiego i być w Langley o dziewiątej. Gdyby ktoś chciał telefonować do niego lub dopytywać się, gdzie był, usłużny major z Pentagonu udzieliłby kłamliwej odpowiedzi. A pierwszy sekretarz ambasady w Paryżu miał zapowiedziane, że gdyby kiedykolwiek wspomniał o chociaż jednej rozmowie z człowiekiem z Langley, zostanie zdegradowany do najniższego attaché i wysłany na placówkę na Ziemi Ognistej. To miał zagwarantowane.
Conklin podszedł prosto do rzędu automatów telefonicznych na murze i zadzwonił do ambasady. Pierwszy ambasador miał pełne poczucie sukcesu.