Zapalniczka
Zapalniczka читать книгу онлайн
Ostatnimi czasy Joanna Chmielewska pisa?a ciut s?abiej, jednak ta ksi??ka wydaje si? jej powrotem do najlepszej formy! Jestem zdecydowanie zadowolony z lektury. Chwyci?em j? oko?o 19 i sko?czy?em przed chwilk?, maj?c po drodze tylko przerw? na robienie kanapek… o kt?rych przypomnia?em sobie dzi?ki lekturze. Jestem bardzo zadowolony.
Ze swojej strony mog? j? gor?co poleci?. Stara, dobra Chmielewska w bardzo dobrym wydaniu! By?y momenty, w kt?rych prawie turla?em si? ze ?miechu. Opisy fotograficznego dzie?a o ?ladach zwierzyny, czy teksty o bezrobociu polegaj?cym na tym, "?e u nas nie ma ludzi do roboty" rozwala?y mnie na drobne fragmenty. Ale rozmowy pana policjanta z Joann? i znajomymi bi?y wszystko na g?ow?. Poni?ej fragmencik (z pomini?tymi opisami, by nie odbiera? innym przyjemno?ci z czytania)
– Je?dzi Pani konno?
– Je?d??
– Ustawicznie? Zawodowo?
– Tak
– Jako d?okej?
– Nie
– Nie? To jako co?
– Jako je?dziec
– Je?dziec… Na wy?cigach?
– Nie
– A gdzie?
– Na pokazach
– Na jakich pokazach?
– Og?lnie, mo?liwo?ci konia wierzchowego.
(…)
– Po co pani by?a u weterynarza?
– Chcia?am si? poradzi?.
– W jakiej sprawie.
– Zdrowotnej
– Pani si? leczy u weterynarza?
– Ja nie. Ko?.
– Mo?e pani troch? ?ci?lej i szczeg??owo?
– (…) Chce pan szczeg??y fizjologii konia? Mog? da? Panu podr?cznik.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Jezus, Mario… – powiedziała Julita ze zgrozą.
Pan Ryszard uruchomił się pierwszy.
– To jednak Henio miał rację – zauważył triumfująco. – Pani Julita rzeczywiście wychodziła dwa razy. Nie znał pani Beaty, a kolory zobaczył te same. Niegłupi chłopak, nie zwolnię go za nic w świecie.
Odblokowało mnie i złapałam dech.
– Boże jedyny! Absolutnie i na śmierć o tym zapomniałam! To ten śmietnik na stole, niczego nie sprzątnęłam…! Wyjechałam następnego dnia rano, byłam pewna, że wzięłaś wszystko…!
– Z wyjątkiem kurczaczków – bąknęła Beata nieśmiało.
– Ochchch… cholera…!
Kurczaczki…! Piekielne, żółciutkie kurczaczki…! Żeby je piorun strzelił, Beata miała zamówienie na koszyczek wielkanocnych kurczaczków z bursztynu, jakaś głupia osoba z polonii amerykańskiej żebrała to ze łzami w oczach, płaciła straszne pieniądze, na dwa malutkie, ostatnie kurczaczki zabrakło jej surowca, a ja miałam akurat bursztyn w idealnym kolorze. Ktoś miał jechać do Stanów z tym draństwem i to już była ostatnia chwila, dlatego umówiłam się, że zadzwonię natychmiast po powrocie!
To, dlatego uporczywie czepiało się mnie to idiotyczne skojarzenie, zapalniczka z kurczaczkami…!
Stłumiłam jęki.
– Leży ten bursztyn dla ciebie, zapakowany oddzielnie, w torebeczce, czekaj, przyniosę, weź go od razu, bo znów się zapomni. Bierz natychmiast, schowaj do torby!
Wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Wszyscy, z wyjątkiem Sobiesława, wiedzieli doskonale, że już dawno krzywiłam się na poczerniałe ze starości srebro, że już dawno zamierzałam je oczyścić. I nikt, ale to nikt kompletnie tego nie pamiętał!
Gdybym bodaj wysiliła się nieco i uściśliła skojarzenie…! Jeden telefon do Beaty wystarczał, żebyśmy nie wygłupiali się z matactwami i mieszaniem w zbrodnie, mógł sobie Majda zabijać ogrodnika bez naszego udziału! I mógł pan Mirek odpychać Wiwien, ile mu się podobało, też bez nas, może nieszczęsny komisarz Wólnicki miałby łatwiejszą robotę i mniejszy galimatias…!
No tak, ale wtedy nie spotkaliby się Julita z Sobiesławem…
Wyłącznie arcydzieła Beaty zdołały ukoić nasze uczucia. Dwa naszyjniki, trzy wisiory, jeszcze kilka drobiazgów, a cóż za cudowności ona robiła! Stanowczo powinna zastąpić pana Pasieczniaka w Kalifornii.
Sięgnęłam po tę drugą zapalniczkę, nielegalną, podwędzoną nieboszczykowi.
– Niech to ktoś ode mnie zabierze. Nie życzę sobie w ogóle na to patrzeć. Panie Sobiesławie, w spadku ona się należy panu.
Sobiesław nie chciał.
– Mowy nie ma. Do Mirka też nie należała. Ta idiotka mu ją wtryniła, a nawet nie wiem, czy to było jej. Kto ją przywiózł? Brygida. Dla kogoś…
– Dla tego spadkodawcy, jak mu tam było, Wiśniewski.
– To właściwie czyje to teraz jest? – zainteresował się Tadzio.
– Spadkobiercy. Młodego Majchrzyckiego.
– Podzielił mienie z Wiwien! Miała prawo obdarować pana Mirka!
– Miała czy nie miała, istnieją przecież jeszcze jacyś Majchrzyccy? Znalazła ich pani? Może oni powinni to dostać?
– O, rzeczywiście. Już lecę do nich z komunikatem, że ją rąbnęłam ofierze zbrodni i oszukiwałam policję z całej siły…
– To nie ty ją rąbnęłaś, to my…
– Ściśle biorąc, ja – rzekł zimno pan Ryszard. -I wcale nie zamierzam się do tego przyznawać. I w ogóle nie wiem, jak pani im to wytłumaczy, chyba że chce ją pani podrzucić tym ludziom potajemnie.
– To może ja nie będę na razie zabierał z powrotem wytrychów? – spytał Tadzio z uciechą.
Na myśl, że mielibyśmy teraz zacząć się zakradać do obcych osób w celu wzbogacenia ich podejrzanym mieniem, zrobiło nam się trochę słabo. Trudno było przy tym ustalić, kto właściwie miałby to robić. W tle majaczyła Brygida Majchrzycka, kojarzyła się z Wiwien, wizja była zupełnie okropna i w rezultacie nadłamała się zasadnicza część towarzystwa.
Sobiesław zgodził się wziąć zapalniczkę.