Zapalniczka
Zapalniczka читать книгу онлайн
Ostatnimi czasy Joanna Chmielewska pisa?a ciut s?abiej, jednak ta ksi??ka wydaje si? jej powrotem do najlepszej formy! Jestem zdecydowanie zadowolony z lektury. Chwyci?em j? oko?o 19 i sko?czy?em przed chwilk?, maj?c po drodze tylko przerw? na robienie kanapek… o kt?rych przypomnia?em sobie dzi?ki lekturze. Jestem bardzo zadowolony.
Ze swojej strony mog? j? gor?co poleci?. Stara, dobra Chmielewska w bardzo dobrym wydaniu! By?y momenty, w kt?rych prawie turla?em si? ze ?miechu. Opisy fotograficznego dzie?a o ?ladach zwierzyny, czy teksty o bezrobociu polegaj?cym na tym, "?e u nas nie ma ludzi do roboty" rozwala?y mnie na drobne fragmenty. Ale rozmowy pana policjanta z Joann? i znajomymi bi?y wszystko na g?ow?. Poni?ej fragmencik (z pomini?tymi opisami, by nie odbiera? innym przyjemno?ci z czytania)
– Je?dzi Pani konno?
– Je?d??
– Ustawicznie? Zawodowo?
– Tak
– Jako d?okej?
– Nie
– Nie? To jako co?
– Jako je?dziec
– Je?dziec… Na wy?cigach?
– Nie
– A gdzie?
– Na pokazach
– Na jakich pokazach?
– Og?lnie, mo?liwo?ci konia wierzchowego.
(…)
– Po co pani by?a u weterynarza?
– Chcia?am si? poradzi?.
– W jakiej sprawie.
– Zdrowotnej
– Pani si? leczy u weterynarza?
– Ja nie. Ko?.
– Mo?e pani troch? ?ci?lej i szczeg??owo?
– (…) Chce pan szczeg??y fizjologii konia? Mog? da? Panu podr?cznik.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Ten Szmergiel w jakim jest wieku? – spytała surowo Małgosia.
– Podobno bliski sześćdziesiątki – odparł Sobiesław. – Mają jego datę urodzenia, ale nie zwróciłem uwagi.
– A należało…
Siedzieliśmy w komplecie w miejscu startu całej imprezy, to znaczy u mnie, i podsycaliśmy ogień konferencji. Pan Ryszard dokładał swoje, zadał sobie, bowiem trud zwizytowania wszystkich postojów Henia w drugiej połowie mijającego tygodnia, Sobiesław i Julita spęcznieli Pasieczniakami, Małgosia z Witkiem przywieźli wieści od Marty, która siodłała właśnie ogiera w Łącku i nie mogła uczestniczyć osobiście, a Tadzio wpadł po drodze do pracy ze zwykłej ciekawości. Materiału do rozważań mieliśmy mnóstwo, pożywienia nieco mniej, bo nie opadło mnie żadne natchnienie kuchenne i posłużyłam się kupnym. Ale i tak były paszteciki z oliwką, liczne serki i bób.
– Podpowiedz temu swojemu fotograficznemu wielbicielowi reumatyzm – poprosiła Julita i Sobiesław posłusznie wyciągnął z kieszeni komórkę.
Pan Ryszard w zadumie patrzył w okno, jakby oceniał komin mojego sąsiada.
– Zgubił – powiedział stanowczo. – Przypomniałem sobie. Hydraulikę przywiózł, wyciągali z furgonetki, Henio też, i o mało nie upuścili sedesu, bo Henio tylko jedną ręką trzymał, a drugą wpychał coś do kieszeni. Kolorowe to było. Wiedziałem, że mi przy nim coś kolorowego mignęło i tak sobie przypominałem, co i gdzie. Czas i miejsce się zgadza, miał tę szmatę w kieszeni i musiał zgubić. Mogę zaświadczać.
– Skoro tak o to dbał, wepchnąłby i na miejscu zbrodni – zauważył Tadzio. – To już odruchy działają, wiem z doświadczenia.
– Co się z tym robi na reumatyzm? – spytał wszystkich Sobiesław, nie zasłaniając komórki.
– Smaruje się!
– Wciera się energicznie w bolące miejsce!
– Suchy kompres pokropiony się przykłada!
– Smaruje się mocno i na ciepło!
Wszystkie okrzyki padły równocześnie i wszyscy wrzeszczeli z nadzieją, że rozmówca Sobiesława usłyszy bezpośrednio. Małgosia miała matkę-lekarza, Julita ciotkę-lekarza, Tadzio siostrę-pielęgniarkę, a ja ogólne pojęcie o leczniczych produktach roślinnych.
– Smaruje się… – zaczął Sobiesław. – A, usłyszałeś…?
– Doskonale działa! – dołożyłam gromko.
– Doskonale… A… To cześć.
– Ten, co znalazł, kropnął pana Mirka i na Henia rzucił podejrzenia szaliczkiem – zaopiniował Witek. – Mówi ktoś, gdzie on go jeszcze miał, a gdzie nie?
– Sanitarne przywiózł w piątek wczesnym popołudniem. Znaczy, wtedy jeszcze miał.
– A potem?
– Nikt nic nie wie. A jak wie, to się nie przyznał.
– Powinien pan sporządzić listę obecności – rzekłam z wyrzutem. – Znaczy, mam na myśli, listę klientów Henia.
– Sporządziłem – pochwalił się pan Ryszard i wyjął z kieszeni notes, a z notesu kartkę. – Na kartce spisałem tych od piątku. Proszę bardzo.
Rzuciliśmy się na świstek papieru. Kołaczyk Syta, gwoździe Bartycka, Ruchlicki Taneczna, okucia Adamski, glazura Bartycka, Frymnik Bruzdowa, Dawidy Brygacz, Jesioński Bruzdowa, Grabalówki, Poprzeczna Wiśniewski, Badylarska Majda, stacja benzynowa aleja Krakowska, Gwasz…
– Nieźle się najeździł – zauważył Witek z odrobiną współczucia. – Jak on zdążył? W piątek są korki.
– O, nie wszystko w piątek – skorygował pan Ryszard. – Zaraz… Od Jesiońskiego brał w sobotę, Grabalówki blisko, zrzucił gruz, bo to był gruz akurat tam potrzebny, potem dopiero dalej. Po sadzonki.
– Majda – skrzywiłam się. – Znów mi się ten Majda plącze…
– A Szrapnel? – zainteresował się nagle Sobiesław. – Do Szrapnela nie jeździł?
– Nie znam Szrapnela…
– Kto to właściwie jest ten cały Szrapnel? – spytała z naciskiem Małgosia. – Ja tu sobie systematyzuję wszystkich i chcę wiedzieć.
– Jak to, nie wiesz? Marta ci nie mówiła?
– Marta pojechała do Łącka! O Szrapnelu nie mówiła, tylko o zarazie.
– Ale do mnie zdążyła zadzwonić i coś wspomniała, że to podobno on siedział w roślinnej zarazie… Ktoś w każdym razie mówił…
– I Szrapnel podwędził zapalniczkę? – zdziwił się Tadzio.
– Ja mówiłem – przypomniał Sobiesław. – Szrapnel stanowi całą aferę, i nie dla wydziału zabójstw, tylko dla wydziału przestępstw gospodarczych, już zaczęli w tym grzebać. Okazuje się, że to nie były kameralne wybryki mojego brata…
– Zaraz – przerwałam. – Najpierw odpracujmy osobistych znajomych. Ci Pasieczniakowie w końcu, co? Bo ledwie pan ich napoczął! Julita, jak było?
Julita zmieszała się, skrzywiła i westchnęła ciężko.
– Okropnie. Próbowali nic nie mówić i tylko pytać. O mało mi się nie wyrwało, że to myśmy pana Mirka znaleźli, więc przymknęłam się i poszłam do toalety. Nie lecieli za mną. Zwiedziłam mieszkanie, ale pobieżnie. Sobiesław został.
Sobiesław też westchnął.
– Brygidę Majchrzycką znają doskonale, chociaż w pierwszej chwili usiłowali się jej wyprzeć, co było zupełnie idiotyczne. Kręcili, ale źle im to wychodziło. Przypuszczenie, że mogli przewozić cokolwiek, śmiertelnie ich wystraszyło, z tym, że nie o zapalniczkę chodziło, tylko o bursztyn.
– Co…?
– Bursztyn. Tak dedukuję. To rzeczywiście złotnik, ten cały Pasieczniak, a powodzenie mógł mieć, bo robił w bursztynie. Przemycili go sobie chyba nielegalnie i teraz przyjechali po nowy towar, Wiwien go miała dostarczyć, a pośredniczył, niestety, mój brat.
– Skąd pan wie? – zdziwiłam się. – U pańskiego brata śladu bursztynu nie było.
– Owszem, był – wtrąciła cichutko Julita.
Wszyscy spojrzeli na nią, zaskoczeni i zaintrygowani. Pan Ryszard z podejrzliwym wyrazem twarzy. Julita zwróciła się do niego.
– W tym pokoju na górze, nie pamięta pan…? Nie zwrócił pan uwagi. Z klosza od lampy wysypało mi się na nogi i dopiero teraz uświadamiam sobie, co to było. Bursztyn, oczywiście. Wiem przecież, jak wygląda surowy bursztyn, u Joanny widziałam i w naturze… Niedużo, z pół kilo razem i taki drobny, ale był…
– Rzeczywiście, nie zwróciłem uwagi – przyznał pan Ryszard. – Pół kilo drobnego to chyba nie taki wielki majątek…?
– Pierwsze słyszę – skrzywił się Sobiesław. – Jakieś resztki mu zostały czy co? Nigdy tego w domu nie widziałem.
– To skąd pan wie, że miał? I że przehandlował Pasieczniakom?
– Od siostry. Rozmawiałem z nią. Skojarzyły mi się te wszystkie rozmowy, wcześniej z nią i teraz z nimi, przypomniałem sobie, chociaż przedtem przelatywało mi koło uszu i nie pamiętałem. Chyba Mirek wykorzystał jakąś okazję, kupił ten bursztyn bardzo tanio od rybaków nad morzem, od zbieraczy, surowy. Moim zdaniem to był pomysł Pasieczniaka, mieli już na oku ten wyjazd i gość bardzo rozumnie zgadł, na czym tam może zarobić. Przez Wiwien poszło do Mirka, a on… no… co tu gadać, trafił…
To mogłam zrozumieć doskonale. Rasowi bursztyniarze niechętnie wyzbywają się swojego ukochanego towaru, ale w końcu z czegoś żyć muszą, a pan Mirek siłę przebicia posiadał ogromną. Mógł trafić na urodzajny rok i skorzystać z obfitości łupów, ktoś mu sprzedał, może był na bani…
– Oni to wszystko powiedzieli? – spytał Witek z powątpiewaniem.
– Im się wyrywało – odparła Julita. – Czegoś nie wiedzą i koniecznie się chcieli dowiedzieć…
– Z pytań można dużo wywnioskować – dołożył Sobiesław.
– Z jakich, na przykład, pytań tak wam ładnie wyszło?
Julita i Sobiesław zaczęli odpowiadać jedno przez drugie.
– Koniecznie chcieli wiedzieć, czy policja robiła dokładną rewizję w naszym domu i czy nie znaleźli czegoś niezwykłego…
– Bo coś niezwykłego mogłoby naprowadzić na ślad mordercy…
– Czy przesłuchiwali wszystkich wspólnych znajomych…
– Jakich wspólnych znajomych? – wtrąciła się podejrzliwie Małgosia.
– No właśnie, ja też o to spytałam – wyznała ze skruchą Julita. – Zdziwiłam się i tak mi się nietaktownie wyrwało. A tej Pasieczniakowej wyrwało się chyba z rozpędu, że chociażby pan Majda albo pan Węzeł…
– On był spokojniejszy, ona bardziej zdenerwowana, ale tu ugryzła się w język…
– Zaraz – przerwał pan Ryszard, zaskoczony. – Węzeł? Henio Węzeł? A cóż on tu ma do rzeczy?
– A co? – zainteresowałam się. – Henio nazywa się Węzeł?
– Ten Henio od Wandzi? – upewniła się Małgosia. – Ten, co przyjechał na Dawidy?
– I teraz siedzi?
– To kierowca – powiedziała Julita. – Też jej się to wyrwało.
– No to jasne, że Henio! – zdenerwował się pan Ryszard. – Wspólny znajomy? Czyj?
– Chyba Wiwien i pana Mirka…
– Czy ta baba zwariowała…?!
Popatrzyliśmy wszyscy na siebie wzajemnie.
– Coś mi się widzi, że wymieniła razem najgorszych wrogów pana Mirka – zauważył słuchający z zaciekawieniem Tadzio i wygarnął sobie trochę bobu do miseczki.
– W ogóle samych wrogów – poprawiłam. – Wzajemnych. Wszyscy przeciwko wszystkim. Majda leciał do Henia z widłami.
– A skąd wam się wziął bursztyn? – uparł się Witek.
– Z przypadku – odparła żywo Julita. – Ona miała na sobie wisior prawie taki piękny, jak te, które robi ta twoja Beata. Aż zwróciłam uwagę i wtedy ona powiedziała, że to właśnie robota jej męża.
Beata… Rany boskie…!
– A w Kalifornii bursztyn, wbrew pozorom, jest mało znany – podjął Sobiesław, co odruchowo potwierdziłam, kiwając głową. – Wiem, byłem tam.
Samo się nasuwało, że te jego niezwykłości musiały być bursztynowe. To skąd go wziął, z Pacyfiku wyłowił? Przemycili, nie wiem, jakim sposobem, ale parę kilo powinni mieć. Stąd przestrach na tle przewożenia, myśmy mieli na myśli zapalniczkę dla Majchrzyckiej, a oni przemyt bursztynu.
– Jeśli brali surowy, na trzy lata potrzebne im było najmarniej dziesięć kilo, a może i dwanaście… – stwierdziłam z lekkim roztargnieniem, bo rzuciła się na mnie Beata i na chwilę wyłączyła mnie z tematu.
Plastyczka, złotniczka, obdarzona nieziemskim talentem, Jezus Mario, miałam do niej zadzwonić natychmiast po przyjeździe, czekała z prawie gotową biżuterią na drobne uzupełnienie, które leżało w mojej garderobie. Zapomniałam, jak świnia, wyleciała mi z głowy! Pracowała wyłącznie w natchnieniu, jeśli jej przeszło, miesiącami potrafiła nie tknąć roboty, a materiał dla niej był u mnie może ją wybiłam ze szwungu, sklerotyczka obrzydliwa…!