Zapalniczka
Zapalniczka читать книгу онлайн
Ostatnimi czasy Joanna Chmielewska pisa?a ciut s?abiej, jednak ta ksi??ka wydaje si? jej powrotem do najlepszej formy! Jestem zdecydowanie zadowolony z lektury. Chwyci?em j? oko?o 19 i sko?czy?em przed chwilk?, maj?c po drodze tylko przerw? na robienie kanapek… o kt?rych przypomnia?em sobie dzi?ki lekturze. Jestem bardzo zadowolony.
Ze swojej strony mog? j? gor?co poleci?. Stara, dobra Chmielewska w bardzo dobrym wydaniu! By?y momenty, w kt?rych prawie turla?em si? ze ?miechu. Opisy fotograficznego dzie?a o ?ladach zwierzyny, czy teksty o bezrobociu polegaj?cym na tym, "?e u nas nie ma ludzi do roboty" rozwala?y mnie na drobne fragmenty. Ale rozmowy pana policjanta z Joann? i znajomymi bi?y wszystko na g?ow?. Poni?ej fragmencik (z pomini?tymi opisami, by nie odbiera? innym przyjemno?ci z czytania)
– Je?dzi Pani konno?
– Je?d??
– Ustawicznie? Zawodowo?
– Tak
– Jako d?okej?
– Nie
– Nie? To jako co?
– Jako je?dziec
– Je?dziec… Na wy?cigach?
– Nie
– A gdzie?
– Na pokazach
– Na jakich pokazach?
– Og?lnie, mo?liwo?ci konia wierzchowego.
(…)
– Po co pani by?a u weterynarza?
– Chcia?am si? poradzi?.
– W jakiej sprawie.
– Zdrowotnej
– Pani si? leczy u weterynarza?
– Ja nie. Ko?.
– Mo?e pani troch? ?ci?lej i szczeg??owo?
– (…) Chce pan szczeg??y fizjologii konia? Mog? da? Panu podr?cznik.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Przypadkiem została zabita. Tego samego dnia, co pani brat.
– Co pan powie? – zdziwiła się Gabriela bez szczególnego przejęcia. – To szkoda, że nie wcześniej, o jedną mniej by było… Coś takiego…! I cóż jej się stało?
– Długo ją pani znała? – odparł na to komisarz zwyczajem władz śledczych.
– O, już ładne parę lat. Ale ja to mniej, Mirek ją znał lepiej i Krystyna, znaczy jego żona, ja to dopiero od rozwodu. Wcześniej nie przychodziła, Kryśka robiła za straszaka, przy niej tak się te dziwy nie pchały.
– A skąd znajomość?
Gabriela zamyśliła się, obejrzała odruchowo w stronę kuchni, pstryknęła elektrycznym czajnikiem, sięgnęła po szklanki.
– Kawy pan się napije albo herbaty?
Wólnicki wyczuł zmianę atmosfery, najwidoczniej komunikat o zejściu Wiwien usposobił Gabrielę przychylniej. Przyjął poczęstunek, zdecydował się na herbatę, pamiętny jej jakości.
– Przez ogród – powiedziała Gabriela w zadumie.
– Ona ogród miała i Mirek coś tam jej sadził. Wiecznie jakieś roboty wynajdywała, a znała się na tym jak kura na pieprzu, żalił się kiedyś nawet, że co by nie zrobić, wszystko zmarnuje. Specjalnie po to, żeby przyjeżdżał, aż to w końcu sprzedała i dopiero się te wizyty zaczęły. Ledwo Krystyna się wyniosła, ta już siedziała na głowie.
– Poleciła go może nowemu nabywcy?
– Każdemu go polecała. Tylko patrzyła, żeby nie babie, a chłopu. I wtrącała się, aż wióry szły, aby tylko przy Mirku się plątać!
Razem usiedli przy kuchennym stole.
– Ktoś jej nie lubił?
– A kto ją lubił! – sarknęła Gabriela i podsunęła komisarzowi cukier. – Jakaś taka była, nie do lubienia. A nachalna, że nie daj Boże. I śmiech miała gruby i głos jakiś skrzekliwy, a Mirka, jak dopadła, to aż się kleiła. Uciekał, ile mógł, chociaż klientów od niej miał dużo, nie powiem, ale już nawet i tych klientów od niej nie chciał. A i oni też, z jej poręki, niefartowni byli, same nieprzyjemności Mirek miał przez nich, i ten jej ogród, przeklęty chyba czy co, nic tam nie rosło.
– Wie pani może, komu go sprzedała?
– Jakiś Madej czy coś… Majdan…? O, Majda. Był tu nawet z awanturą… Przez nią, bo coś mu wmówiła, że jakieś coś posadzone, a to nie rosło albo może rosło za bardzo… Tego nie wiem na pewno, nie zwracałam uwagi, tak mnie ona zezłościła. Jakoś tak mi wyszło, że ona tego Majdę podjudza.
Majda, Majda… Wólnickiemu pamięć zaczęła pryskać niczym skwarki na patelni. Jakże, przecież Majda jest jednym z tych, którzy nie mają alibi, ten od spaceru dla zdrowia. A drugi Henryk Węzeł, Henryka dopiero, co miał pod ręką, puścił go razem z tą magnolią, kazał potem przyjechać do komendy… Teraz ma brudny szaliczek, można powiedzieć prezent od denata, ejże, bardziej mu ten szaliczek pasuje do Henryka niż do Majdy, czy on, aby do tej komendy przyjedzie…?
Nie dokończył rozmowy z Gabrielą, chociaż herbatę wypił, porzucił dom ofiary, trzymając komórkę przy uchu i tuląc do łona szaliczek w foliowej torbie.
Pan Ryszard wszedł przez furtkę, kiedy wspólnie z Małgosią przerzucałyśmy ziemię ogrodniczą z worka na taczki. Pomógł nam jednym gestem.
– Niedobrze – rzekł z troską. – Przed chwilą przyjechali i zabrali Henia. Magnolię do mnie przywiózł ni przypiął ni wypiął, za wcześnie, bo jeszcze szalunki leżą, ledwo zdążyliśmy miejsce zrobić i zdjąć ją z furgonetki, już byli. I zabrali go radiowozem.
– Jak to…? – zdumiałam się.
– Przecież uzgodniłyśmy, że to nie on! – wykrzyknęła z oburzeniem Małgosia.
– Ja też uważam, że nie on – zgodził się pan Ryszard. – Nie wiem, co w nich wstąpiło. Pani nie wie?
Zmartwiłam się i rozzłościłam.
– Pojęcia nie mam, na głowę chyba upadli! Nam wyszło, że mowy nie ma, to nie Henio. Mówili coś?
– Nic. Do komendy i tam się dowie. Zły był, ale, powiem pani, nawet nie bardzo zdziwiony, bo już wcześniej kazali mu zaraz przyjechać.
– Przestraszony?
– Nie. Wcale. Tylko zły. Przecież by pojechał do nich prosto ode mnie, mówił, skoro mu kazali, komenda nie zając, z całym krzakiem do nich jechał nie będzie, to nie, od razu i już. Co teraz zrobić?
– Ale krzak został?
– Jeszcze w donicy. Ledwo zdążyliśmy zdjąć. Ma pani jakiś pomysł?
Zastanawiałam się intensywnie.
– Sobiesław. Julita. Złapać ich. Mówił, że ma chody u policyjnego fotografa. Może coś wie.
Zostawiłam Małgosię z panem Ryszardem nad taczkami z ziemią i popędziłam szukać komórek. Obie leżały oczywiście na biurku, w najdalszym kącie mieszkania.
– Julita? Gdzie Sobiesław?
– Czy to już zawsze on będzie szukany przeze mnie i ja jestem do niego przyspawana…?
– Tylko mi nie mów, że się z nim pokłóciłaś, to nie pora na uczuciowe fanaberie! Do kogo ma być przyspawany, do mnie może, co? Albo do Witka?
Myśl o Witku musiała Julitą wstrząsnąć, bo natychmiast porzuciła romansowe kaprysy.
– Nie, masz rację, przytłumię w sobie charakter dla dobra sprawy. Wcale się nie pokłóciłam, właśnie dzwonił, że ma jakieś wiadomości i już do mnie jedzie, ale ja jestem w banku!
– I do banku jedzie?
– Do banku. Jeszcze mi tu chwilę zejdzie.
Znałam lokalizację banku. Ucieszyłam się.
– Doskonale, to do mnie macie już blisko, zrobię parówki w sosie chrzanowym, wam jeszcze nie obrzydły. My też mamy informacje i w ogóle robi się dramat. Przyjeżdżajcie natychmiast!
Julita usiłowała się dowiedzieć, komu te parówki obrzydły, skoro im nie, ale nie miałam teraz czasu na wyjaśnienia. Zadzwoniłam do Witka.
– Gdzie jesteś?
– Akurat na Sobieskiego, przy nerwowo chorych. Przed chwilą pozbyłem się klienta…
– Nie bierz drugiego! Natychmiast przywieź mi parówki, chroń Bóg NIE dietetyczne! I kwaśną śmietanę, ale już, zaraz będzie narada produkcyjna! Kup po drodze w tym Arbeitsamcie!
Szczęśliwie Witek w moich przejęzyczeniach był doskonale zorientowany. Arbeitsamt to był Markpol, wcześniej zwany Red Blackiem i wszystkie te nazwy uporczywie mi się myliły. Narada produkcyjna zainteresowała go zapewne, bo nie zaprotestował ani jednym słowem i obiecał, że zaraz będzie.
Przywiózł mi zakupy błyskawicznie. Krojąc parówki na drobne kawałki i rzucając niecierpliwe spojrzenia za okno, zdążyłam zaledwie przy pomocy Małgosi poinformować pana Ryszarda o spotkaniu u pani Brygacz i wybuchach uczuć pomiędzy Heniem a Wandzią. Witek słuchał uważnie i zgodził się z nami w kwestii niewinności Henia. Pan Ryszard nasze poglądy potwierdził.
Równocześnie parówki doszły, a Julita z Sobiesławem przyjechali.
Sobiesław wiedział wszystko o Wiwien Majchrzyckiej, bo fotograf nie strzymał, żeby nie pochwalić się sukcesami technicznymi. Wiwien nie popełniła samobójstwa i nie miewała zawrotów głowy, została popchnięta nieszczęśliwie, a zatem było to przypadkowe zabójstwo. Rwała się do faceta, dokładnie biorąc do pana Mirka, o czym świadczyły wszelkie ślady, pan Mirek stracił dżentelmeńskie opanowanie i w końcu jej przyłożył. Obudowa grzejnika dokonała reszty.
– Mówiłam, że to kretyńska dekoracja – powiedziałam z wyrzutem, nie wiadomo pod czyim adresem. – Na gładkim by się nie zabiła.
– O Heniu mowy nie było? – spytał pan Ryszard.
– Nie. Ale doniosłem mu na tych Pasieczniaków – wyznał Sobiesław. – Jeśli są niewinni, nic im się nie stanie, ale jeśli robili jakieś przekręty, może coś z tego wyniknie. Poza tym widziałem zdjęcia.
– Jakie zdjęcia?
– Miejsca przestępstwa i narzędzi zbrodni. Nie wiem, czy nam to coś daje, bo oglądałem z punktu widzenia techniki fotograficznej.
– Więcej było tych narzędzi niż jedno? – zainteresował się Witek.
– Dwa. Donica z kwiatkiem i zdezelowany sekator.
Natychmiast przypomniał mi się początek śledztwa i poszukiwanie sekatorów. Że musiał tam być w robocie sekator, zgadłam sama, a o donicy z kwiatkiem była mowa, pan Ryszard ją zauważył.
Zażądałam uściślenia, z jakim kwiatkiem.
– Zeschniętym – odparł Sobiesław. – Na zdjęciu szczątki, więc nie mogłem rozpoznać. Korzeń miał solidny. A donica nietypowa, kształtem raczej zbliżona do dzbanka, zwężona u góry.
– Jaki kretyn sadzi kwiatek z dużym korzeniem w takiej donicy? Przecież się go nie wyjmie. Żeby przesadzić, trzeba rozbić naczynie!
– Na zdjęciu widziałem je w stanie rozbitym…
– Zaraz – wtrąciła się energicznie Małgosia. – Czy z tych zdjęć wyszło jakoś porządnie, co się tam właściwie działo? Dwa narzędzia? Najpierw kropnął go donicą, a potem dziabał sekatorem, czy odwrotnie? Czy może razem, jedną ręką walił, a drugą dziabał?
– To pierwsze. Zdaje się, że zostałem wprowadzony w szczegóły, które zazwyczaj stanowią pilnie strzeżoną tajemnicę śledztwa. To znaczy, nikt mi tego oczywiście wprost nie powiedział, ale bez wielkiego trudu zdołałem wydedukować, jak to musiało wyglądać. Mój brat na chwilę odwrócił głowę… Tak wnioskuję, bo nie stał chyba tyłem do wroga…
– A skąd wiedział, że to wróg?
– Takie rzeczy na ogół się wie – mruknął Witek.
– Może się maskował i udawał przyjaciela…?
– Cicho bądźcie! – wrzasnęłam, zniecierpliwiona. – Odwrócił głowę, niech będzie, i wtedy on go zaprawił. W potylicę?
Sobiesław wszystko znosił z cierpkim spokojem.
– Niezupełnie. Trochę z boku. Donica się rozleciała i wtedy użył sekatora. Kilkakrotnie, mój kumpel po fachu zrobił dobre zdjęcia, ostatnie uderzenie już w pozycji leżącej. Natomiast nie kopał go.
– Henio by kopnął – stwierdził stanowczo milczący dotychczas pan Ryszard.
– Dziwne, że nie kopał – zauważyła krytycznie Małgosia. – Bo wychodzi, że działał w jakiejś furii. W amoku. Też mi wychodzi, że Henio by tam narozrabiał więcej.
– No to przecież już wiemy, że nie Henio…!
– Narozrabiane było nieźle – westchnął pan Ryszard.
– O Boże…! – jęknęła cichutko Julita.
Nie zważałam na ich uczucia.
– No tak, to już rozumiem. To, dlatego tak się czepiali sekatorów. Szukali kogoś z ogrodem, kto nie ma sekatora albo ma nowiutki, bo stary rzecz jasna pozostawił na miejscu zbrodni. Szczęście, że wszystkie mam używane.