Zapalniczka
Zapalniczka читать книгу онлайн
Ostatnimi czasy Joanna Chmielewska pisa?a ciut s?abiej, jednak ta ksi??ka wydaje si? jej powrotem do najlepszej formy! Jestem zdecydowanie zadowolony z lektury. Chwyci?em j? oko?o 19 i sko?czy?em przed chwilk?, maj?c po drodze tylko przerw? na robienie kanapek… o kt?rych przypomnia?em sobie dzi?ki lekturze. Jestem bardzo zadowolony.
Ze swojej strony mog? j? gor?co poleci?. Stara, dobra Chmielewska w bardzo dobrym wydaniu! By?y momenty, w kt?rych prawie turla?em si? ze ?miechu. Opisy fotograficznego dzie?a o ?ladach zwierzyny, czy teksty o bezrobociu polegaj?cym na tym, "?e u nas nie ma ludzi do roboty" rozwala?y mnie na drobne fragmenty. Ale rozmowy pana policjanta z Joann? i znajomymi bi?y wszystko na g?ow?. Poni?ej fragmencik (z pomini?tymi opisami, by nie odbiera? innym przyjemno?ci z czytania)
– Je?dzi Pani konno?
– Je?d??
– Ustawicznie? Zawodowo?
– Tak
– Jako d?okej?
– Nie
– Nie? To jako co?
– Jako je?dziec
– Je?dziec… Na wy?cigach?
– Nie
– A gdzie?
– Na pokazach
– Na jakich pokazach?
– Og?lnie, mo?liwo?ci konia wierzchowego.
(…)
– Po co pani by?a u weterynarza?
– Chcia?am si? poradzi?.
– W jakiej sprawie.
– Zdrowotnej
– Pani si? leczy u weterynarza?
– Ja nie. Ko?.
– Mo?e pani troch? ?ci?lej i szczeg??owo?
– (…) Chce pan szczeg??y fizjologii konia? Mog? da? Panu podr?cznik.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Spróbowałam złagodzenia.
– Przesadza pan, najwyżej półtora. Górą pan w ogóle nic nie zyska, są tylko trzy sposoby.
– Jakie sposoby?! Niech mi ktoś raz powie, jakie sposoby są na tę zarazę?!!!
– Już mówię. Jeden, to koparka mechaniczna. Drugi, ekipa ruskich bezrobotnych, zatrudnionych na akord. Trzeci, obetonować dookoła cementem czterysta pięćdziesiąt, gęsto zbrojonym, na głębokość trzy i pół metra. No dobrze, cztery. Daje rezultat, jak Boga kocham, gwarantowane!
– Bo co ci do głowy wpadło…! – zaczęła gwałtownie druga dama, dzierżąca w dłoniach węża ogrodowego.
– Trawa!!! – ryknął strasznie pan Majda. – To miała być trawa pustynna!!! Koparka! Cały ogród mi zniszczy! Skąd ja wezmę tych ruskich…?!!!
– Spokojnie, jeśli istnieje jeszcze jakiś sposób, ja się dowiem, zadzwonię. Jeśli może to pana pocieszyć, znalazł się pan w licznym i doskonałym towarzystwie, cała Dania się na to narwała. Chyba jeszcze mają kłopoty, ale już coś robią.
– Beton!!! – ryczał dziko pan Majda, waląc w ziemię łopatę. – Jaki beton, do ciężkiej cholery…?!
– Na konstrukcje mostowe…
– Słyszysz przecież, ruskich, pani mówi…
– To ma korzenie do środka ziemi…!!!
– Ależ nie, tylko na półtora metra! Z tym, że żadne chemikalia, żadne trucizny na to nie działają…
– I pan Krzewiec to panu posadził? – odezwała się za mną Małgosia, jakoś niemiłosiernie, kąśliwie i bez współczucia.
Pan Majda wydał z siebie kolejny ryk, jeszcze potężniejszy i zamierzył się na nią łopatą. Witek zapewne nie chciał zostać wdowcem, zdążył chwycić za stylisko. Dama z wężem siknęła z nagła strumieniem wody, niewątpliwie z zamiarem ukojenia uczuć pana Majdy, ale trafiła głównie Sobiesława i Julitę, na adresata poszło ledwo trochę. Pierwsza dama wspomogła Witka, usiłując wydrzeć panu Majdzie łopatę z rąk, kopnęła przy tym bańkę i woń benzyny przygłuszyła wonie przyrody.
– Ale poradziłam coś panu, nie?! – wrzasnęłam z wyrzutem. – Powiedziałam, co się z tym robi! I wiem, co mówię! Własną ręką się z tym użerałam! Też mam ogród!
Pan Majda nagle osłabł.
– I ma to pani u siebie…?
– Co pan…? Za kretynkę mnie pan uważa? W życiu…! Po moim trupie!
– Kurwa mać…
I na to wkroczył komisarz Wólnicki. Możliwe, że już od paru chwil oglądał spektakl i zorientował się w scenariuszu, ale nie okazał tego po sobie.
– Pan Antoni Majda? – spytał grzecznie.
Pan Majda spojrzał na niego z żałosną nadzieją.
– Skąd się bierze koparkę mechaniczną? – spytał w zamian.
Pożałowałam, że nie przyjechał z nami pan Ryszard, który dostęp do koparek mechanicznych miał w małym palcu, i ręka mi sama skoczyła w kierunku komórki. Pohamowałam się, bambus rośnie wściekle szybko, ale nie do tego stopnia, żeby przed wieczorem załatwić całe miasto. Zdążę, a w ostateczności może straż pożarna albo pogotowie kanalizacyjne…
– Chciałbym z panem zamienić kilka słów. Pan pozwoli ze mną…
Zostaliśmy sami, o ile samotnością można nazwać zebranie towarzyskie w liczbie dziewięciu osób, bo jakoś nieznacznie dobił do nas sierżant. Przez chwilę wszyscy wydychali z siebie emocje, a Julita i Sobiesław usiłowali strząsnąć z odzieży wodę.
– O mój Boże, bardzo przepraszam – powiedziała skruszona pani ze szlauchem. – Ja na Antosia chciałam. On zawsze taki nerwowy…
– Zanim się człowiek obejrzy, już tak wybucha – dodała z troską druga dama i podniosła naczynie z resztkami benzyny. – Dawno doktor mówi, żeby nie dusił w sobie, bo wylewu może dostać, no to tak nie dusi i nie dusi. Co ja się z tym mam, to niech ręka boska broni, a już ten ogród, to jego oczko w głowie… Zaraz, a ten pan, to, kto?
Zwróciła nagle uwagę na Sobiesława i obejrzała go bardzo podejrzliwie. Gdyby nie śmierć ogrodnika, o której wieść z pewnością do niej dotarła, prawdopodobnie wzięłaby go za pana Mirka i gruchnęła tą żelazną bańką. Prawie jej ręka drgnęła.
– Pani pozwoli, Sobiesław Krzewiec – przedstawił się Sobiesław pośpiesznie. – Rozumiem, że tu mój brat zawinił, niezmiernie mi przykro i najmocniej państwa za niego przepraszam. Ale osobiście nie mam z tym nic wspólnego.
– Podobny pan. Chociaż nie całkiem…
– Chciałem jednakże o coś zapytać…
– By pan chociaż o tę koparkę się postarał – przerwała karcąco dama ze szlauchem. – Albo o tych ruskich. Ale…! Dlaczego ruskich?
– Bo jak już robią, to robią – wyjaśniłam. – Trzy razy lepiej niż nasi, to niezwykle wytrzymały naród, może się dokopią do końca korzeni. A ten pan rzeczywiście nic nie zawinił, jest fotografikiem i w ogóle go nie było w Polsce, trzy czy cztery dni temu przyjechał.
– Chciałem państwa o coś zapytać… – zaczął znów Sobiesław.
– Narobił mężowi ten pański brat, że aż się coś robi! – zagłuszyła go dama z naczyniem, nie kryjąc rozgoryczenia i pretensji. – A tak mu zależało na stare lata! Tymczasem, co chciał mieć, to mu zdechło, nic się nie hodowało, a taka zaraza, to proszę, a mówili, nie brać, to nie, nie wierzył i teraz woda nie ruszy, ogień nie ruszy, bomby atomowej na to potrzeba! Już wszystkim próbował, kamforą ktoś mu radził, ze dwa litry wylał, w nosie kręciło, a tu nic…!
Nagle uświadomiłam sobie, że woń spalenizny zawiera w sobie jakiś nietypowy dodatek i że być może myliłam się troszeczkę w kwestii poszukiwania reumatyka.
– Toteż właśnie – zaczął znów Sobiesław znękanym głosem. – Chciałem, jeśli można, o coś zapytać…
– I coraz więcej tego, aż strach bierze! Ani nafta, ani kamfora, ani spirytus…
– Oddaj to – ruszył się pan łysy, wyjął z ręki damy bańkę, bo już zaczynała nią machać, wychlapując resztki, i schylił się po drugie naczynie. – Do garażu trzeba zanieść, żeby Antosia na nowo nie skusiło. Tamten kanister też zabierzcie.
Małżonka pana Majdy opamiętała się bardzo szybko, oddała bańkę, otarła oczy, westchnęła.
– Porządku trochę zrobić, niech tak w oczy nie wpada…
Obie damy energicznie zajęły się uprzątaniem pogorzeliska, pan z bańkami skierował się w stronę domu, Sobiesław zrezygnował chwilowo z pytań, nie wątpiłam, że o zapalniczkę, poczuł się zobowiązany sięgnąć po drugi, prawie pusty kanister i poszedł za nim.
Garaż, ulokowany z boku, przy zewnętrznej ścianie, szedł na durch, jedną stroną można było wjeżdżać, a drugą wyjeżdżać, bardzo wygodnie, tyle że wymagało to większej przestrzeni. Istniała ogromna szansa, że za jakieś dwa lata bambus zarośnie to miejsce dokładnie, likwidując jeden wyjazd. Albo wjazd, bez różnicy.
Sierżant również podążył w stronę garażu, dotarł do otwartych wrót i wrósł w ziemię. Stał niczym posąg i wpatrywał się w przednią szybę szarego passata. Stał i stał, wpatrywał się i wpatrywał, tak długo, że w końcu też spojrzałam. Nic szczególnego nie zobaczyłam, szyba jak szyba, nawet czysta, widać było przez nią wsteczne lusterko i wiszącą na nim maskotkę, małą małpkę na cienkim sznureczku…
Konfrontacja z panią zoolog przesądziła sprawę. Tak jest, to tę właśnie głowę widziała w stojącym naprzeciwko jej domu samochodzie. Te brwi, ten nos i to międlenie ustami. I tę małpę, z całą pewnością.
Nawiasem mówiąc, przy nas pan Majda nie międlił, ponieważ był wściekły, awanturował się i niczego w sobie nie dusił. Jak później wyszło na jaw, międlił tylko wtedy, kiedy musiał opanowywać zdenerwowanie.
Dociśnięty nieco, w opanowaniu wytrwał krótko. Usiłował, co prawda, z początku godnie milczeć, ale rychło emocje wygrały walkę z usiłowaniami. Wólnicki poddał się nawale, nie próbując jej się przeciwstawiać, z majaczącymi gdzieś w tle wiatrakami i don Kichotem, zatroskany już tylko o wytrzymałość utrwalających głos przyrządów. Pan Majda w szale wypluwał z siebie swoją martyrologię ogrodniczą.
– Panie, od dziecka…! Od urodzenia…! Na botanikę chciałem iść, na SGGW, na ogrodnictwo…! Do ekonomii mnie zmusili, do księgowości, do maklerstwa, ojciec, dziadek, cała rodzina…! No to, co, że umiałem liczyć, no to, co, że zarabiałem, panie, ja gdzieś mam liczby, w dupie, powiem wyraźnie, w dupie!!! Ogród chciałem mieć, całe życie, ogród…!!! Nawet działki pracowniczej nie dali, bo rodzina zamożna, kupić, a co pan kupił w tamtym ustroju, żeby ten cały komunizm z piekła nie wyjrzał!!! Panie, ja już stary jestem, ja mam sześćdziesiąt osiem lat, ile się jeszcze nażyję?! Do stu dwudziestu dociągnę?! Pan se sam dociąga, beze mnie!!! Wreszcie mi ta głupia gęś sprzedała, wszystko naraz trzeba było zrobić, a skąd ja miałem sam umieć, jak i kiedy, urlop nie urlop, na trzech etatach, fachowiec w trzy lata zrobić potrafi, wziąłem fachowca, krowa mi go naraiła, a zachwyty, a on sam, wszystko potrafi, co potrafi, gówno potrafi!!! Kantować potrafi!!! Panie, ja pracuję, nie nakradłem się, w polityce nie robię!!! Złote góry mi obiecywał, pierwszy gatunek, wszystko, co najlepsze, płaciłem za to najlepsze bez słowa, kumkwat perłowy, panie, jak ze śmierdzącym jajkiem dookoła chodziłem, jak mi usechł na pieprz, jak mi się jeszcze nowy sekator w ręku rozleciał, jak się pokazało, że ja w puszczy bambusowej zaginę, coś mi się zrobiło! Ja go wcale nie chciałem zabijać, ja mu chciałem po mordzie dać, panie, zarażony bez na samym początku mi wtrynił, trzy lata paskudzenia, trzy lata…!!! Jedno za drugim diabli brali, ja chory człowiek jestem, uschnięte, zrudziałe, spaskudzone, to śmietnik, a nie ogród…!!!
Wreszcie pan Majda się popłakał i nieco go zatchnęło. Komisarzowi wykrzyczane treści brzmiały jakoś dziwnie znajomo, bardzo ostrożnie jął wyjaśniać szczegóły techniczne dochodzenia, starannie unikając jakiejkolwiek wzmianki o przyrodzie żywej, żeby przesłuchiwanego nie rozdrażniać. Na inne tematy pan Majda rozmawiał ze znacznie większym opanowaniem.
– Szalik? – zdziwił się. – Jaki szalik? A, szalik…! Tego parszywca szalik!!!
No i, niestety, znów się zaczęło. Pan Majda znalazł ten szalik w bambusie. Przystrzygł kępę na równo, wyjechał na trzy tygodnie, wrócił i dwa razy wyższa się zrobiła, szlag go trafił, a w sobotę akurat ten młody łajdus róże mu przywiózł, sam je sobie zamawiał w takim jednym ogrodnictwie i teraz nie wie, czy nie od Krzewca były, a on już od Krzewca niczego nie chciał! A on może jeszcze mu i te róże wtrynił! Szalika też nie chciał! Znalazł go, jak resztkę tej kamfory wychlapywał w niedzielę i złapał, i wziął ze sobą, żeby mu w gardło wepchnąć! Nie wie, czy wepchnął, może w nerwach zapomniał!