Seven Up
Seven Up читать книгу онлайн
Zadanie odnalezienia gangstera Eddiego DeChoocha nie jest ?atwe – zw?aszcza gdy w spraw? wci?gni?ci s? dwaj sympatyczni nieudacznicy: Walter "Ksi??yc" Dunphy i Dougie "Diler" Kruper. Okazuje si?, ?e chodzi o co? wi?cej ni? tylko o przemyt papieros?w i kiedy obaj znikaj?, Stephanie Plum prosi o pomoc Komandosa. Ten za? stawia warunek: sp?dzenie nocy z nasz? bohaterk?. Gdy Eddie uprowadza babci? Stephanie, ?adn? przyg?d, energiczn? starsz? pani?, sytuacja komplikuje si? coraz bardziej…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Mam wezwać pomoc? – spytałam go.
Zsunął ostrożnie marynarkę i obejrzał ramię.
– Nic groźnego, daj mi tylko ręcznik – powiedział i wyciągnął zza paska kajdanki. – Skuj je ze sobą.
– Nie dotykaj mnie – ostrzegła Sophia. – Bo cię zabiję. Wydrapię ci oczy.
Zapięłam bransoletkę na dłoni Christiny i pociągnęłam ją w stronę siostry.
– Wyciągnij rękę – nakazałam.
– Nigdy – powiedziała i napluła na mnie.
Komandos przysunął się bliżej.
– Wyciągnij rękę albo zastrzelę twoją siostrę.
– Słyszysz mnie, Louie? – zawołała Sophia, spoglądając w górę, przypuszczalnie poza sufit. – Widzisz, co się dzieje? Widzisz tę hańbę? Jezu Chryste, Jezu Chryste.
– Gdzie oni są? – spytał Komandos. – Gdzie ci dwaj mężczyźni?
– Należą do mnie – powiedziała twardo Sophia. – Nie oddam ich. Dopóki nie dostanę tego, czego chcę. Ten kretyn DeChooch najął tego swojego pasera, żeby przywiózł serce z powrotem do Richmond. Był zbyt leniwy, za bardzo się wstydził, żeby zrobić to osobiście. I wiecie, co ten mały gnojek mi przywiózł? Pusty pojemnik. Myślał, że ujdzie mu to na sucho. Jemu i jego kumplowi.
– Gdzie oni są? – powtórzył pytanie Komandos.
– Są tam, gdzie ich miejsce. W piekle. I zostaną tam, dopóki mi nie powiedzą, co zrobili z sercem. Chcę wiedzieć, kto je ma.
– Ronald DeChooch – wyjaśniłam. – Jedzie tutaj.
Sophia zmrużyła oczy.
– Ronald DeChooch – powiedziała z pogardą i splunęła na podłogę. – Oto co myślę o Ronaldzie DeChoochu. Uwierzę, że ma serce Louiego, kiedy je zobaczę.
Najwidoczniej nie znała całej historii z moim udziałem.
– Puśćcie moją siostrę – błagała Christina. – Widzicie przecież, że nie czuje się dobrze.
– Masz przy sobie kajdanki? – spytał Komandos. Pogrzebałam w torbie i wyciągnęłam bransoletki.
– Przykuj obie do lodówki – nakazał. – I poszukaj zestawu pierwszej pomocy.
Mieliśmy już osobiste doświadczenia z ranami postrzałowymi, wiedzieliśmy więc, co należy robić. Na górze w łazience znalazłam wszystko, czego było mi trzeba, a potem zrobiłam Komandosowi opatrunek jałowy i nałożyłam plaster.
Komandos próbował się dostać do zamkniętego pomieszczenia naprzeciwko kuchni.
– Gdzie jest klucz? – spytał.
– Zgnij w piekle – powiedziała tylko Sophia, mrużąc swe gadzie oczy.
Komandos kopnął drzwi, które otworzyły się z łoskotem. Zobaczyliśmy niewielki podest i schody prowadzące do piwnicy. Panowała w niej nieprzenikniona ciemność. Komandos zapalił światło i zszedł na dół z wyciągniętą bronią. Była to niewykończona piwnica, pełna klasycznego asortymentu pudeł, narzędzi i przedmiotów zbyt dobrych, by je wyrzucić na śmietnik, ale jednocześnie niezbyt przydatnych. Stały tam też meble ogrodowe, przykryte starymi prześcieradłami. W jednym kącie znajdował się piec c.o. i podgrzewacz wody. W drugim pralnia. Trzeci natomiast zabudowany był aż do sufitu blokami betonowymi, które tworzyły małe pomieszczenie, jakieś dwa metry na dwa. Stalowe drzwi były zamknięte na kłódkę.
Popatrzyłam na Komandosa.
– Schron? Warzywniak? Spiżarka?
– Piekło – odparł Komandos, nakazując gestem, bym się odsunęła, i dwoma strzałami rozwalił kłódkę.
Otworzyliśmy drzwi, ale odór strachu i ekskrementów kazał nam się od razu cofnąć. Małe pomieszczenie było nieoświetlone, dostrzegliśmy jednak blask oczu w przeciwległym kącie. Księżyc i Dougie siedzieli razem, skuleni. Byli nadzy i brudni, włosy mieli zakurzone, ręce pokrywały otwarte rany. Przykuto ich do metalowego stołu, przytwierdzonego na stałe do ściany. Na podłodze walały się puste butelki po wodzie i opakowania po chlebie,
– Super – powiedział Księżyc.
Poczułam, jak uginają się pode mną nogi, i osunęłam się na jedno kolano. Komandos ujął mnie pod pachy i podniósł.
– Nie teraz – powiedział. – Ściągnij prześcieradła z tych mebli.
Usłyszałam dwa kolejne strzały. To Komandos uwalniał więźniów z łańcuchów.
Księżyc był w znacznie lepszej formie od Dougiego, który przebywał w tym pomieszczeniu dłużej. Stracił na wadze, a jego ramiona nosiły ślady oparzeń.
– Myślałem, że tu umrę – wyznał.
Wymieniliśmy z Komandosem spojrzenia. Gdybyśmy nie interweniowali, tym by się to pewnie skończyło. Sophia, po uprowadzeniu i torturach, nigdy by ich nie wypuściła.
Okryliśmy obu prześcieradłami i zaprowadziliśmy na górę. Kiedy weszłam do kuchni, by wezwać policję, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Z lodówki zwisała para kajdanek. Drzwi były wymazane krwią. Kobiety zniknęły.
Za moimi plecami stanął Komandos.
– Pewnie odgryzła sobie rękę – zauważył.
Wykręciłam 911 i po dziesięciu minutach pod dom zajechał radiowóz. Za nim pojawił się drugi, a także karetka.
Nie udało nam się wyjechać z Richmond aż do wieczora. Księżyc i Dougie zostali wpierw nawodnieni i dostali antybiotyki. Komandosowi zaszyto ranę i założono opatrunek. Spędziliśmy mnóstwo czasu na rozmowach z policją. Trudno było wyjaśnić niektóre aspekty całej historii. Nie wspomnieliśmy o transporcie świńskiego serca z Trenton. Nie zawracaliśmy też nikomu głowy porwaniem babki.
Komandos dał mi kluczyki od mercedesa, kiedy opuściliśmy szpital.
– Uważaj na drodze – doradził. – Lepiej, żeby policja nie interesowała się zbytnio tym samochodem.
Dougie i Księżyc, w czystych dresach i tenisówkach, usadowili się na tylnym siedzeniu, szczęśliwi z powodu uwolnienia. Droga powrotna upłynęła w spokoju. Obaj momentalnie zasnęli. Komandos pogrążył się w swoim świecie. Gdybym była bardziej wypoczęta, wykorzystałabym dogodną chwilę, by przemyśleć swoje życie. Musiałam jednak skoncentrować się na drodze.
Kiedy otwierałam drzwi do mieszkania, byłam niemal pewna, że zastanę w środku Ziggy'ego i Benny'ego. Zastałam tylko ciszę. Błogosławioną ciszę. Zamknęłam drzwi na klucz i opadłam na kanapę.
Obudziłam się trzy godziny później i poczłapałam do kuchni. Wrzuciłam do klatki Reksa kawałek krakersa i winogrono i przeprosiłam go. Byłam nie tylko ździrą, która pała żądzą do dwóch mężczyzn jednocześnie, ale i wyrodną matką chomika.
Moja sekretarka mrugała wściekle. Większość wiadomości pochodziła od matki. Dwie były od Morellego. Jedna od obsługi sklepu Tiny – suknia gotowa. Wiadomość od Komandosa, że Czołg pozostawił harleya na moim parkingu plus przypomnienie, bym uważała. Sophia i Christina wciąż się ukrywały.
Ostatnia wiadomość była od Vinniego. “Gratulacje na okoliczność uwolnienia babki. Właśnie się dowiedziałem, że masz także Księżyca i Dougiego. A wiesz, kogo brakuje? Eddiego DeChoocha. Pamiętasz go jeszcze? To ten gość, którego miałaś mi przyprowadzić. Ten sam, który pośle mnie z torbami, jeśli nie zaciągniesz jego zramolałej dupy do pierdla. Jest stary jak świat. Ślepy. Nie słyszy. A ty nie potrafisz go złapać. Na czym polega problem?".
Cholera. Eddie DeChooch. Tak naprawdę, to o nim zapomniałam. Siedział w jakimś domu. A ten dom miał garaż, z którego wchodziło się do piwnicy. Z opisu babki wynikało, że był bardzo duży. Nie znalazłabym podobnego w Burg. Ani w okolicy Ronalda. Co mi pozostawało? Nic. Nie miałam pojęcia, jak odszukać Eddiego DeChoocha. Prawdę powiedziawszy, nie miałam na to nawet ochoty.
Była czwarta rano, a ja ledwo trzymałam się na nogach. Wyłączyłam sygnał przy telefonie, powlokłam się do sypialni, wpełzłam pod kołdrę i nie obudziłam się do drugiej po południu.
Zdążyłam już włożyć kasetę do magnetowidu i usadowić się z miską popcornu na kolanach, kiedy zabrzęczał mój pager.
– Gdzie się podziewasz? – spytał Vinnie. – Dzwonię i nikt się nie odzywa.
– Wyłączyłam sygnał w telefonie. Chcę mieć wolny dzień.
– Twój wolny dzień właśnie się skończył. Podsłuchałem przed chwilą rozmowę na policyjnej linii. Pociąg towarowy z Philly staranował białego cadillaca na przejeździe przy Deeter Street. Kilka minut temu. Wygląda na to, że z wozu nic nie zostało. Masz tam natychmiast pojechać. Przy odrobinie szczęścia uda ci się zidentyfikować resztki, jakie pozostały z tego, co było kiedyś DeChoochem.
Spojrzałam na zegar w kuchni. Prawie siódma. Zaledwie przed dwudziestoma czterema godzinami byłam w Richmond, szykując się do drogi powrotnej. To przypominało zły sen. Niewiarygodne.
Chwyciłam torebkę i kluczyki od motoru, a resztę kanapki wepchnęłam do ust. Co prawda DeChooch nie należał do moich ulubieńców, ale nie marzyłam o tym, by przejechał go pociąg. Z drugiej strony, bardzo by mi to ułatwiło życie. Przewróciłam oczami, idąc przez hol. Powinnam trafić do piekła za takie myśli.
Dotarłam na Deeter Street po dwudziestu minutach. Okolica była zablokowana przez wozy policyjne i samochody ratownictwa technicznego. Zaparkowałam trzy przecznice dalej i resztę drogi pokonałam na piechotę. Kiedy się zbliżyłam, miejsce katastrofy odgradzano właśnie taśmą policyjną. Chodziło raczej o powstrzymanie gapiów niż zabezpieczenie samego terenu. Szukałam w tłumie znajomych twarzy, by przedostać się za taśmę. Dostrzegłam Joego Juniaka i Carla Costanzę w otoczeniu kilku mundurowych. Otrzymali wezwanie i stali teraz blisko wraku, potrząsając głowami.
Przepchnęłam się do nich, starając się nie patrzeć zbyt uważnie na szczątki wozu ani na porozrzucane członki.
– Hej! – zawołał Car! na mój widok. – Spodziewałem się, że przyjedziesz. To biały cadillac. W każdym razie to był biały cadillac.
– Zidentyfikowany?
– Nie. Tablic nie widać.
– Jest ktoś w środku?
– Trudno powiedzieć. Wóz ma teraz wysokość mniej więcej pięćdziesięciu centymetrów. Przewróciło go i sprasowało. Strażacy przygotowują wykrywacz ciał na podczerwień.
Wzdrygnęłam się odruchowo.
– Jezu.
– Tak, wiem. Przyjechałem na miejsce drugi. Rzuciłem okiem na cadillaca i ścisnęło mi jaja.
Z miejsca, w którym stałam, niewiele mogłam zobaczyć. Teraz, kiedy orientowałam się w rozmiarach zniszczenia, nie przeszkadzało mi to specjalnie. Wóz został uderzony przez pociąg towarowy, który na pierwszy rzut oka nie poniósł żadnego szwanku. O ile mogłam się zorientować, nawet się nie wykoleił.
– Wezwał ktoś Mary Maggie Mason? – spytałam. – Jeśli wóz prowadził Eddie DeChooch, to ona jest właścicielką cadillaca.